Nowy Misiewicz Macierewicza – Dworczyk

Nowy Misiewicz Macierewicza – Dworczyk

Polska jest silna Polakami, ale nie obecnie wybranymi władzami.

Antoni Macierewicz ma nowego Misiewicza i to w randze wiceministra. Nie wiem, czy Michał Dworczyk dostał już medale za zasługi dla obronności i czy wybił mu minister monetę (coin) na jego cześć, ale to ten sam typ jak poprzednik.

Odpowiada sztancami, gotowcami, o takich osobnikach jak Dworczyk mówi się, iż nie myślą, tylko powtarzają. Dworczyk chodzi po mediach i jego rolą jest zachwalanie rządu. Nie jest odpowiadanie na pytanie dziennikarzy, nie jest wdawanie się w polemikę i zajmowanie stanowiska bądź tworzenie jakiejś wartości intelektualnej, ale snucie opowieści, która w sztuce narracji nazywa się grafomanią.
O takich osobnikach można też powiedzieć starym kolokwializmem, że „są z łapanki”. Nie przedstawiają sobą większej wartości ani nie są w posiadaniu przekonywującej fachowości. Zostali złapani, bo nikt ich nie chciał. Taką niestety mamy władzę, składającą się z Dworczyków.

Nieodparcie przypominają PRL-owskich notabli, którzy do pełnienia funkcji zostali złapani spośród aparatu partyjnego. Komuchy stosowali jeszcze inny ciekawy chwyt. I tak – jeżeli miałeś nazwisko Motyka, to kim mogłeś zostać? Tak! Zgadliście! Ministrem rolnictwa. Wcale nie znęcam się nad PiS. Wraz z partią Kaczyńskiego przeżywamy deja vu.

W tym miejscu mam propozycję, aby przeprowadzić wśród osób inteligentnych (a da się takich wyselekcjonować) niekonwencjonalny sondaż i zadać pytanie: czy chcesz być ministrem, wiceministrem, wysokim urzędnikiem w rządzie PiS? Koniecznie PiS, bo ta partia ma tak negatywne konotacje wśród inteligencji polskiej, jak wśród komisarzy unijnych w Brukseli praworządność PiS.

„Ławie polityków” w TVN 24 Dworczyk reprezentował PiS i tak piał nad postawą obecnego rządu w kwestii pomocy ofiarom nawałnicy, iż zasługuje na miano koguta. Jego kukuryku nad działaniami rządu i resortu, w którym jest wiceministrem, byłoby godne innej sprawy, gdyby nie zalatywało fałszem, tombakiem. Wszyscy w kraju widzieli i słyszeli: rządu nie było przez kilka najważniejszych pierwszych dni po kataklizmie, dopiero się obudzili po 3-4 dniach. Dworczyk twierdził zaś, że wszystkie służby funkcjonowały, a wojsko zostało uruchomione po wniosku od wojewody pomorskiego.

Tak mówi ten nowy Misiewicz Macierewicza. A my słyszeliśmy i widzieliśmy czwartego dnia po przejściu nawałnicy, jak wojewoda pomorski Drelich wzruszył ramionami i wypowiedział się na temat wojska, iż nie jest potrzebne do zamiatania liści i uprzątnięcia gałęzi. Ten Drelich to jest służba administracyjna rządu w terenie.

Dworczyk, jak ów Misiewicz, zdaje się nie rozumieć, co to jest służba. Zresztą inny Misiewicz, ale już w randze ministra pan Błaszczak zwalił winę na nieudzielenie pomocy na samorządy, na marszałka województwa, nie mając zielonego pojęcia, czym jest administracja, a czym samorządy, a te zdały właśnie egzamin. Samorządy zdały egzamin, a nie zdał takowego rząd.

Polska jest silna Polakami, ale nie obecnie wybranymi władzami. Adrian Zandberg z partii Razem nawet miał propozycje dla Dworczyka: – „Polacy powinni od was usłyszeć jedno słowo: przepraszam”. Ludzkie słowo, acz władza ta do tego rodzaju przymiotników często się nie kwalifikuje.

Piszę o kolejnej postaci z rządzącego PiS – o Dworczyku, bo to kolejny człowiek, którego wszystko przerasta. Dworczyk nie dorasta do pełnienia funkcji, jak jego poprzednik Misiewicz nie dorastał do medali. Jeszcze raz chciałoby się przypiąć im coś przysłowiowego: medal z kartofla (uniwersalne wyróżnienie a rebours).

Misiewicz, Dworczyk, Błaszczak upostaciawiają polskie przysłowia, polskie przywary. W czasach, gdy decydujemy o tym, kto ma rządzić, wybraliśmy najgorszych, jakich można wybrać. A poza tym kolejna polska przypadłość – w mediach dyskutują jako eksperci – politycy. Na świecie jest trochę inaczej: polityka przepytuje dziennikarz, a eksperci wypowiadają się o przepytywanym polityku. Sporo w naszym kraju rzeczy jest postawionych na głowie. A najbardziej postawiona na głowie jest partia prezesa Kaczyńskiego. U nich rozum znalazł się na dole.

Waldemar Mystkowski

koduj24.pl

W Hiszpanii tragedia – u nas głupie gadanie

W Hiszpanii tragedia - u nas głupie gadanie

Cały świat zamarł po kolejnym ataku terrorystycznym. Tym razem na celowniku fanatyków znalazła się Hiszpanii. Szok, niedowierzanie, złość… wszędzie, ale nie w Polsce. Te zamachy daje się przecież idealnie wykorzystać dla celów politycznych. Pada dużo słów i może wreszcie Polacy uwierzą, że obecna władza taka mądra, zapobiegawcza, tak dba o swój lud i w imię miłości do niego oraz Boga nie wpuści ani jednego uchodźcę do nas… koniec i kropka.

W ocenie sytuacji samego siebie przeszedł ksiądz Henryk Zieliński, redaktor naczelny tygodnika „Idziemy”. Goszcząc w „Salonie Dziennikarskim”, wybitnym programie TVP Info, wypalił: – „Jednym z powodów ataków jest obrzydzenie niektórymi nurtami subkultury zachodniej, zwłaszcza rozwiązłości. Jeżeli mielibyśmy szukać najbardziej rozwiązłego miasta w Hiszpanii, to ja bym wskazywał na Barcelonę”. Wierni słuchacze mogli więc wreszcie zrozumieć, że Barcelona sama sobie winna, bo tam Sodoma i Gomora, a fundamentaliści po prostu walczą z grzechem i tyle. Oczywiście, ksiądz nie pochwala zabijania za niechrześcijański styl życia, no ale, każdy walczy po swojemu o inny, lepszy świat i wypada to choć trochę zrozumieć. Tym bardziej, jak się daje swoją „nieobyczajnością”, pretekst dla fundamentalistów do ataków.

Na odpowiedź internautów nie trzeba było długo czekać. – „Rozwiązłość, internacjonalizm, lewactwo jako największe zło, czyli katolicka prawica z wizją świata pokrewną ISIS”„Wypowiedź kapłana o karze tu – atak terrorystyczny w Barcelonie – jako kara za rozwiązłość jest skandaliczna”. Większość komentarzy nie nadaje się do powtórzenia, ale wyraźnie pokazują, że jednak znaczna część Polaków nie da się nabrać na takie gadanie.

Księdzu Zielińskiemu życzę, by może bardziej zajął się patologią w Kościele, bo absurdów, niedorzeczności i, niestety, głupoty w wypowiedziach osób publicznych, związanych z PiS-em, mamy ostatnimi czasy aż za dużo.
(Źródło: fakt.pl)

Tamara Olszewska

koduj24.pl

Nowy Misiewicz Macierewicza – Dworczyk

Antoni Macierewicz ma nowego Misiewicza i to w randze wiceministra. Nie wiem, czy Michał Dworczyk dostał już medale za zasługi dla obronności i czy wybił mu minister monetę (coin) na jego cześć, ale to ten sam typ jak poprzednik.

Odpowiada sztancami, gotowcami, o takich osobnikach  jak Dworczyk mówi się, iż nie myślą, tylko powtarzają. Dworczyk chodzi po mediach i jego rolą jest zachwalanie rządu. Nie jest odpowiadanie na pytanie dziennikarzy, nie jest wdawanie się w polemikę i zajmowanie stanowiska, bądź tworzenie jakiejś wartości intelektualnej, ale snucie opowieści, która w sztuce narracji nazywa się grafomanią.

O takich osobnikach można też powiedzieć starym kolokwializmem, że „są z łapanki”. Nie przedstawiają sobą większej wartości, ani nie są w posiadaniu przekonywujacej fachowości, zostali złapani, bo nikt ich nie chciał. Taką niestety mamy władzę, składającą się z Dworczyków.

Nieodparcie przypominają PRL-owskich notabli, którzy do pełnienia funkcji zostali złapani sposród aparatu partyjnego. Komuchy stosowali jeszcze inny ciekawy chwyt. I tak – jeżeli miałeś nazwisko Motyka, to kim mogłeś zostać? Tak! Zgadliście! Ministrem rolnictwa. Wcale nie znęcam sie nad PiS. Wraz z partią Kaczyńskiego przeżywamy deja vu.

W tym miejscu mam propozycję niekonwencjonalnego sondażu, aby przeprowadzić wśród osób inteligentnych (a da się takich wyselekcjonować), zadać pytanie: czy chcesz być ministrem, wiceministrem, wysokim urzędnikiem w rządzie PiS? Koniecznie PiS, bo ta partia ma tak negatywne konotacje wśród inteligencji polskiej, jak wśród komisarzy unijnych w Brukseli praworządność PiS.

W „Ławie polityków” TVN24 Dworczyk reprezentował PiS i tak piał nad postawą obecnego rządu w kwestii pomocy ofiarom nawałnicy, iż zasługuje na miano koguta. Jego kukuryku nad działaniami rządu i resortu, w którym jest wiceministrem, byłoby godne innej sprawy, gdyby nie zalatywało fałszem, tombakiem. Wszyscy w kraju widzieli i słyszeli: rządu nie było przez kilka najważniejszych pierwszych dni po katakliźmie, dopiero się obudzili po 3-4 dniach. Dworczyk twierdził zaś, że wszystkie służby funkcjonowały, a wojsko zostało uruchomione po wniosku od wojewody pomorskiego.

