TAKA MODLITWA NA DZIŚ
Są takie książki czy filmy, do których można wciąż wracać i wracać, a one z biegiem czasu nic nie tracą ze swojej treści czy przekazu. Wręcz przeciwnie – czytane, oglądane po latach trafiają do naszej świadomości równie mocno, jak ileś lat wcześniej. Oczywiście, takie dzieło po latach odczytujemy inaczej, stawiamy inne pytania, wywołuje w nas inne refleksje. Ale wciąż prowokuje do zatrzymania się nad jego treścią. Dla mnie takim powrotem po latach stał się w ostatnim czasie „Lot nad kukułczym gniazdem”. Pewnie większość Czytelników doskonale zna tę znakomitą powieść, napisaną w latach 60-tych przez Kena Keseya, a przynajmniej jej filmową wersję z wybitną kreacją Jacka Nicholsona.
Akcja rozgrywa się na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego, którym to oddziałem rządzi Wielka Oddziałowa – siostra Ratched. Jedna z najbardziej złowrogich postaci w literaturze, która pod przykrywką słodyczy i dobroci, sadystycznie znęca się nad pacjentami. To, co najbardziej poraża i przeraża na oddziale to całkowity brak śmiechu, radości życia, samodzielnego myślenia i wyrażania własnych opinii. Nikt nie kwestionuje panujących tam zwyczajów, nikt się nie sprzeciwia. Wszyscy im się bezdyskusyjnie podporządkowują. Sytuacja ulega zmianie, gdy na oddział trafia McMurphy – szuler, dziwkarz, zabijaka, który udaje wariata, aby wykpić się od odsiadywania wyroku. Próbuje on zmienić zastaną rzeczywistość, tchnąć życie i radość w pensjonariuszy. Nie jest to łatwe zadanie, tym bardziej, że z czasem McMurphy zaczyna rozumieć, że aby kiedykolwiek opuścić szpital musi ukorzyć się przed Wielką Oddziałową.
Z jednej strony „Lot nad kukułczym gniazdem” jest dla mnie metaforą współczesnej Polski, w której z góry narzuca nam się sposób myślenia, kreuje nasze gusty, zabija indywidualność, wszystko, co jest inne uznaje za złe. Przykłady można mnożyć, a każdego dnia jest ich więcej. Z drugiej zaś strony każe się zastanowić nad wszechobecnym brakiem poczucia humoru i dystansu do siebie samych wśród ludzi z partii rządzącej. Nie kwestionuję tego, że są sprawy, o których należy mówić z powagą i taką też uwagę im poświęcać. Jednak w wielu wypadkach dobrze by im i nam wszystkim zrobiło spuszczenie odrobiny powietrza z rozdmuchanego przesadnie balonu. Nasze ego na tym nie ucierpi, wręcz przeciwnie. Żadne stanowisko, żaden wiek ani dokonania nie usprawiedliwiają braku poczucia humoru. A nieumiejętność zdystansowania się do własnej osoby świadczy o przesadnej bufonadzie i kompleksach.
Wystarczy przypomnieć sobie literatów, polityków, artystów. Tych największych zwykle cechowała skromność i dystans, które tylko podkreślały wartość tych ludzi. Kiedy zaczynamy nadmiernie nadymać się, do wszystkiego podchodzimy z wielką powagą i dostojnością, stajemy się śmieszni, czego oczywiście sami nie jesteśmy w stanie zauważyć. Nadmierne nabzdyczenie stanowi realne zagrożenie, że świat wokół nas zamieni się, a raczej już się zmienia w przywołany przez Kena Kesey’a oddział zamknięty. Pilnie potrzebny nam McMurphy opozycji. Na szczęście całkiem spora część Polaków czuje i ma w sobie niepokornego ducha.
Wielki Tydzień stanowi doskonałą okazję do refleksji na temat… władzy sądowniczej. A konkretnie niedoskonałości tejże władzy w osobie prokuratora Judei – Poncjusza Piłata.
