„Ucho Prezesa” jak „Cesarz” Kapuścińskiego. To nie „ocieplanie wizerunku”, bo Prezes to zwykły satrapa. Ignacy Karpowicz recenzuje cały serial
Ks. prof. Alfred Wierzbicki: Czas przypomnieć o patriotyzmie europejskim
Włodzimierz Cimoszewicz – Po rządach PiS będzie wielkie sprzątanie
Trzeba będzie skasować wiele ustaw, pociągnąć do odpowiedzialności karnej konkretne osoby – mówi Włodzimierz Cimoszewicz w rozmowie z Wojciechem Maziarskim.
Wojciech Maziarski: 6 maja w Warszawie odbędzie się kolejna wielka demonstracja przeciw rządom PiS. Czy takie protestowanie ma sens? Ludzie broniący państwa prawa w Polsce regularnie demonstrują już od ponad półtora roku, a efektów nie widać.
Włodzimierz Cimoszewicz: Jak to nie widać? A wyniki sondaży? Przecież one są skutkiem m.in. społecznych protestów i demonstracji. Osoby mniej zorientowane w polityce i mniej samodzielne w formułowaniu ocen, widząc manifestacje, mają dobry powód, żeby pomyśleć trochę, czy w kraju dzieje się dobrze, czy źle. I chyba właśnie zaczynają dochodzić do wniosku, że nie dzieje się najlepiej.
Ale oczywiście protestowanie ma sens z wielu powodów, nie tylko dla przekonania nieprzekonanych. Po pierwsze, gdyby takich demonstracji nie było, rządzący mogliby twierdzić, że ich działania i decyzje są powszechnie akceptowane. Po drugie, w ten sposób ludzie wzajemnie ośmielają się do otwartego wyrażania opinii. Po trzecie, jeśli manifestuje wielu, to trudniej ich gnębić. I po czwarte, te wystąpienia to sygnał dla naszych przyjaciół za granicą i dla instytucji międzynarodowych, że nie można machnąć ręką na Polskę i zapomnieć o nas.
– W ostatnich dniach władza wycofała się z planu połączenia Warszawy z sąsiednimi gminami przed wyborami samorządowymi. To także efekt presji społecznej? Czyżby rządzący zaczęli ustępować pod naciskiem?
– Wydaje się, że się pomylili w ocenie reakcji mieszkańców gmin podwarszawskich. Mają tam spore wpływy i zapewne myśleli, że uszczęśliwią tych ludzi robiąc z nich warszawiaków. Tymczasem okazało się, że w większości przypadków jest inaczej. Perspektywa serii przegranych referendów podziałała otrzeźwiająco.
– Otrzeźwienie bardzo im się przyda. Ta władza zachowuje się tak, jakby uważała, że „nie ma z kim przegrać”. Otwiera kolejne fronty, zraża kolejne grupy społeczne i zawodowe: kobiety, sędziów, samorządowców, organizacje pozarządowe, ludzi kultury i mediów, nauczycieli.
– Przekonanie, że nie ma się z kim przegrać, świadczy o niedostatku wyobraźni. Sposób, w jaki PiS sprawuje władzę, wynika z co najmniej trzech przyczyn. Po pierwsze, „ten typ tak ma”. Po prostu. W PiS-ie jest wyjątkowo wielu życiowych nieudaczników, którzy mają dość prymitywne rozumienie rządzenia. To dla nich gra zero–jedynkowa: żeby ktoś wygrał, ktoś inny musi przegrać. Władza jest dla nich okazją do odegrania się. Nie mają odwagi uczciwie rozmawiać i słuchać oponentów czy krytyków, nie przyjmują argumentów.
Po drugie, PiS to partia wzbudzania i wykorzystywania lęków. A żeby ludzie się bali, ktoś im musi zagrażać – wszystko jedno kto: Niemcy, Ruscy, imigranci, układy, agenci, sędziowie itd. To klasyczna metoda „divide et impera” – dziel i rządź.