Tak mówi ten nowy Misiewicz Macierewicza. A my słyszeliśmy i widzieliśmy czwartego dnia po przejściu nawałnicy jak wojewoda pomorski Drelich wzruszył wzruszył ramionami i wypowiedział aię na temat wojska, iż nie jest potrzebne do zamiatania liści i uprzątnięcia gałęzi. Ten Drelich to jest służba administracyjna rządu w terenie.

Dworczyk, jak ów już przysłowiowy Misiewicz, zdaje się nie rozumieć, co to jest służba. Zresztą inny Misiewicz, ale już w randze ministra pan Błaszczak zwalił winę na nieudzielenie pomocy na samorządy, na marszałka województwa, nie mając zielonego pojęcia, czym jest administracja, a czym samorządy, a te zdały właśnie egzamin. Samorządy zdały egzamin, a nie zdał takowego rząd.

Polska jest silna Polakami, ale nie obecnie wybranymi władzami. Adrian Zandberg z partii Razem nawet miał propozycje dla Dworczyka – „Polacy powinni od was usłyszeć jedno słowo: przepraszam”. Ludzkie słowo, acz władza ta do tego rodzaju przymiotników często się nie kwalifikuje.

Piszę o kolejnej postaci z rządzącego PiS – o Dworczyku, bo to kolejny człowiek, którego wszystko przerasta. Dworczyk nie dorasta do pełnienia funkcji, jak jego poprzednik Misiewicz nie dorastał do medalów. Jeszcze raz chciałoby się przypiąć im coś przysłowiowego: medal z kartofla (uniwersalne wyróżnienienie a rebours) .

Misiewicz, Dworczyk, Błaszczak upostaciowiają polskie przysłowia, polskie przywary. W czasach, gdy decydujemy o tym, kto ma rządzić, wybraliśmy najgorszych, jakich moż wybrać. A poza tym kolejna polska przypadłość – w mediach dyskutują jako eksperci – politycy. Na świecie jest trochę inaczej: polityka przepytuje dziennikarz, a eksperci wypowiadają się o przepytywanym polityku. Sporo w naszym kraju rzeczy jest postawionych na głowie. A najbardziej postawiona na głowie jest partia prezesa Kaczyńskiego. U nich rozum znalazł się na dole.

Rząd popełnił błąd, a największy – pan wojewoda, który tak bał się swoich zwierzchników, że nie zwrócił się o pomoc na czas – wskazywał w „Ławie polityków” Adrian Zandberg z Partii Razem, odnosząc się do działań rządu po nawałnicach na Pomorzu. Wiceminister obrony Michał Dworczyk zapewniał, ze wszystkie służby funkcjonują, a wojsko zostało uruchomione natychmiast po wniosku od wojewody pomorskiego. (http://www.tvn24.pl)

Rybicki od Szefernakera –  żałosne postaci dwie

Kadry PiS tworzą takie mętne postaci, jak jakiś rybicki. Nie zasługują na traktowanie ich jako rzeczownika własnego.

Postać od szefernakera – lewizny intelektualnej i wypróżnionego z ducha.

Beztalencia niszczące Polskę i wielkich rodaków takich, jak Owsiak.

 

Spiski, donosy i ostatnia misja Jacka Kurskiego. Zakulisowe walki w „Wiadomościach” TVP

W „Wiadomościach” TVP role zostały rozdane. Wiadomo już, kto uknuł spisek przeciw Marzenie Paczuskiej, a kto odegrał rolę plutonu egzekucyjnego. Z rąk telewizyjnych dzieci prawicowej rewolucji padła ich matka, szefowa „Wiadomości”. Czemu Jacek Kurski poświecił swoją wojowniczkę i jak doszło do jej odstawienia na boczny tor. Poznaliśmy zakulisowe walki o głowny program informacyjny TVP.

Walec zmian, który rozjedzie byłą już szefową „Wiadomości” Marzenę Paczuską w sierpniu, rusza kilka miesięcy wcześniej, wiosną.

Wtedy w pokoju Klaudiusza Pobudzina, szefa Telewizyjnej Agencji Informacyjnej (TAI), zaczyna gościć Antoni Macierewicz. – Na kontaktach z nim wisi na placu frakcja ludzi związanych z „Gazetą Polską”. To układ rodzinny, bo Macierewicz jest ojcem chrzestnym dziecka Tomasza Sakiewicza, naczelnego gazety. I biznesowy – oni pompują go w twardym elektoracie, on zapewnia im wpływy i ochronę ze strony PiS – tłumaczy telewizyjną hierarchię jeden z dziennikarzy. – Plan jest prosty: jeśli Kaczyński umrze albo zacznie wyrzucać Macierewicza z PiS, będą mieć gotową motorówkę, na której odpłyną z Titanica. To frakcja twardogłowych.
Czołowy publicysta TVP: – Znam tę wersję. To teoria spiskowa. Ale potwierdzam: Pobudzin nie lubił się z Paczuską. I vice versa.

Walec zmian, który rozjedzie Paczuską w sierpniu, rusza kilka miesięcy wcześniej, wiosną.

Latem 2016 r. z „Wiadomości” odchodzi Klaudiusz Pobudzin. – Został sczyszczony przez „Paczkę”, nie mogli się dogadać – opowiada jeden z naszych rozmówców. – Upokorzyła swoją niegdysiejszą gwiazdę.
W redakcji szum: „Gazpol” z Karnowskimi toczą wojnę (Pobudzin, choć nie pracował w „Gazecie Polskiej”, jest uważany za członka tej frakcji). Była twarz „Wiadomości” zostaje na kilka miesięcy szefem „Teleexpressu”, potem – szefem TAI, czyli formalnie zwierzchnikiem dawnej szefowej.

1 sierpnia Pobudzin odstrzelił jej wydawcę, Przemysława Wenerskiego, wyrzucił go. Wcześniej Wenerski gnębił Ewę Bugałę. Marzena zaczęła się ciskać, zadzwoniła do „Kury” [Jacek Kurski, prezes TVP – red.], że wydanie „Wiadomości” jest zagrożone. Czy „Paczka” jest zdolna do wszystkiego, czy może przekręcić wajchę i nie wypuścić „Wiadomości”? Pewnie nie. Ale po tej akcji zapadł na nią wyrok.

Do Paczuskiej zgłaszają się telewizyjne kadry. Ma wykorzystać zaległy urlop. 6 sierpnia szefowa „Wiadomości” wrzuca słynnego tweeta: „Jakby co, to od wczoraj jestem na urlopie”.
Sześć godzin później jej własna redakcja emituje materiał Ewy Bugały o nowych taśmach z „Sowy i Przyjaciół” (w rzeczywistości taśmy nagrano w innym miejscu). Główny materiał wydania. Mówi dziennikarz X: – Kiedy to zobaczyłem, wiedziałem, że już po „Paczce”.

TVP. Nadchodzi telewizja przyszłości?

Sam Olechowski do niedawna zarabiał w koncernie, który atakuje. Od 2009 r. napisał 123 teksty, głównie w dodatkach do tygodnika „Newsweek”.

Jarosław Olechowski, następca Paczuskiej, to jedna z czołowych twarzy „Wiadomości”. Wiosną tego roku emituje materiał o „bulwersujących praktykach koncernu Ringier Axel Springer, który forsuje przekaz niemieckiego rządu”. Według niego niemiecki wydawca oczekiwał od swoich polskich dziennikarzy popierania niemieckich władz i krytykowania polskich. Sam Olechowski do niedawna zarabiał w koncernie, który atakuje. Od 2009 r. napisał 123 teksty, głównie w dodatkach do tygodnika „Newsweek”. Zajmował się drugorzędnymi tematami, w dziennikarskim slangu „robił ogony”. Jeszcze w listopadzie 2015 r., już po „dobrej zmianie”, informował, że „Polska oferta to nie tylko jabłka czy okna. W świat wysyłamy coraz więcej innowacyjnych produktów. Szukamy też nowych rynków zbytu”.

Mówi jeden z reporterów TVP: Olechowski? Nie wiem, jak długo pociągnie. Na razie może być spokojny, nikt przy zdrowych zmysłach nie pójdzie świecić gębą jako szef „Wiadomości”.

 

Cały tekst Wojciech Cieśli „Chłopcy z placu propagandy” prxeczytasz w najnowszym Newsweeku.

Spiski, donosy i ostatnia misja Jacka Kurskiego. Zakulisowe walki w „Wiadomościach” TVP

http://www.newsweek.pl/polska/polityka/paczuska-pobudzin-i-zakulisowe-walki-w-wiadomosciach-tvp,artykuly,414877,1.html

Aż żal patrzeć, jak zarządzają spółkami skarbu państwa. Czy to program +? Gdzie ta Pani Premier ?

„Dobra ściema”. Burmistrz Błaszek, były działacz PiS, ostro o słowach Szydło

Natalia Bet, 20.08.2017

 

http://www.tokfm.pl/Tokfm/7,130517,22253428,z-sarkazmem-komentuje-wypowiedzi-politykow-z-rzadu-pis.html

Międzynarodowa akcja w obronie Piątka. Ludzie z całego świata chcą go ochronić przed Macierewiczem

Mateusz Marchwicki, 19 sierpnia 2017

Amnesty International apeluje o pisanie listów do ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry w obronie Tomasza Piątka, autora głośnej książki o rosyjskich powiązaniach Antoniego Macierewicza.

– Piszcie po polsku, angielsku albo w waszym języku do polskich władz, by te natychmiast zaniechały działań wobec Tomasza Piątka i wycofały kryminalne oskarżenia związane z jego książką lub pracą dziennikarza śledczego – apeluje organizacja i tym samym staje po stronie Tomasza Piątka i wolności mediów w Polsce. Pisanie listów w obronie Piątka to część popularnej „Pilnej akcji”, ogólnoświatowej inicjatywy Amnesty International, która polega na wysyłaniu apeli w sprawach osób, których podstawowe prawa człowieka są łamane. Dzięki nim przez ostatnie 30 lat udało się pomóc ponad 16 tys. osób.