O jego roli w największej „zbrodni sądowej” czasów nowożytnych wspominał w tych dniach między innymi arcybiskup Jędraszewski w takim właśnie, aktualnym kontekście, wspierając od ołtarza reformy sądownicze autorstwa aktualnej władzy. Bo – jego zdaniem – na decyzję o skazaniu Jezusa na mękę krzyża przesądziła „ulica i zagranica”.
Zdaniem arcybiskupa, prokurator uległ – dla świętego spokoju – „ulicy”, czyli woli tych, co krzyczeli, by ułaskawić Barabasza. A „zagranica”? Cóż, pewnie chodziło o rzymskie pochodzenie samego Piłata. Bo Ewangeliści nic nie wspominają, by w sprawie treści wyroku na Jezusa wywierano na prokuratora Judei naciski z Brukseli czy Białego Domu.
Idąc dalej tym tropem, można by założyć, że haniebny wyrok na Jezusa zostałby migiem anulowany przez Sąd Najwyższy i odesłany do ponownego rozpatrzenia, a Piłatem zajęłaby się komisja dyscyplinarna przy KRS-ie i rzymski namiestnik dostałby dożywotni zakaz wykonywania zawodu. Już ministra Ziobry w tym głowa.
Czyli jednak na naukę nigdy nie jest za późno. Bo niektórzy do dzisiaj tkwią w ignorancji uważając, że za aresztowaniem, skazaniem i zabójstwem Chrystusa tak naprawdę wcale nie stał prokurator Judei. Do chwili, kiedy Jezus został doprowadzony przed jego oblicze, w ogóle nie wiedział on o jego istnieniu. Rzym nie szukał Nazarejczyka, bo tacy „nawiedzeni” nie zagrażali imperialnym interesom mocarstwa przynajmniej tak długo, jak nie wzywali do otwartego buntu. A Chrystus tego nie czynił, bo owszem, mówił o Królestwie, ale „nie z tego świata” i przypominał o oddawaniu cesarzowi tego, co cesarskie. Dla pozostających w takim błędzie poznawczym teza o „zagranicy” nie bardzo wytrzymuje więc konfrontację z tym, co zapamiętali z Ewangelii.
To może chociaż „ulica”, bo to rzeczywiście „ciemny lud” gromko domagał się wydania Jezusa na mękę? Też chyba nie do końca. Ponieważ istnieje dobrze uzasadnione podejrzenie, że lud, jak to lud, po prostu to „kupił”. I nawet dokładnie wiadomo, od kogo.
Od faryzeuszy i saduceuszy, mianowicie. Dla przypomnienia – państwo żydowskie epoki Jezusa było królestwem (rządzonym przez następców Heroda Wielkiego) pod nieformalnym zwierzchnictwem Rzymu,. Realnie jednak rządziły nim judejskie elity, stanowiąc przy okazji modelowy przykład sojuszu tronu i ołtarza. Przedstawiciele arystokracji, z której wywodziła się władza religijna (saduceusze) oraz świeckie elity intelektualne (faryzeusze) tworzyły Wysoką Radę, nazywaną Sanhedrynem. Było to kolegialne ciało o bardzo szerokich uprawnieniach, któremu przewodniczył arcykapłan. Miało ono także kompetencje sądownicze. Wysoka Rada Judei miała przy tym status szczególny, była bowiem – jako jedyna z trzech prowincji państwa żydowskiego – zarządzana bezpośrednio z Rzymu za pośrednictwem prokuratora właśnie, ale w zasadzie posiadała niemal nieskrępowaną autonomię. Wysłannik cesarstwa zatwierdzał jedynie wyroki śmierci, zapadające zupełnie gdzie indziej.
To dlatego akta Jezusa wędrowały „od Annasza do Kajfasza” (tak nazywali się szefujący wówczas Radzie arcykapłan i jeden z najważniejszych teologów Sanhedrynu). I to właśnie Kajfasz wydał na Chrystusa wyrok śmierci na długo przedtem, zanim ów stanął przed rzymskim prokuratorem, a w trakcie procesu przed Sanhedrynem oskarżył Nazarejczyka o bluźnierstwo. To za jego sprawą Syn Boży został pojmany i doprowadzony przed oblicze Poncjusza Piłata.