I wreszcie, myślę, że po porażce w 2007 roku liderzy PiS doszli do wniosku, że trzeba się zabezpieczyć przed powtórką tamtego scenariusza. A w tym celu należy skupić w swoim ręku możliwie wszystkie instrumenty władzy i oddziaływania na społeczeństwo: media, wymiar sprawiedliwości, edukację, kulturę, służby specjalne, formacje paramilitarne. Żeby opanować wszystkie te instytucje, trzeba do nich powsadzać nowych ludzi. Albo własnych, albo młodych, żądnych awansu, którzy dzięki temu będą służyć swoim dobroczyńcom. I wszędzie trzeba inspirować i inicjować rebelie. To przez długi czas jest dość skuteczne. Ale w pewnym momencie przychodzi gajowy i wygania wszystkich z lasu. W demokracji tym gajowym jest wściekły wyborca.
– Rządzący w walce z oponentami sięgają po coraz ostrzejsze środki. Oskarżyli o chuligaństwo demonstrantów KOD na spotkaniu w Suwałkach, po grudniowej demonstracji pod Sejmem opublikowali zdjęcia uczestników, uchwalili ustawę chroniącą miesięcznice smoleńskie przed kontrdemonstracjami, policja rozpytuje o ludzi pokazujących na Krakowskim Przedmieściu „gest środkowego palca” i ponoć chce ich ukarać mandatami. Jak daleko ten proces może zajść? Czy Polska ześlizguje się w autorytaryzm? Czy grozi nam, że pewnego dnia obudzimy się w państwie policyjnym?
– Tak, PiS tworzy państwo autorytarne. I obawiam się, że służby państwowe nie są odporne na tego typu chorobę. Służalczość prokuratury i policji, a niedługo być może także części sędziów, bezwstydne zakłamanie dziennikarzy w mediach publicznych to złe sygnały. Resorty „siłowe” w rękach ludzi niegodnych zaufania, kukiełki na kierowniczych stanowiskach państwowych – to wszystko oznacza, że ryzyko nadużywania władzy jest bardzo wysokie.
– Jak daleko może posunąć się PiS w niszczeniu demokracji liberalnej i państwa prawa? Czy rzeczywiście ośmieli się zabierać media zagranicznym właścicielom? Czy naprawdę zrealizuje zamiar Ziobry i podporządkuje sądy władzy wykonawczej? Czy przejmie tzw. fundusze norweskie i pozbawi organizacje pozarządowe niezależności? Zniszczy samorządy?
– Przykład Rosji i wielu innych krajów pokazuje, że demokrację można wypreparować jak wypchane trofeum myśliwskie. Z zewnątrz wygląda niby tak, jak zawsze, ale w środku trociny. Są wybory, referenda, parlamenty itd. Ale naprawdę decyduje wódz.
W ciągu ostatnich 15 lat demokracja jest w odwrocie w wielu miejscach na świecie. Moim zdaniem to jedna z konsekwencji niespokojnych czasów, w jakich żyjemy. Zmienia się wszystko. Geopolityka, gospodarka, technologie, obyczaje itd. Wielu ludzi odczuwa niepokój lub strach. Chętniej akceptują silnych przywódców dających im złudzenie bezpieczeństwa. Jeśli sprzeciw społeczny nie zablokuje PiS-u, będzie rozpychał się łokciami, zagarniał coraz więcej, a z czasem bił na oślep.
– A co się dzieje w establishmencie rządowym? Czy plany Kaczyńskiego są przyjmowane bezkrytycznie? A może jednak wywołują podskórny ferment?
– Mija czas powyborczej euforii, która sprawia, że wszyscy się zgadzają. Różnice były, są i będą narastały. Jedyny problem to kiedy zaczną się ujawniać. Być może właśnie zbliża się taki moment. Jeśli gorsze dla PiS-u sondaże się utrzymają, wątpliwości co do nieomylności wodza będzie coraz więcej. Widziałem to kilkanaście lat temu w innej zwycięskiej formacji. Później są już zakulisowe gry i intrygi.