Tomasz Piątek w swojej książce „Antoni Macierewicz i jego tajemnice” ujawnia wiele tropówprowadzących od ministra obrony narodowej do Rosji. Od chwili wydania, książka sprzedała się w ponad 100 tysiącach egzemplarzy, a autor podejrzewa, że jest inwigilowany. Antoni Macierewicz wysłał do prokuratury doniesienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Piątka. Chodzi o złamanie artykułów 224 kodeksu karnego (próba wpłynięcia na funkcjonariusza publicznego za pomocą groźby lub przemocy), oraz 226 kodeksu karnego, (znieważenie lub upokorzenie organu konstytucyjnego). Za te przestępstwa grozi do 3 lat pozbawienia wolności.

Do tej pory, większość listów AI skierowane było do autorytarnych przywódców, w obronie uwięzionych opozycyjnych działaczy politycznych. Tym razem dotyczy to Polski. I to jest smutne.

źródło: wyborcza.pl

naTemat.pl

Liczby nie kłamią. Po przejęciu przez PiS Trybunał Konstytucyjny pracuje gorzej

Weekend.gazeta.pl, Michał Gostkiewicz, 20.08.1017

Wybrana przez PiS prezes Trybunału Konstytucyjnego Julia Przyłębska© fot. Sławomir Kamiński/AG Wybrana przez PiS prezes Trybunału Konstytucyjnego Julia Przyłębska

 

Mianowani przez PiS sędziowie Trybunału Konstytucyjnego Mariusz Muszyński i prezes Julia Przyłębska przez ostatnie pół roku troskliwie pielęgnowali kontakty z Nowogrodzką. Mniej troskliwie za to pilnowali prac Trybunału. Sprawdziliśmy statystyki.

21 grudnia 2016. Mianowana przez PiS Julia Przyłębska przejmuje władzę w Trybunale Konstytucyjnym. Niedługo potem próbuje wygasić mandat sędziego Andrzeja Wróbla w sposób, przeciw któremu protestuje nawet wybrany głosami PiS mec. Piotr Pszczółkowski.

Przyłębska szybko wysyła też na rzekomy zaległy urlop wiceprezesa Trybunału Stanisława Biernata, choć ten udowadnia jej, że urlop mu nie przysługuje. Ale chodzi o to, żeby Biernat do końca swojej kadencji nie przeszkadzał. W czym?

W utrzymywaniu przez nowe twarze Trybunału – głównie samą Przyłębską i kontrowersyjnego sędziego Mariusza Muszyńskiego – intensywnych kontaktów z politykami obecnej władzy. A to odbyło się – jak wynika z danych dotyczących Trybunału – negatywnie na pracy tej instytucji.

Fakty

Przypomnijmy:

– Przyłębska i Muszyński jeszcze w 2016 r. byli w siedzibie PiS na Nowogrodzkiej – opisuje „Newsweek”. Weszli do biura partii. Tymi samymi drzwiami, co Jarosław Kaczyński. Tylnymi.

– Z kolei w Trybunale bywali politycy PiS, i to nie byle jacy: według sędziego Biernata pojawili się tam m.in. szef resortu sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, jedna z „prawniczych” twarzy PiSu poseł Arkadiusz Mularczyk oraz wiceminister sprawiedliwości Marcin Warchoł. Wchodzili do pokojów Przyłębskiej i Muszyńskiego.

– Ułaskawiony niezgodnie z prawem przez prezydenta Dudę minister-koordynator ds. służb specjalnych Mariusz Kamiński był trzykrotnie w trybunale w ciągu ostatnich 7 miesięcy – informowało Oko.press. Co tam robił? Według „Newsweeka” m.in. przeglądał teczkę żony sędziego, który go skazał. Tymczasem według oświadczenia biura prasowego TK jedna z tych wizyt była „kurtuazyjna”.

„W tym czasie Trybunał badał sprawy ważne dla Kamińskiego: ustawę antyterrorystyczną i zasady kontroli operacyjnej stosowanej przez służby. W przypadku obu postępowań prezes Przyłębska zmieniała skład sędziowski (na taki, w którym większość mieli sędziowie z ramienia PiS) a sprawozdawcą zostawał Mariusz Muszyński”- wybija kluczową informację „Newsweek”.

– Przyłębska kilkukrotnie domagała się otwarcie od Sądu Najwyższego, żeby zawiesił postępowanie kasacyjne w sprawie ułaskawienia Kamińskiego. Po to, żeby podporządkowany PiS TK wydał orzeczenie w tej kwestii. Wysyłała pisma i wypowiadała się w prasie: Sąd Najwyższy złamał prawo nie zawieszając postępowania ws. M. Kamińskiego – mówiła dla „Rzeczpospolitej”.

I Sąd Najwyższy – już po wecie Dudy do ustawy, która podporządkowałaby również SN pod Nowogrodzką – zawiesił postępowanie. Przypomnijmy, o co chodzi w sprawie Kamińskiego. Został nieprawomocnie skazany za przekroczenie uprawnień przy tzw. aferze gruntowej na 3 lata więzienia i 10-letni zakaz zajmowania stanowisk. A potem prezydent Duda go ułaskawił.

Pytania

Czego dotyczyły rozmowy sędziów z politykami PiS? Czy minister próbował wpłynąć na kluczowy organ konstytucyjny w Polsce? Czy Przyłębska i Muszyński spotykali się z Kamińskim, w którego sprawie mają wydać wyrok? Bo, przypomnijmy, TK ma rozpatrzyć domniemany spór kompetencyjny między prezydentem Dudą a Sądem Najwyższym. SN uznał, że Duda nie mógł ułaskawić szefa służb specjalnych, bo wyrok był nieprawomocny. PiS sądzi inaczej, a Julia Przyłębska już zapowiedziała, że sprawę Kamińskiego TK rozpatrzy od razu po wakacjach, w pełnym składzie pod jej przewodnictwem.

Jak widać kontakty sędziów z politykami obozu władzy przez ostatnie pół roku były bardzo intensywne. A jak wyglądała w tym czasie codzienna praca Trybunału Konstytucyjnego? Wbrew deklaracjom polityków, argumentujących, że Trybunał musi się zmienić, bo pracuje zbyt wolno, pierwsze pół roku po zmianach wypada gorzej niż w poprzednich latach. Sprawdziliśmy.

Liczby

Za kluczowy miernik tempa działalności Trybunału przyjęliśmy przede wszystkim jego zdolność do rozstrzygania kolejnych spraw – wyrażoną w liczbie wyroków i postanowień o umorzeniu postępowania.

Jak to wygląda?

Przez pół roku „dobrej zmiany” Trybunał Konstytucyjny wydał proporcjonalnie mniej wyroków i postanowień, niż w analogicznym okresie lat 2015, 2014, 2013 i 2012. Wyraźnym wskaźnikiem jest tu liczba wydanych wyroków. W latach 2012-2015 TK wydał odpowiednio 63, 71, 71 i 67 wyroków. To ponad 15 na kwartał. W pierwszych dwóch kwartałach 2017 roku po kontroli merytorycznej Trybunał wydał 49 orzeczeń w 59 sprawach (niektóre zostały połączone). Z tego 17 to były wyroki – czyli na kwartał wypada 8,5 wyroku. A postanowienia? Od 1 stycznia do 30 czerwca 2017 r. TK pod przewodnictwem Julii Przyłębskiej 32 razy umorzył postępowanie – co, jak wiadomo, też jest rozwiązaniem i załatwieniem danej sprawy. Wychodzi 16 umorzeń na kwartał. Tymczasem w analogicznym okresie roku 2015 – ostatniego przed przewalczonymi przez PiS zmianami personalnymi – postanowień o umorzeniu postępowania było 109. Ponad 27 na kwartał.

Diabeł tkwi w szczegółach

To nie wszystko. Wejdźmy w szczegóły. 30 czerwca w Trybunale było 185 spraw do merytorycznego rozpoznania (dla porównania – w całym 2015 r. do rozpoznania merytorycznego wpłynęło 245 spraw) – czyli poddania pod osąd twierdzeń i dowodów przedstawionych przez strony postępowania i ostatecznie rozstrzygnięcie o istocie sprawy. Może się ono zakończyć wyrokiem lub umorzeniem postępowania.

Oprócz tego w Trybunale są też sprawy, które podlegają tzw. kontroli wstępnej – skutkującej najczęściej tym, że TK decyduje, że daną sprawą nie będzie się zajmował lub jej dokumenty wymagają uzupełnień. Od 1 stycznia do 30 czerwca 2017 r. na etapie kontroli wstępnej Trybunał wydał 196 postanowień ws skarg konstytucyjnych. W 112 przypadkach z tych 196 odmówił nadania dalszego biegu. Wydał też 8 postanowień ws. wnoszonych do TK wniosków.

W 2015 do Trybunału Konstytucyjnego wpłynęło 623 wniosków, pytań prawnych i skarg konstytucyjnych. Trybunał wydał 63 wyroki, 109 postanowień o umorzeniu postępowania oraz 427 postanowień kończących postępowanie na etapie kontroli wstępnej. Łącznie w 2015 zakończono 599 spraw. Dla porównania – do 30 czerwca 2017 r. zakończono ich ponad 250.

Podobno liczby nie kłamią. Liczby dotyczące Trybunału Konstytucyjnego świadczą zatem prawdę na niekorzyść nowego rozdania w Trybunale.

msn.pl

Niezbędnik opozycji: siedem sugestii

19.08.2017
sobota

Idzie polityczna jesień, czas być może przełomowy. Czego opozycja powinna unikać?

1/ wzajemnego podgryzania się między ugrupowaniami i wewnątrz ugrupowania. Polski wyborca lubi jedność i jedność premiuje, ale szczerą.