Dlaczego? W największym uproszczeniu dlatego, że jego nauczanie zagrażało lokalnym układom i pozycji świeckich elit zblatowanych z kastą kapłanów. Stanowił potencjalną przeszkodę w nieskrępowanym dotąd gromadzeniu bogactwa i umacnianiem ich władzy. Był jak totalna opozycja, warchoł, wichrzyciel i – zachowując wszelkie proporcje – Obywatel Judei w jednym. Więc Sanhedryn doprowadził do skazania i stracenia proroka w białych rękawiczkach. Nawet nie musiał potem umywać rąk, jak wrobiony w ukrzyżowanie rzymski prokurator. Natomiast Jezus sam był sobie winien. Bo po co godził w lokalne układy i interesy, przypominając o istocie wiary i moralnej odpowiedzialności rządzących? Po co piętnował chciwość i obłudę elit i kleru i uczył miłości bliźniego własnym przykładem?
Jeśli więc już, to owszem, można mówić o zbrodni sądowej, z tym, że była ona efektem spisku rządzących elit religijnych i świeckich, zawiązanym w celu pozbycia się politycznej „konkurencji”. Inicjatywa w tym kierunku wyszła zaś z ówczesnego ministerstwa sprawiedliwości, wysługującego się rządzącym. To w tych kręgach stworzono przekaz dnia na temat wywrotowej działalności Jezusa z Nazaretu, ogłoszony w Świątyni. A ciemny lud, jak to ciemny lud, gładko to kupił. Wykonanie planu było tym łatwiejsze, że cała władza, w tym także sądownicza, była skupiona w jednym ręku i kontrolowana przez Sanhedryn. Takie akurat mieli „ustawy sądowe”. Wszystkiego dopilnował prokurator, sędzia i arcykapłan w jednym – Kajfasz, od którego ministra Ziobrę w sensie kompetencji różni tylko to, że na razie nie jest zwierzchnikiem Episkopatu.
Toteż w jego imieniu ustaw sądowych broni z ambony arcybiskup, pomawiając o zbrodnię sądową i naruszając dobra osobiste Poncjusza Piłata. A prokurator generalny… umywa ręce.
Bożena Chlabicz-Polak
Pisarka Krystyna Kofta na koduj24.pl pisze.
Dużo zdrowia, miłości, wyrozumiałości dla bliźnich, humoru…
Artysta Tom Wawer narysował specjalnie dla nas kartki z życzeniami: Kurczątko uchodzi przed zdezorientowanym po ostatnich przejściach PiS-owskim suwerenem, odzyskuje wolność i cieszy się słońcem. Pod parasolem.
Wszystkim, którzy nas czytają, obywatelom drugiego sortu i obywatelom RP, życzę, żebyśmy uszli cało z tej „hatakumby” (neologizm, autor: Patryk Jaki), mogli cieszyć się słońcem i wolnością, żeby nie traktowano nas paralizatorem, oby każda nasza mordeczka zdradziecka dostała wysoką premię, która się należy, pensję taką, jak minister Gowin, żeby związać koniec z końcem, a jak kto ambitny, to i fuchę w spółce Skarbu Państwa z ograniczoną do minimum odpowiedzialnością…
Dużo zdrowia, miłości, wyrozumiałości dla bliźnich, humoru…
Krystyna Kofta
PS. Życzę wszystkim, żeby sondaże szły w dobrym kierunku, tak jak nasz poniższy.
Nawet jeśli się komuś nadal wydaje, że PAD zawetował , żeby przykryć skandal z premiami dla ministrów , to po materiale w Wiadomościach temat cudownie odżył. Ciemny lud już nie kupi wszystkiego. Przypomnę faktowy remake znanego serialu.