– Może taką zakulisową grą jest wstrzymanie przez Andrzeja Dudę tzw. „reformy” KRS? To sygnał zwiastujący powolną polityczną emancypację prezydenta czy gra pozorów i rzecz bez większego znaczenia?
– Na razie wątpliwości Dudy budzi jedynie zamiar skrócenia konstytucyjnej kadencji członków KRS, a nie cała ustawa. Ale to może być zaraźliwe. Jeśli ferment przybierze na sile, Duda może przypomni sobie o swojej „niezłomności”.
– A Macierewicz? Czy przy wsparciu Radia Maryja stworzył już oddzielny ośrodek polityczny wewnątrz PiS-u i prędzej czy później będzie musiała nastąpić jego konfrontacja z Kaczyńskim?
– W wymyślonym, nierzeczywistym świecie PiS-u być może wsparcie Rydzyka wiele znaczy, ale w moim przekonaniu to humbug. Mam jednak świadomość, że dla wielu bitcoin jest wart więcej od realnych walut, więc i Radio Maryja może być dla nich niezwykle wpływową potęgą. Konfrontacja szefa MON i wodza PiS wydaje się bardzo prawdopodobna. Kto pamięta, jak Macierewicz w 1992 roku rzucił się do gardła Wiesławowi Chrzanowskiemu, ten wie, czego można się spodziewać.
– A jak rozumieć krytykę polityki gospodarczej rządu ze strony min. Streżyńskiej? Czy to był objaw postępującej dezintegracji obozu władzy? A może zapowiedź kłopotów gospodarczych?
– Mimo że i ta pani jest nawiedzona, to jednak jest rozsądniejsza od reszty rządu. Może już nie mogła milczeć. Ale zdaje się, że po reprymendzie sama nałożyła sobie chińską czapkę hańby.
– Ekonomiści od początku krytykują politykę gospodarczą rządu i prognozują, że za rozdawnictwo i nieodpowiedzialność przyjdzie nam drogo zapłacić, ale na razie te przepowiednie się nie sprawdzają. Gospodarka rośnie, inwestycje przyspieszyły, władza chwali się skutecznością w ściąganiu podatków itd.
– To oczywiste, że za nieodpowiedzialność i szastanie pieniędzmi trzeba będzie zapłacić. Cudów nie ma. Wzrost gospodarczy poniżej 3 proc. PKB to nie jest sukces. W ściąganiu VAT jest chyba sporo kreatywnej księgowości, moim zdaniem budżet się nie zepnie, ale to zawsze widać w końcówce roku, a nie na początku.
– Czy Unia Europejska nam ucieknie, mimo że jej nieformalnym „prezydentem” jest dziś Polak – Donald Tusk? Coraz wyraźniej widać, że twarde jądro strefy euro chce zacieśnić i przyspieszyć integrację. Czy Polska marnuje swą niepowtarzalną historyczną szansę?
– Od dość dawna zróżnicowanie tempa, głębokości i kręgów integracji w UE staje się coraz bardziej prawdopodobne. Jest to nieuchronne wobec ogromnego poszerzenia się tej wspólnoty i dużego zróżnicowania państw członkowskich. Wzmocnienie integracji jest też konieczną odpowiedzią na zmiany zachodzące w gospodarce światowej. Jedni to rozumieją lepiej, inni gorzej, jedni są gotowi pójść dalej, inni nie. Ci pierwsi nie będą czekali zbyt długo. I nic ich nie powstrzyma. Wybór jest między wejściem do pociągu a pozostaniem na peronie. Tertium non datur. Polskie rządowe gadanie o osłabianiu Unii i wzmacnianiu roli państw narodowych to w tym momencie zwykła bezmyślna brednia.