2/ gruszek na wierzbie; lepiej niczego nie obiecywać, niż obiecywać bez sensu. Obiecywać tylko z podaniem źródła finansowania; wykazywać nonsens obietnic pisowskiej władzy. Jeśli pisowska władza faktycznie odnosi sukces, nie podważać tego, tylko przyznać i pogratulować.

3/ ataków w stylu pisowskim: hejtu, insynuacji, kłamstw propagandowych. Przekaz opozycji powinien być zaprzeczeniem pisowskiego, a nie jego podróbką i ludzie powinni codziennie dostrzegać tę różnicę, gdy przemawia w Sejmie opozycja. Niech oni mówią Pawłowicz, Kaczyńskim, Piętą czy Tarczyńskim, a opozycja Budką, Lubnauer, Kosiniakiem-Kamyszem czy Gasiuk-Pihowicz. Gdy zdarzy się błąd albo wpadka, nie czekać ze sprostowaniem i przeprosinami, jak PiS. Niech ludzie zobaczą różnicę klasy. Opozycja powinna umieć przy tym wszystkim pokazać poczucie humoru. Dobry przykład to „Ucho Prezesa”. Celny żart tynfa wart.

4/ abstrakcyjnych wywodów. Tylko konkretne przykłady niszczenia demokracji, praworządności, swobód obywatelskich, tak dobrane, by obywatel poczuł, że to może i w niego uderzyć. Tylko merytoryczność. Sprawdzone fakty wykazujące nieudolność, podwójne standardy i obłudę obecnej władzy. Dobry przykład to OKO.Press. W sieci też memów nie brakuje.

5/fundamentalistycznego antyklerykalizmu; większość sympatyków opozycji parlamentarnej to ludzie wierzący, po co dostarczać pisowskiej władzy i mediom radiomaryjnym amunicji propagandowej, że opozycja to hurtem wrogowie Kościoła i wiary. Krytyka Kościoła tak, pogarda nie.

6/ powtarzania, że nie jest wielbłądem; że nie jest antypolska, niepatriotyczna, nie służy obcym interesom. Pokazywać konkretnie, jakim i czyim interesom służy polityka obecnej władzy w każdej ważnej dziedzinie, od biznesu i armii po ekologię i sprawy zagraniczne. Dobry przykład to audycje gospodarcze w TOK FM.

7/ niech wreszcie powstanie opozycyjny gabinet cieni z prawdziwego zdarzenia. To wspaniała pomoc w pracach nad programem wyborczym. Sam program niech będzie dostępny także w wersji manifestu streszczającego ludzkim językiem, o co chodzi opozycji i dlaczego wyborca ma na nią głosować.

szostkiewicz.blog.polityka.pl

Premier Szydło apeluje: Bądźcie solidarni, nie podwyższajcie cen materiałów budowlanych

19.08.2017

Premier Beata Szydło zaapelowała w Małej Kloni k. Gostycyna (Kujawsko-pomorskie) do sprzedawców, żeby nie podwyższali cen materiałów budowlanych po nawałnicach, które przeszły przez Polskę. Szefowa rządu odwiedziła rodzinę Góreckich, których dom ucierpiał w wyniku wichury.

 Mam prośbę i apel do wszystkich z państwa, którzy sprzedajecie materiały budowlane, gdyż słyszę od mieszkańców, że one bardzo drożeją, o to, żeby nie podwyższać cen. Myślę, że wszyscy powinniśmy solidaryzować się z mieszkańcami i nieszczęściem, które ich spotkało. Nie wykorzystujmy tej sytuacji, żeby utrudniać odbudowę przez podwyższanie cen – powiedziała Szydło.

Szefowa rządu poprosiła wszystkich o pomoc, żeby mieszkańcy mogli zabezpieczyć swoje mieszkania przed zimą. Zapewniła, że inspektorzy nadzoru budowlanego już działają w terenie i szacują szkody oraz że nikt nie zostanie pozostawiony bez pomocy.

Spotkanie premier z poszkodowaną rodziną przed ich domem w powiecie tucholskim trwało blisko godzinę. Budynek ma zniszczony strop i dach. Mieszkańcy opowiadali o najważniejszych problemach, a premier wraz z wojewodą Mikołajem Bogdanowiczem, starostą tucholskim Michałem Mrozem i wójtem Gostycyna Ireneuszem Kucharskim odpowiadali na pytania i wyjaśniali wszelkie wątpliwości.

Mieszkańcy podkreślali wielokrotnie, że pomoc po nawałnicy przyszła szybko, a pieniądze na pomoc doraźną trafiły już do wielu z nich na konta. Wyrażali się również z dużym uznaniem o koordynacji prac służb usuwających skutki nawałnicy i pracy strażaków.

Szydło wskazała, że pieniądze na remonty budynków, które ucierpiały w wyniku nawałnicy, są już przygotowane, a teraz czekamy na oszacowanie szkód.

 Szacowanie szkód jest już praktycznie robione, a do woj. kujawsko-pomorskiego przyjeżdżają inspektorzy nadzoru budowlanego. Chcemy, żeby do końca miesiąca straty zostały oszacowane, tak żeby mieszkańcy mogli otrzymać środki na odbudowę i remonty domów – do 200 tys. zł na budynek mieszkalny i do 100 tys. na budynki gospodarcze – wskazała szefowa rządu.

Przypomniała również, że zostało wprowadzone rozwiązanie, które umożliwia otrzymanie pomocy również w przypadku, gdy w wyniku katastrofy naturalnej ucierpi budynek gospodarczy.

– Kolejna kwestia, to szacowanie szkód rolnych i wypłata odszkodowań. Rozmawialiśmy przed chwilą z rolnikami, którzy podkreślali, że ich plony zostały w całości zniszczone – dodała Szydło.

Zapowiedziała, że specjaliści z ministerstwa rolnictwa będą przyjeżdżali w teren i informowali starostów, wójtów, sołtysów oraz mieszkańców o wszelkich możliwościach otrzymania pomocy.

– Chciałabym podkreślić jeszcze raz, że tutaj współpraca między przedstawicielami samorządu i wojewodą jest wzorowa. Priorytetem jest zabezpieczenie domów i mieszkań przed zimą. Będziemy także odbudowywali (w gminie) przedszkole. Rozmawiamy o pomocy dla dzieci, które pójdą do szkoły – podkreśliła Szydło.

– Dziękuję pani premier za pomoc, którą otrzymaliśmy w pierwszych dobach po nawałnicy. Służby wojewody zadziałały bardzo szybko i sprawnie. Zapotrzebowanie na środki w ramach pomocy do 6 tys. zł zgłosiliśmy w niedzielę, a środki zostały przelane już w poniedziałek – powiedział wójt Gostycyna Ireneusz Kucharski, który towarzyszył szefowej rządu w trakcie spotkania z rodziną Góreckich.

Dorota i Stanisław Góreccy mają czworo dzieci w wieku od 6 do 19 lat. Ich zdaniem na odbudowę zniszczonego domu będzie potrzeba przynajmniej kilkadziesiąt tys. zł – potrzebne będą m.in. nowy strop i pokrycie dachu.

Gmina Gostycyn jest jedną z trzech, obok gmin Tuchola i Kęsowo, w powiecie tucholskim, które najbardziej ucierpiały w wyniku nawałnicy.

– Inspektorzy nadzoru budowlanego, którzy u nas szacują straty, są z całego kraju. Skutki braku prądu są odczuwalne w całym powiecie – powiedział starosta tucholski Michał Mróz. Zaznaczył, że w pierwszej kolejności konieczne jest zabezpieczenie budynków, ale w kolejnych miesiącach będzie trzeba także odbudować inną infrastrukturę, m.in. drogową.

 Będziemy pomagali ludziom, jak tylko potrafimy i nikogo nie zostawimy bez wsparcia. Jesteśmy w powiecie, w którym zniszczeniom uległo ok. 1400 budynków z 4 tys. istniejących. Ale damy radę – wskazał wojewoda kujawsko-pomorski Mikołaj Bogdanowicz.

dziennik.pl

Śladami Sherlocka Holmesa

Teatr Wielki w Warszawie pojawia się w opowiadaniu „Skandal w Bohemii”...
Teatr Wielki w Warszawie pojawia się w opowiadaniu „Skandal w Bohemii” jako Imperial Opera of Warsaw. Występuje tam śpiewaczka Irene Adler, którą z Holmesem łączy szczególna więź.

Foto: Wikipedia

Choć Arthur Conan Doyle nigdy nie odwiedził Polski, to w opowiadaniach o Sherlocku Holmesie pojawiają się Warszawa i Gdańsk. Pisarz uwiecznił też słynnych polskich śpiewaków – Jana i Edwarda Reszków.

Któż nie zna przygód Sherlocka Holmesa? Nawet jeśli nigdy nie sięgnął po żadne z opowiadań Arthura Conan Doyle’a, z pewnością rozpozna wśród wielu portretów ten jeden przedstawiający słynnego londyńskiego detektywa. Smukłą, wysoką postać o pociągłej twarzy i orlim nosie, w charakterystycznym płaszczu i kapeluszu w kratę, z nieodłączną fajką w ustach lub ze skrzypcami w dłoni. Zazwyczaj Holmesowi towarzyszy wierny przyjaciel i kronikarz jego przygód – doktor John Hamish Watson. Także londyńskie mieszkanie przy Baker Street 221B jest jednym z najbardziej znanych adresów w historii światowej literatury. Opowieści o przygodach Holmesa i Watsona były wielokrotnie wznawiane i tłumaczone na wiele języków obcych. Doczekały się również licznych wydań w formie komiksów, a także adaptacji telewizyjnych i filmowych.