Jest mało prawdopodobne, że liderzy PiS-u coś wreszcie zrozumieją i wykonają zwrot o 180 stopni. Polska powinna robić wszystko, by być i umacniać swoją pozycję w ścisłym jądrze integracji, ale najpewniej będzie pasażerem, który został na peronie. To z kolei będzie oznaczało marginalizację polityczną w Europie i rezygnację z korzyści ekonomicznych płynących z pogłębionej współpracy.
– Czy w najbliższych wyborach opozycji uda się odsunąć PiS od władzy? Czy potrzebne będzie zjednoczenie wszystkich głównych ugrupowań, tak jak w czasach, gdy Polska uwalniała się od komunizmu?
– To oczywiście będzie możliwe. Jednak dobrze by było, gdyby taki scenariusz nie zależał wyłącznie od błędów PiS, ale także był wynikiem jakichś zasług opozycji. Jak na razie, z tym jest kiepsko. PO, Nowoczesna, SLD i PSL powinny być nastawione na stworzenie koalicji obywatelskiej. Do tego projektu należy przyciągnąć możliwie najwięcej ruchów, organizacji i inicjatyw obywatelskich. Byłoby prawie cudem, gdyby wielcy wodzowie tych formacji zechcieli trochę okiełznać swoje ego i ambicje i zdobyli się rzeczywiście na współpracę na rzecz czegoś znacznie ważniejszego od ich partyjnych interesików – na rzecz dobra wspólnego naszego społeczeństwa. A to przede wszystkim oznacza szacunek dla prawa, wolności ludzi i dążenie do odbudowy zniszczonej przez PiS obywatelskiej wspólnoty narodowej.
– Co zrobić z PiS-em i jego liderami po odebraniu im władzy? Uznać, że „Polacy, nic się nie stało” i pozwolić im uczestniczyć w demokratycznej rywalizacji na takich samych prawach, jak innym? Czy może trzeba będzie ich rozliczyć i pociągnąć do odpowiedzialności za przestępstwa przeciw konstytucji?
– Łamanie prawa z zasady nie może być bezkarne. Jednym z największych błędów Tuska i PO było niepoważne podejście do odpowiedzialności takich ludzi, jak Kaczyński i Ziobro po pierwszych ich rządach. Tak się ośmiesza państwo, tak się hoduje jego zdemoralizowanych wrogów.
Po obecnych rządach trzeba będzie wiele sprzątać. Wymazać wiele ze stanowionych praw, przywracać ludziom godność i sprawiedliwość. Trzeba będzie zmierzyć się z dramatycznie trudnymi przypadkami zdeprawowanego Trybunału Konstytucyjnego, być może także KRS i sądów. Trzeba będzie wreszcie pociągnąć do odpowiedzialności karnej konkretnych ludzi. Powinni stanąć przed zwykłymi sądami. Trybunał Stanu to już tylko historyczne nieporozumienie. Jeśli tak się nie stanie, jeśli Polska będzie krajem, gdzie za kradzież batonika trafia się do więzienia, a za dewastację państwa do parlamentu, to marna przyszłość naszej Ojczyzny.
– A jak ich rozliczać? W ramach istniejących obecnie instytucji i wymiaru sprawiedliwości czy potrzebne będą rozwiązania nadzwyczajne? Jakiś trybunał ds. depisyzacji?
– Muszą być ukarani na podstawie prawa obowiązującego w chwili, gdy dokonywali przestępstw. Nie potrzebujemy żadnych nadzwyczajnych i działających wstecz narzędzi. Wystarczy powaga w traktowaniu swojego państwa.
„Penelopa” Kuchciński w szlafmycy, wierny prezesowi
To nie żart, że Marek Kuchciński jest drugą osobą w państwie wg protokołu dyplomatycznego. Wiem, że to brzmi jak z Mrożka. Andrzejowi Dudzie coś się stanie, nie będzie mógł pełnić obowiązków prezydenta, wówczas wskakuje na jego miejsce Kuchciński.
Niektórzy mogą zapytać, a który to, jak on wygląda? Może wówczas być pomocne przypomnienie: to ten, do którego Michał Szczerba zwrócił się szarmancko „panie marszałku kochany”, a onże ze swoiście pojętej wdzięczności był łaskaw go wykluczyć z posiedzenia Sejmu, a następnie z partyjną zgrają zbiegł do Sali Kolumnowej, aby przyjąć ustawy bez kworum, w tym najważniejszą – budżetową na rok 2017 i słynną lex Szyszko, która skutkowała tym, że raczej wzrósł smog w naszych miastach, niż ustawa posłużyła zdrowiu.
Wkład Kuchcińskiego jest więc duży, choć on jest nierozpoznawalny. I zdaje się, że tej cesze hołduje. Figura „Niewidzialny człowiek” ma całkiem pokaźną literaturą. Nawet bezpośrednio w tytułach znacznych dzieł odwołuje się do tego dążenia, bo każdy chciałby mieć czapkę niewidkę i nakryć żonę na tym, że jest wierna, jak Penelopa.
Akurat Kuchciński jest Penelopą dla Jarosława Kaczyńskiego, jest wierny w czapce i bez czapki, a nawet w szlafmycy. Druga osoba w państwie w takiej niewidce szlafmycy musi występować na zdjęciu, które marszałek opublikował na Twitterze z okazji 13. rocznicy członkostwa Polski w Unii Europejskiej. Oto treść wpisu „Penelopy” Kuchcińskiego: „Jesteśmy 13. rok w Unii. Ufam, że na przekór przesądom ten rok przyniesie wiele dobrego; silną Europę Ojczyzn z liczącą się w grze Polską”.
Ufa zatem Penelopa, bo na tym wierność i wzajemność polega. A na zdjęciu, które ilustruje wpis znajdują się flagi unijna i biało-czerwona, zegar ścienny z wahadłem, nocna lampa (żaden kaganek oświaty) i brak Kuchcińskiego. Dziennikarz „Rzeczpospolitej” Jacek Nizinkiewicz skomentował: „Lampka zamiast marszałka Sejmu? „Ucho Prezesa” ma ułatwione zadanie”.
Otóż nie zgadzam się z Nizinkiewiczem, bo lampka nocna wskazuje, że jest Kuchciński, ale w szlafmycy niewidce. Taką mamy Penelopą w roli marszałka Sejmu, wierną prezesowi.
Waldemar Mystkowski
Kempa przemawiała w kościele na pielgrzymce. „Odebraliśmy emerytury waszym oprawcom”
Beata Kempa reprezentowała premier Beatę Szydło na Pielgrzymce Robotników i Pracodawców do św. Józefa w Kaliszu – podaje TVN24 za PAP. Na pielgrzymkę zapraszały m.in. władze NSZZ „Solidarność”.
– Wielu z was straciło zdrowie, a nawet życie, kiedy walczyliście za wolną Polskę i ponosiliście największą ofiarę. To dzięki wam możemy dzisiaj mówić to, co chcemy, bez obawy o życie najbliższych. Dzisiaj nadeszła sprawiedliwość – odebraliśmy emerytury waszym oprawcom i mimo wielkiego krzyku nie cofniemy się – mówiła Kempa, zwracając się do uczestników pielgrzymki.
Kościelne mowy Beaty Kempy
Beata Kempa ma wprawę w wygłaszaniu przemówień podczas uroczystości kościelnych. Do historii przeszło jej wystąpienie na 24. urodzinach Radia Maryja, kiedy to „umocowana i upoważniona przez premier Beatę Szydło” podziękowała zgromadzonym pracownikom i rodzinie Radia Maryja za „24 lata, dzień po dniu, posługi Bogu, Kościołowi i Ojczyźnie”:
Ustawa dezubekizacyjna
Tzw. ustawa dezubekizacyjna, do której nawiązywała szefowa KPRM, zakłada obniżkę emerytur i rent dla byłych funkcjonariuszy służb PRL „za służbę na rzecz totalitarnego państwa”. Nowe przepisy zakładają, że emerytura osoby objętej ustawą nie może przekroczyć średniej emerytury wypłacanej przez ZUS.