Z zawodu lekarz, z zamiłowania pisarz

Literackim ojcem Sherlocka Holmesa był urodzony 22 maja 1859 r. w Edynburgu Arthur Ignatius Conan Doyle. Drugi z siedmiorga dzieci Mary Foley i Charlesa Altamonta Doyle’a. „O czasach mego wczesnego dziecięctwa niewiele mam do powiedzenia, dość zaznaczyć, że było ono dość spartańskie w domu, lecz jeszcze bardziej spartańskie w szkole edynburskiej, gdzie bakałarz starego typu, niewypuszczający dyscypliny z ręki, zatruwał nam stale życie młodości” – pisał w autobiografii „Wspomnienia i podróże”. W rodzinnym mieście Doyle ukończył medycynę i otworzył własną praktykę lekarską. Dwukrotnie, w roku 1900 i 1906, bez powodzenia kandydował do parlamentu z ramienia edynburskiej Partii Liberalno-Unionistycznej, której członkowie sprzeciwiali się nadaniu autonomii Irlandii, a tym samym rozpadowi Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii.

Arthur Conan Doyle wiele podróżował po świecie. Jako młody lekarz popłynął statkiem wielorybniczym „Hope” na Arktykę, a następnie statkiem handlowym „Mayumba” do zachodniej Afryki. Zwiedził Egipt i Sudan, część zachodniej Europy, Stany Zjednoczone, Kanadę, Australię oraz Nową Zelandię. Wciąż pogłębiał wiedzę naukową, jednak zamiłowanie do literatury było silniejsze. Po zachętach i przy wsparciu żony Louisy Hawkins ostatecznie pożegnał się z medycyną i zajął pisarstwem. Choć dziś znany jest przede wszystkim jako autor przygód Sherlocka Holmesa, ma na swym koncie książki fantastyczno-naukowe („Zaginiony świat”, „The Poison Belt”), powieści historyczne („Biała Kompania”, „The Refugees”), a także próby poetyckie. Miłośnikiem jego talentu był sam król Edward VII, z którego rąk w 1902 r. otrzymał tytuł szlachecki za udział w II wojnie burskiej i opisanie konfliktu w książce „Wielka wojna burska”.

Narodziny Sherlocka Holmesa

Ekscentryczny detektyw Sherlock Holmes narodził się dla literatury w listopadzie 1887 r., kiedy w „Beeton’s Christmas Annual” ukazało się „Studium w szkarłacie”, pierwsze opowiadanie z jego udziałem. „Początkowo chciałem go nazwać Sherringford Holmes, ostatecznie miał się nazywać Sherlock Holmes. Oczywiście nie może on opowiadać sam o swych przygodach; musi mieć towarzysza, człowieka wykształconego, który by mógł brać udział w przygodach i miał je opowiedzieć. Zwykłe, pospolite nazwisko dla takiego zausznika; niech się nazywa Watson” – pisał Doyle.

Zanim Ward, Lock & Co. kupił manuskrypt za 25 funtów, opowiadanie było wielokrotnie odrzucane przez innych wydawców. Jak się okazało, początki przygód Holmesa były bardzo skromne – opowiadanie, choć od razu docenione przez czytelników, nie zostało zauważone przez krytyków literackich. Niezrażony pierwszym niepowodzeniem Doyle w 1891 r. postanowił napisać dla miesięcznika „The Strand Magazine” kolejne odcinki przygód Sherlocka Holmesa, m.in. „Skandal w Bohemii” i „Ligę Rudzielców”. Tym razem opowiadania zostały gorąco przyjęte przez odbiorców. Odwrotnie niż jego czytelnicy, pisarz nie uważał serii przygód o Sherlocku Holmesie za swoje najlepsze dzieło. „Każda praca wytwarza swój własny poziom; otóż mam przekonanie, że gdybym był nie tknął tematu Sherlocka Holmesa, a który z czasem przesłonił moje utwory bardziej ambitne, moje stanowisko w literaturze byłoby obecnie wyższej miary” – twierdził.

Pierwowzorem postaci Sherlocka Holmesa był szkocki profesor Joseph Bell, chirurg, wykładowca na uniwersytecie w Edynburgu i nauczyciel Arthura Conan Doyle’a. Jako lekarz klinicysta i specjalista z zakresu medycyny kryminalnej stosował metodę dedukcji i wnikliwej obserwacji. „Była to postać uderzająca zarówno swym wyglądem fizycznym, jak i cechami umysłu – pisał Doyle. – Był to bardzo zdolny chirurg, lecz jego siła leżała w diagnozie, obejmującej nie tylko chorobę, lecz także zawód i charakter pacjenta. (…) Nic dziwnego, że studium takiego charakteru skłoniło mnie do użycia i pogłębienia jego metod w moim życiu późniejszym, kiedy usiłowałem stworzyć typ detektywa naukowego, rozwiązującego tajemnicę danej zbrodni na podstawie punktów fakultatywnych, a nie dzięki głupocie zbrodniarza”. Natomiast w postaci doktora Watsona można znaleźć zaskakująco wiele zbieżności z życiem samego Doyle’a. „Pytano mnie (…) często, czy ja sam posiadam zdolności, które opisuję, lub czy też jestem po prostu Watsonem” – wspominał pisarz.

Dla wielu czytelników detektyw z Baker Street nie był bohaterem literackim, ale człowiekiem z krwi i kości. W licznych listach proszono o jego adres i autograf. Bywały również prośby o pomoc detektywistyczną w rozwiązywaniu rodzinnych tajemnic. „Jedna z tych propozycji z Polski domagała się także mojego przyjazdu, przyrzekając mi honorarium, jakiego bym sam zażądał. Oczywiście nie odpowiadałem na tego typu propozycje” – wspominał Doyle.

Pisarz nigdy nie odwiedził Polski, za to w opowiadaniach o przygodach Sherlocka Holmesa wymienił dwa polskie miasta – Warszawę i Gdańsk. Nie są to jedyne polonika, na jakie może natrafić czytelnik.

Trop pierwszy: „Traktat morski”

W czasie jednej ze swoich przygód Holmes przedstawiał okoliczności pewnej zawiłej sprawy dwóm klientom: francuskiemu policjantowi monsieur Dubugue i Fritzowi von Waldbaumowi, „słynnemu specjaliście z Gdańska”. Jak wspominał doktor Watson, „obaj panowie marnowali swój czas i energię na coś, co okazało się jedynie pobocznymi wątkami głównego nurtu problemu”.

Opowiadanie „Traktat morski” zostało po raz pierwszy opublikowane w londyńskim „The Strand Magazine” w 1893 r. Czytelnika nie powinno więc dziwić niemiecko brzmiące nazwisko wzmiankowanego gdańskiego specjalisty. Po kongresie wiedeńskim (1815 r.), który ustalił nowe granice w Europie, Gdańsk znalazł się pod panowaniem pruskim. Możemy się domyślać, że Arthur Conan Doyle doskonale orientował się w historii i geografii.

Początkowo jeszcze jako lekarz, a następnie pisarz i wykładowca idei spirytualizmu, często podróżował, odwiedzając niektóre kraje nawet kilka razy. Nigdy jednak nie był w Królestwie Polskim, Królestwie Prus ani w niepodległej już Polsce po 1918 r. Za życia Doyle’a trwała zapoczątkowana w XIV w. emigracja Szkotów do naszego kraju. Nazywani w Polsce „Szotami”, przybywali głównie do Gdańska. Trudnili się przede wszystkim handlem, a w XIX w. pracowali w przemyśle tekstylnym, metalurgicznym, a także jako farmerzy i inżynierowie. Wielu z nich się zasymilowało i zmieniło nazwiska na polsko brzmiące. „Polskę nazwałbym raczej matką i opiekunką młodzieży oraz piastunką młodzików szkockich, którzy przybywają tu licznie każdego roku, niż damą właściwą dla jej własnego urodzenia. Ubiera ich, karmi i zapewnia obfitość swoich najlepszych rzeczy. Oprócz tego wyłącznie na jej terytorium żyje 30 tysięcy szkockich rodzin. Z pewnością Polska może być nazwana matką naszego ludu i tą, która zapoczątkowała bogactwo naszych kupców, a przynajmniej części z nich” – pisał w 1616 r. szkocki pisarz i podróżnik William Lithgow.

Trop drugi: „Skandal w Bohemii”

Niezwykle ważną postacią „Przygód Sherlocka Holmesa” jest słynna intrygantka Irene Adler, amerykańska śpiewaczka operująca kontraltem. Kobieta piękna, o nieugiętym charakterze, umyśle stanowczego mężczyzny, zdolna do każdego posunięcia, aby osiągnąć swój cel. W opowiadaniu „Skandal w Bohemii” dowiadujemy się, że wielki książę Cassel-Felstein i król Bohemii Wilhelm Gottsreich Sigismond von Ormstein poznał ją podczas dłuższej wizyty w Warszawie, gdzie była primadonną. W angielskim oryginale śpiewaczka występuje w Imperial Opera of Warsaw – miejscu fikcyjnym, ale tylko z nazwy. Gdy Adler święciła sceniczne triumfy, działał w Warszawie Teatr Wielki, będący m.in. sceną operową. Kamień węgielny pod jego budowę położono 19 listopada 1825 r. w obecności rządu Królestwa Polskiego, aktorów i tłumu warszawiaków. Monumentalny gmach Teatru Narodowego wzniesiono według planów Antonia Corazziego. Budowa została ukończona w 1833 r. Z rozkazu cara Mikołaja I nazwę sceny zmieniono na Teatr Wielki i nie zgodzono się, aby pierwszą wystawianą sztuką była opera polska. 24 lutego 1833 r. rozpoczęto działalność Teatru Wielkiego „Cyrulikiem sewilskim” Gioacchina Rossiniego.

W czasie gdy w Warszawie mogła występować bohaterka „Skandalu w Bohemii”, dyrektorem opery był Włoch Cesare Trombini. Na stołecznej scenie wystawiano opery „Lohengrin” i „Tannhäuser” Ryszarda Wagnera, którego szczególnie cenił Sherlock Holmes. W inscenizacjach pojawiły się znakomite śpiewaczki, m.in. Józefina Reszke, Helena Hermanówna, Marcella Sembrich-Kochańska i Bronisława Dowiakowska. Irene Adler porzuciła karierę operową około 1883 r. Z londyńskim detektywem łączyła ją szczególna więź. „Sherlock Holmes zawsze mówił o niej jako o »tej kobiecie«. Rzadko słyszałem, by określał ją w inny sposób. W jego oczach przesłania ona cały rodzaj żeński, do którego należy, i dominuje nad nim. Nie oznacza to, że mój przyjaciel odczuwa do Ireny Adler coś na podobieństwo miłości. (…) A jednak dla niego istnieje tylko jedna kobieta, nieżyjąca już, lecz bynajmniej nie świętej pamięci, Irene Adler” – wspominał Watson.

Trop trzeci: „Pies Baskerville’ów”

Polski akcent pojawia się również w opowiadaniu „Pies Baskerville’ów”. Sherlock Holmes, który we wcześniejszych opowiadaniach dał się poznać jako meloman, utalentowany skrzypek i kompozytor, zwraca się do doktora Watsona słowami: „Mam zarezerwowane miejsca w loży na »Hugenotów«. Słyszałeś braci Reszków?”. Słynny detektyw miał na myśli wybitnych polskich śpiewaków: Jana Mieczysława i Edwarda Augusta, znanych za granicą jako Jean i Édouard de Reszke.

Choć światowy sukces odnieśli tylko Jan (ur. 14 stycznia 1850), Edward (ur. 22 grudnia 1853) i ich siostra, sopranistka Józefina (ur. 4 czerwca 1855), cała rodzina Reszków była niezwykle muzykalna. Barytonem śpiewał ich ojciec Jan, sędzia pokoju, właściciel Hotelu Saskiego (Hotel de Saxe) i domu przy ulicy Koziej w Warszawie, a także inspektor dróg żelaznych. Jego żona Emilia z Ufniarskich była mezzosopranistką. Talent śpiewaczy przejawiali również najstarsza córka Emilia i najmłodszy syn Wiktor. W każdy piątek przy Koziej odbywały się koncerty, na które zapraszani byli utalentowani wokalnie goście. Wieczorne spotkania rozpoczynały się od poczęstunku herbatą, następnie przechodzono do pomieszczenia, gdzie odbywało się wspólne muzykowanie. Śpiewano arie i duety, a gdy przybyło więcej gości – także utwory chóralne. Koncert kończył się o ósmej, a jego uczestników zapraszano na kolację. Jan i Emilia występowali również na koncertach dobroczynnych. Ich dwaj synowie – obdarzony rzadkim tenorem liryczno-dramatycznym Jan i znakomity bas Edward – uznawani byli za najwybitniejszych śpiewaków swoich czasów. Teatro la Fenice w Wenecji, Opera Paryska, Metropolitan Opera w Nowym Jorku czy Opera Królewska w Londynie – to tylko kilka z wielu światowych scen, na których można było posłuchać arii w ich mistrzowskiej interpretacji. 11 lipca 1887 r. londyńskie przedstawienie „Hugenotów” Giacoma Meyerbeera uznano za najlepszy spektakl sezonu. W głównej roli występował wtedy Jan Reszke. W późniejszych latach bracia często występowali razem. W „Hugenotach” w Covent Garden Jana można było zobaczyć w roli Raoula de Nangis, a Edwarda zamiennie jako Grafa von Saint-Bris i Marcela. Niewykluczone, że słuchał ich Arthur Conan Doyle, który postanowił uwiecznić braci w opublikowanym w 1902 r. opowiadaniu „Pies Baskerville’ów”.

Pisarza fascynowała epoka Ludwika XIV, a szczególnie historia hugenotów, wyznawców kalwinizmu prześladowanych przez francuskie władze i Kościół katolicki. Odzwierciedleniem tego zainteresowania była jego powieść historyczna „The Refugees. A Tale of Two Continents”. „Wkrótce po ukazaniu się przetłumaczono ją na język francuski, tak że moja matka, która zawsze z zapałem studiowała dzieje Francji, doczekała się radosnej dla siebie chwili podczas zwiedzania Fontainebleau, gdzie usłyszała z ust oficjalnego przewodnika informującego gromadę turystów, że kto chce poznać dobrze szczegóły dworu wielkiego monarchy, znajdzie je w powieści angielskiej pt. »The Refugees«” – pisał Doyle.

Kunszt wokalny Polaków doceniła również brytyjska królowa Wiktoria. W 1889 r. po premierze „Śpiewaków norymberskich” Richarda Wagnera zaprosiła Jana i Edwarda do zamku w Windsorze, gdzie wraz z sopranistką Emmą Albani dali zaimprowizowany koncert. Od tego czasu bracia Reszkowie pozostawali w przyjaźni z królową i księciem Walii Albertem Edwardem, późniejszym królem Edwardem VII. A dzięki niebywałemu talentowi Polaków chodzenie do opery ponownie stało się popularne wśród przedstawicieli londyńskich wyższych sfer.

rp.pl

Brytyjska komedia omyłek

Od kilkunastu miesięcy panuje tu pogoń za mirażami, w której politycy notorycznie osiągają skutki dokładnie odwrotne do zamierzonych. Polityka w kraju, w którym upadły wszelkie standardy debaty publicznej, osiąga właśnie poziom absurdu.

Brytyjska premier Theresa May swoją zaskakującą decyzję o przedterminowych wyborach parlamentarnych tłumaczyła potrzebą uzyskania „silnego i stabilnego przywództwa” w obliczu zbliżających się negocjacji z Unią Europejską. Większość komentatorów od początku przekonana jednak była, że rzeczywiście chodziło jej o wykorzystanie niezwykle korzystnych sondaży do zmiażdżenia politycznej konkurencji, a przez to wzmocnienie własnej pozycji w partii torysów. Wybory, jak wiadomo, przyniosły nieprzewidziane rezultaty: Konserwatyści, zamiast zyskać posłów, stracili większość w parlamencie, a rząd, który miał być „silny i stabilny”, stał się słaby i chwiejny.

Ten zdumiewający schemat działania zapoczątkował premier David Cameron, decydując się na przeprowadzenie eksperymentu z demokracją bezpośrednią, czyli zeszłorocznego referendum brexitowego. Historia tego niezwykłego zdarzenia złożona jest z wielu pozornie absurdalnych decyzji, a jednak widać w nich pewną spójność i układa się w bardzo logiczny, choć czasem paradoksalny, ciąg przyczyn i skutków. Warto się tej historii przyjrzeć, bo brytyjska kampania referendalna w 2016 r. i jej konsekwencje są kluczem do zrozumienia stanu, w jakim dziś znajduje się Wielka Brytania.

Parlament radykałów

Już sama geneza brexitu zawiera zalążek przyszłych paradoksów. Jego praprzyczyn można bowiem szukać już w roku 1979, kiedy to wprowadzone zostały bezpośrednie wybory do europarlamentu. Miało to teoretycznie wzmacniać demokrację w Unii (wtedy EWG). Jak jednak obrazowo pisał oksfordzki profesor Larry Siedentop w swojej „Demokracji w Europie”: „Bezpośredni wybór europosłów jest sam w sobie niczym więcej niż listkiem figowym, który nieudolnie próbuje przykryć przerośnięte przyrodzenie europejskiego ciała – władzę Komisji Europejskiej i źle kontrolowaną biurokrację”. Wyborcy raz za razem potwierdzali tę diagnozę, bo niemal od początku traktowali europarlament mało poważnie; w Wielkiej Brytanii wybory do tej instytucji miały zawsze dwukrotnie niższą frekwencję niż wybory do parlamentu.

Choć europarlament słabo się sprawdził w roli listka figowego, to jednak miał nieprzewidziany skutek uboczny: świetnie wypadł w roli promotora rozmaitych polityków w rodzaju Nigela Farage’a (lidera Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa – UKIP), którzy oprócz totalnej negacji unijnego projektu nie mieli wiele do zaproponowania w polityce wewnętrznej własnych krajów. I którzy w normalnych okolicznościach gromadziliby w parkach dziesięcioosobowe wiece zwolenników.

Tymczasem w powszechnie postrzeganych jako nieważne wyborach, w których osią sporu była właśnie sympatia lub antypatia do UE, radykalni przeciwnicy integracji mieli szansę zaistnieć: wystarczyło wyśmiać wybrane unijne absurdy (nie było to trudne), postawić na radykalny kurs przekreślenia jakiejkolwiek integracji i wystawić kandydatów. Potem działała już czysta logika: UKIP wykorzystywała obniżoną o połowę frekwencję eurowyborów, by dzięki mobilizacji własnego elektoratu zyskać dwukrotnie większe poparcie niż w wyborach do parlamentu. W ten sposób w eurowyborach roku 2014 UKIP pokonała zarówno Partię Pracy, jak i konserwatystów, zdobywając najwięcej mandatów ze wszystkich partii w Wielkiej Brytanii. W tym samym czasie angielskie jednomandatowe okręgi wyborcze (JOW) blokowały obecność UKIP w parlamencie brytyjskim. Gdyby nie sukces w europarlamencie, Nigel Farage zapewne nigdy nie wydobyłby się więc z politycznego marginesu.

Hazardzista z Downing Street

Od 2010 r. UKIP czterokrotnie zwiększyła swoje poparcie w wyborach parlamentarnych, dostając dwa lata temu aż 12 proc. głosów, wobec 36 proc. głosów zwycięskich konserwatystów. Jednocześnie bezkompromisowe hasła i slogany partii zaczęły być coraz bardziej atrakcyjne zarówno dla wyborców, jak i polityków Partii Konserwatywnej, co sprawiło, że torysom zagroził wewnętrzny rozpad. Gdyby trend z lat 2010–2015 utrzymywał się jeszcze dekadę, to system JOW mógłby zadziałać w odwrotną stronę: to torysi znaleźliby się nagle na drugich i trzecich miejscach w swych okręgach wyborczych i w konsekwencji zniknęli z parlamentu. To właśnie obawa przed takim rozwojem sytuacji skłoniła Davida Camerona do hazardowego ruchu, jakim była obietnica referendum w sprawie opuszczenia Unii. Tu znów oficjalny cel był propaństwowy i mówił o „oddaniu głosu ludowi” w ważnej dla kraju sprawie. Rzeczywisty cel był jednak czysto partyjny, a plan bardzo prosty: organizujemy referendum, społeczeństwo oczywiście głosuje „remain” („pozostać” – w Unii), partia się jednoczy, UKIP ginie, a temat brexitu znika z publicznego dyskursu na dziesięciolecia.

Pomysł ten jednak od początku naznaczony był olbrzymim ryzykiem. Cameron wkraczał bowiem na terytorium słabo znane, bo o brytyjskim doświadczeniu z demokracją bezpośrednią najlepiej świadczy fakt, że głosowanie 23 czerwca 2016 r. było w historii Zjednoczonego Królestwa dopiero trzecim ogólnokrajowym referendum. Nie sposób było przewidzieć nie tylko tego, czy uda się przekonać społeczeństwo do pozostania w UE, ale nawet to, czy uda się wytłumaczyć, co tak naprawdę jest pod głosowanie poddawane. Sytuacja, w której wady i zalety członkostwa w Unii ma analizować cały naród, jest przecież zupełnie odmienna od tej, gdy analizę tę przeprowadza parlament, w którym co piąty poseł jest absolwentem Oksfordu lub Cambridge.

Zdumiewające, że pytanie referendalne, odnoszące się przecież do skomplikowanej kwestii członkostwa w UE, brytyjski premier sformułował w sposób najbardziej lapidarny z możliwych: wyjść lub zostać („leave or remain”). Tylko pozornie było to jasne postawienie sprawy. W rzeczywistości ściśle określonemu scenariuszowi pozostania w Unii przeciwstawiono mglistą wizję jej opuszczenia. Nie tylko nieznane były takie detale, jak przyszłość granicy z Irlandią. Nie było nawet wiadomo, czy wyjście z UE oznacza w ogóle opuszczenie europejskiego wspólnego rynku! W ten sposób opcja „leave” składała się z co najmniej dwóch wykluczających się scenariuszy, z których tylko jeden oznaczał tzw. twardy brexit.

To było oczywiście niezwykle korzystne dla lidera UKIP. Tylko mgliście sformułowane pytanie referendalne pozwalało podzielić społeczeństwo brytyjskie tak, by po jednej stronie znaleźli się zwolennicy „starego porządku”, a po drugiej „koalicja zmian”, jednocząca ludzi o całym spektrum zapatrywań i poglądów, często zupełnie sprzecznych. Łączyła ich wprawdzie chęć opuszczenia Unii, ale na pewno nie dalszy plan działania. Znaleźli się w niej zarówno liberałowie, którzy postrzegali Unię jako źródło absurdalnej biurokracji, ograniczeń i socjalizmu, jak i socjaliści oburzeni jej wolnorynkową polityką i liberalizmem. Byli radykalni przeciwnicy wszelkiej imigracji, jak też zwolennicy jej pragmatycznej kontroli. Znaleźli się tu też pełni nostalgii „ronini” po imperium brytyjskim oraz anarchiści z prostym planem dokopania establishmentowi. Jak się potem okazało, wszyscy razem uzbierali 51,9 proc. głosów.

Tymczasem jednoznaczne stwierdzenie, że „leave” oznacza definitywne opuszczenie wspólnego rynku, nie tylko uczciwiej ujmowałoby istotę problemu, ale też odwróciłoby zapewne ostateczny rezultat. Wskazuje na to niedawny sondaż YouGov, w którym tylko 16 proc. respondentów wolało zyskać kontrolę nad imigracją, tracąc dostęp do wspólnego rynku europejskiego, podczas gdy 24 proc. miało odwrotne preferencje. Jednocześnie aż 40 proc. respondentów było zdania, że wybór pomiędzy tymi opcjami jest fałszywy, bo można mieć i to, i to. Taka naiwna wizja oparta na przekonaniu, że można mieć ciastko i je zjeść, zniknęłaby jednak natychmiast z umysłów wyborców, gdyby w referendum poddano pod głosowanie wybór między dwoma realistycznymi i jasno zdefiniowanymi scenariuszami.

Dlaczego zatem David Cameron zgodził się na tak uproszczone pytanie faworyzujące jego przeciwników? Dlaczego nie zadał pytania, które tak odnosi się do istoty brexitu i które zmusiłoby głosujących do realistycznej oceny sytuacji: „Czy w zamian za utratę dostępu do europejskiego wspólnego rynku chcesz zyskać pełną kontrolę nad imigracją?”. Wydaje się, że kluczowe znaczenie miał tu partyjny charakter całego przedsięwzięcia. Otóż chcąc ostatecznie wyeliminować UKIP ze sceny politycznej, Cameron musiał przyjąć walkę na warunkach Farage’a, tylko wtedy bowiem jego zwycięstwo mogło być całkowite. Jeśli jednak samą decyzję o przeprowadzeniu referendum można tłumaczyć na język szachów jako gambit: oddanie pionka dla zyskania strategicznej przewagi, to zgoda na sloganowy, a nie merytoryczny charakter pytania referendalnego odpowiada raczej dobrowolnemu oddaniu przeciwnikowi hetmana.

Etykietka „Europy”

Pytanie „wyjść lub zostać” ustawiło całą debatę przed referendum i zaważyło na jakości brytyjskiej polityki także w następnych miesiącach, łącznie z ostatnimi wyborami. Przede wszystkim przesunęło dyskurs w stronę populizmu, celowego rozpowszechniania półprawd oraz upraszczania i przeinaczania skomplikowanej rzeczywistości dla schlebienia namiętnościom wyborców. Najsłynniejszy bodaj przykład tego zjawiska dotyczył odpowiedzi na pytanie, ile pieniędzy Wielka Brytania wpłaca do unijnej kasy. Farage twierdził, że jest to 350 mln funtów tygodniowo. Uwzględniając jednak brytyjski rabat i wracające do Zjednoczonego Królestwa dotacje, kwota ta wynosi naprawdę ok. 160 milionów funtów, co jak podawała BBC, odpowiada odliczeniu 1 pensa od każdego funta wydawanego przez rząd. Dopiero w tym kontekście każdy może sobie sam ocenić, czy jest to uczciwa cena za dostęp do wspólnego rynku i olbrzymi wpływ na politykę wewnętrzną oraz zagraniczną UE. Na takie analizy nie było jednak miejsca w publicznej debacie, a UKIP głosiła, że owe mityczne 350 mln funtów zaraz po brexicie pójdzie w całości na finansowanie brytyjskiego systemu opieki zdrowotnej. Farage wycofał się zresztą z tego twierdzenia dzień po referendum, co dowodzi, że doskonale wiedział, że rozpowszechnia kłamstwo.

Chaos potęgowało etykietowanie „Europą” wszystkiego, co pochodziło z kontynentu, bez zastanowienia się, jaki ma to związek z Unią Europejską. Duża część angielskiej opinii publicznej była zdegustowana faktem, iż „Europa” pod hasłem obrony „praw człowieka” wielokrotnie próbowała zmusić Wielką Brytanię do przyznania praw wyborczych więźniom i powstrzymywała ekstradycję siejących nienawiść imamów. Nic dziwnego, że wielu obywateli uznało, iż od takiej „Europy” trzeba się odwrócić plecami. Tyle tylko, że za tym stał Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, niemający nic wspólnego ani z unijnym Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości w Luksemburgu, ani w ogóle z UE. A opuszczenie Unii nie oznaczało uwolnienia się spod jurysdykcji „Strasburga”.

Wojna na slogany

Zamiast więc trudnej merytorycznej dyskusji w starym anglosaskim stylu, która wymagałaby od odbiorców zarówno wiedzy, jak i własnych przemyśleń, obie strony wybrały artyleryjski ostrzał prostymi sloganami. „Odzyskaj kontrolę!” kontra „Zostań w Unii, bo będzie wojna!”. W bombardowaniu sloganami opcja „remain” słabo się jednak sprawdziła. Trudno zrozumieć, jaki efekt chciał osiągnąć minister skarbu George Osborne, gdy próbował straszyć zwolenników brexitu widmem… obniżki cen mieszkań. Czy rzeczywiście myślał, że wywoła to przerażenie w kraju, w którym coraz więcej osób ma problem z zakupem własnego domu? Trudno też zrozumieć, jaki plan miał Barack Obama, obrażając angielską dumę stwierdzeniem, że po brexicie Wielka Brytania „stanie na końcu kolejki” (nawet BBC uznała to za jedną z przyczyn porażki strony „remain”). O zachowaniu dygnitarzy unijnych lepiej nawet nie wspominać…

Tymczasem „koalicja zmian” radziła sobie świetnie. Hasło „Odzyskaj kontrolę!” zapadało w pamięć, dawało nadzieję. Przeciwnicy brexitu, zamiast podjąć prawdziwy dialog ze wszystkimi grupami społecznymi, uznali najwyraźniej, że brytyjska klasa pracująca i tak nie jest w stanie zrozumieć racjonalnych argumentów, więc trzeba ją zwyczajnie zastraszyć. Ta taktyka okazała się jednak kompletną katastrofą: brytyjscy pracownicy fizyczni gremialnie zagłosowali za brexitem (70 proc. głosów), decydując o przyszłości Wielkiej Brytanii poza Unią.

Ostateczny rezultat podwójnego gambitu Camerona okazał się zatem paradoksalny: scenariusz „twardego brexitu”, który 23 czerwca 2016 r. był zapewne popierany przez mniejszość wyborców, jest rok później interpretowany jako „głos ludu” i najprawdopodobniej stanowić będzie podstawę strategii negocjacyjnej z Unią. A wszystko to w wyniku presji ze strony partii, która w sześciu kolejnych wyborach wprowadziła do brytyjskiego parlamentu… jednego posła.

Krajobraz po bitwie

Historyczny eksperyment polegający na zastosowaniu w Wielkiej Brytanii demokracji bezpośredniej do rozstrzygnięcia, czy należy opuścić Unię, trudno dziś uznać za sukces. I nie chodzi wcale o taki, a nie inny wynik referendum. Prawdziwy problem to chaos polityczny i medialny, w jakim pogrążyła się Wielka Brytania. Pierwsze jego oznaki widać było natychmiast po ogłoszeniu wyników, gdy nagle opadły maski i okazało się, jak bardzo teatralna była cała kampania. Boris Johnson – pozornie zwolennik wyjścia z UE – po teoretycznie zwycięskim dla niego referendum zdawał się bliski płaczu. Jeremy Corbyn, lider Partii Pracy, pozorny zwolennik pozostania w Unii, był tak naprawdę sabotażystą kampanii „remain” i wkrótce po referendum zaczął deklarować poparcie dla opuszczenia Unii, bo w jego oczach jest ona zbyt kapitalistyczna i wprowadza na brytyjski rynek tanią siłę roboczą. Theresa May – przekonująca wcześniej do pozostania w Unii – okazała się rzecznikiem radykalnego kursu twardego brexitu.

Nie było jasne ani to, czy przegłosowano twardy czy łagodny brexit, ani to, kto ma teraz kompetencje, by tę kwestię rozstrzygnąć. Można było sądzić, że rząd dostał od wyborców carte blanche, by wyjść sobie z Unii w dowolny sposób i – mając tradycyjnie władzę w kwestiach międzynarodowych – może to zrobić według własnej fantazji. Ale można też było tak postawić sprawę, że o sposobie wyjścia z Unii zdecydować musi parlament, bo w obszarze nadawania i odbierania praw obywatelom (z czym nieuchronnie wiąże się opuszczenie UE) to on od zawsze miał władzę. I tak mętne sformułowanie pytania referendalnego doprowadziło do zamieszania nie tylko w obszarze polityki zagranicznej, ale i w brytyjskiej niepisanej konstytucji (ogół norm i zasad dotyczących wykonywania władzy – red.).

Pierwsze próby uporządkowania tego chaosu podjęli w ubiegłym roku brytyjscy sędziowie, gdy trafiła do nich sprawa Miller vs Secretary of State. Po długich rozważaniach uznali oni, że referendum nie było aktem zmiany konstytucyjnej, który przenosiłby kompetencje parlamentu na rząd. Wydano więc wyrok zachowawczy i zgodny z długą tradycją angielskiego samoograniczania kompetencji sędziowskich. Paradoksalnie, wielu zwolenników brexitu, którego jednym z głównych celów było przecież wzmocnienie suwerenności brytyjskiego parlamentu, uznało ten wyrok za zdradę i skandal. Dopiero gdy brytyjski parlament dał premier May zielone światło do rozpoczęcia procedury opuszczania Unii, namiętności na moment się ostudziły.

Ostateczny krach debaty

Cała sprawa pokazała jednak, jak bardzo emocjonalny, a jednocześnie irracjonalny staje się spór o brexit. Bowiem w publicznej dyskusji nie potrafiono wyjaśnić opinii publicznej tego subtelnego problemu konstytucyjnego. Za przykład niech posłuży gazeta „Daily Mail”, która pierwszy wyrok w tej sprawie powitała okładką ze zdjęciami trzech rozpatrujących sprawę sędziów, podpisem „WROGOWIE LUDU” i załączeniem niezwykle w tym kontekście ważnej informacji, że jeden z sędziów jest… homoseksualistą. W tej zdumiewającej publikacji, przypominającej duchem „Trybunę Ludu”, widać było sposób „debatowania” charakterystyczny dla coraz większej grupy brytyjskich wyborców: jeśli nie rozumiem tego, co się do mnie mówi, lub nie mam odpowiedzi na przedstawione mi argumenty, to dyskredytuję motywy adwersarza i jego postawę moralną.

Podobnie dyskredytowany był profesor Michael Dougan, który zarówno przed, jak i po referendum próbował opisać podstawowe kwestie związane z Unią i brexitem w serii publikowanych na YouTubie miniwykładów. Dougan znalazł sposób wypowiedzi, który nie alienował odbiorców, nie brzmiał przesadnie akademicko, a jednocześnie informował o konkretnych faktach. Nie był też naiwnym euroentuzjastą i nazywał sprawy po imieniu, mówiąc na przykład, że „nic ważnego nie dzieje się w Unii bez zgody trzech wielkich graczy: Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii”, co oczywiście prowokowało pytanie, czy Wielkiej Brytanii opłaca się wstać od tego trzyosobowego stolika i zostawić decyzje o przyszłości Europy Niemcom i Francuzom. Wydawałoby się, że taki styl wywodu dawał szansę, by zaangażować w dyskusję dużą grupę obywateli. I rzeczywiście, najpopularniejszy odcinek obejrzało ponad pół miliona widzów. Wystarczy jednak spojrzeć na komentarze pod filmami, by się przekonać, jak szybko dyskusja na argumenty zamieniała się w obrzucanie inwektywami. Sam Dougan atakowany był w tak niewybredny sposób, że w końcu czuł się w obowiązku tłumaczyć, że pensję wypłaca mu nie UE, tylko University of Liverpool.

To wszystko w gruncie rzeczy świetnie ilustruje tezy amerykańskiego filozofa kultury Neila Postmana zawarte w pracy „Zabawić się na śmierć”. Wszystko wskazuje bowiem na to, że społeczeństwo wychowane w kulturze opartej na obrazie, a nie na słowie pisanym, po prostu nie jest w stanie przeprowadzić racjonalnej analizy faktów. Zobaczmy, jak bardzo dziś różnimy się od amerykańskich wyborców z połowy XIX w. Przeanalizujmy to za pomocą jednego z przykładów podanych przez Postmana: 16 października 1854 r. słuchacze debaty prezydenckiej Lincoln–Douglas wysłuchali najpierw trzygodzinnego wykładu Stephena Douglasa, poszli do domów na kolację i wrócili na kolejne cztery godziny debaty. Kto dziś wytrzymałby taki program w telewizji? Kto miałby cierpliwość analizować siedem godzin argumentacji? A przecież Abraham Lincoln i Douglas mówili do „zwykłych ludzi”. Tymczasem natura przekazu telewizyjnego sprawiła, że przyzwyczajeni jesteśmy już tylko do urywanych kilkunastosekundowych wypowiedzi, które niewiele mogą wyjaśnić. Internetowe filmiki Dougana przekraczają więc możliwości koncentracji większości obywateli, a podobne próby racjonalnej analizy politycznej w większości telewizji przypominają „prowadzenie filozoficznego wywodu za pomocą sygnałów dymnych”, by znów użyć porównania Postmana.

Nic więc dziwnego, że kiedy w ostatniej kampanii wyborczej premier Theresa May i lider opozycji Jeremy Corbyn przedstawiali swoje wizje przyszłości Wielkiej Brytanii w programie Sky News i Channel 4, trzykrotnie więcej widzów postanowiło oglądać w ITV odcinek „Britain’s Got Talent” (angielska wersja programu „Mam talent!”), w którym można było podziwiać parę rzucającą nożami.

Magiczne drzewa

Powszechny brak wiary w jakąkolwiek możliwość merytorycznej debaty, jaki ujawnił się w trakcie kampanii referendalnej, miał swój dalszy ciąg w ostatnich wyborach parlamentarnych. W imię tego samego zwątpienia w inteligencję wyborców premier May zmuszona została przez swych spin doktorów do powtarzania sloganów, które miały zapaść w pamięć „bezmyślnych” posiadaczy głosu wyborczego i zdecydować o wielkim zwycięstwie konserwatystów. I chociaż sama w prywatnych rozmowach mówiła ponoć, że ta strategia sprawia, że „wygląda na głupią”, to publicznie wciąż powtarzała, że „jest silna i stabilna”, a jej polityczni przeciwnicy tworzą „koalicję chaosu”. Znając wynik ostatnich wyborów, łatwo jest teraz z tych sloganów szydzić.

A jednak był w repertuarze premier May slogan wart uwagi. Twierdziła mianowicie, że Jeremy Corbyn i jego Partia Pracy wierzą w magiczne drzewo, na którym rosną pieniądze, jakimi sfinansują swoją fantastyczną politykę państwa rozdawniczego. Trudno się było z tą obserwacją nie zgodzić, bo uwielbiany przez trockistów Corbyn ekonomią niezbyt się przejmował, a pytany w jednym z wywiadów na żywo o koszty swych propozycji, zaczął gorączkowo szukać odpowiedzi… w internecie. Jednocześnie był jednak w sloganie Theresy May paradoks. Bo czyż w istnienie podobnie magicznych drzew nie wierzy wielu zwolenników pani premier, którzy sądzą, że Wielka Brytania będzie miała pełną kontrolę nad imigracją, ale granica z Irlandią pozostanie otwarta tak jak teraz (co jest priorytetem koalicyjnej partii DUP – irlandzkich unionistów)? Że Unia zgodzi się na brytyjski dostęp do wspólnego rynku bez żadnych zobowiązań w sferze swobodnego przepływu osób? Że połową zagranicznej wymiany handlowej Zjednoczonego Królestwa, jaką stanowi import i eksport do Unii, można się nie przejmować? Że Unia zgodzi się negocjować nową umowę handlową jeszcze przed zakończeniem „rozwodu” i że proces ustalania nowych warunków nie będzie trwał wiele lat, jak przewidują prawnicy?

Jeśli w powyższych kwestiach spotka brytyjskich wyborców rozczarowanie, to emocje i namiętności wzbudzone w kampanii brexitowej rozgrzeją się jeszcze bardziej i coraz trudniej będzie nad nimi zapanować. A w świecie, w którym coraz więcej wyborców traci kontakt z faktami i zaczyna żyć w urojonej rzeczywistości, pełnej „magicznych drzew”, szanse na dialog dramatycznie maleją. Może dlatego właśnie komedia politycznych omyłek, jaką od niemal dwóch lat obserwują mieszkańcy Wielkiej Brytanii, jakoś nikogo nie skłania do śmiechu. Bo kampania brexitowa i jej konsekwencje to temat jak z Wyspiańskiego: „Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna”. ©?

Dr hab. Witold Sadowski jest matematykiem, pracuje na University of Bristol. Poglądy wyrażone w artykule są jego własnymi

rp.pl