Byli funkcjonariusze służb mundurowych zapowiadają batalię w sądzie. Podkreślają, że zostali pozytywnie zweryfikowani po 1990 roku i często wiele lat pracowali już w III RP. Wśród osób, którym zostaną odebrane świadczenia są też funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu.
Każdy marsz ONR to gwóźdź do trumny PiS
„Penelopa” Kuchciński w szlafmycy, wierny prezesowi
To jest żart, że Marek Kuchciński jest drugą osobą w państwie wg protokołu dyplomatycznego. Wiem, że to brzmi jak z Mrożka. Andrzejowi Dudzie coś się stanie, nie będzie mógł pełnić obowiązków prezydenta, wówczas wskakuje na jego miejsce Kuchciński.
Niektórzy mogą zapytać, a który to, jak on wygląda? Może wówczas być pomocne przypomnienie: to ten, do którego Michał Szczerba zwrócił się sarmacko „panie marszałku kochany”, a onże ze swoiście pojętej wdzięczności był go wykluczyć z posiedzenia Sejmu, a nastepnie z partyjną zgrają zbiec do Sali Kolumnowej, aby przyjąć ustawy bez kworum, w tym najważniejszą – budżetową na rok 2017 i słynną lex Szyszko, która skutkowała tym, że raczej wzrósł smog w naszych miastach, niż ustwa posłużyła zdrowiu.
Wkład Kuchcińskiego jest więc duży, choć on jest nierozpoznawalny. I zdaje się, że tej cesze hołduje. Figura „Niewidzialny człowiek” ma całkiem pokaźną literaturą, nawet bezpośredio w tytułach znacznych dzieł odwołuje się do tego dążęnia, bo każdy chciałbym mieć czapkę niewidkę i nakryć żonę na tym, że jest wierna, jak Penelopa.
Akurat Kuchciński jest Penelopą dla Jarosława Kaczyńskiego, jest wierny w czapce i bez czapki, a nawet w szlafmycy. Druga osoba w państwie w takiej niewidce szlafmycy musi wystepować na zdjęciu, które marszałek opublikował na Twitterze z okazji 13. rocznicy członkostwa Polski w Unii Europejskiej.
Oto treści wpisu „Penelopy” Kuchcińskiego: „Jesteśmy 13. rok w Unii. Ufam, że na przekór przesądom ten rok przyniesie wiele dobrego; silną Europę Ojczyzn z liczącą się w grze Polską”.
Ufa zatem Penelopa, bo na tym wierność i wzajemność polega. A na zdjęciu, które ilustruje wpis znajdują się flagi unijna i biało-czerwona, zegar ścienny z wahadłem, nocna lampa (żaden kaganek oświaty) i brak Kuchcińskiego. Dziennikarz „Rzeczpospolitej” Jacek Nizinkiewicz skomentował: „Lampka zamiast marszałka Sejmu? #UchoPrezesa ma ułatwione zadanie”.
Otóż nie zgadzam się z Nizinkiewiczem, bo lampka nocna wskazuje, że jest Kuchciński, ale w szlafmycy niewidce. Taka mamy Penelopą w roli marszałka Sejmu, wierną prezesowi.
Lewica nie da rady
Zmarł wybitny krytyk literacki Tomasz Burek. Andrzej Horubała pisał o nim „mistrz”
01.05.2017
Nie żyje Tomasz Burek, polski krytyk literacki, historyk literatury i eseista. Zmarł w szpitalu w Pruszkowie w wieku 79 lat. O „mistrzu” pisał na łamach „Do Rzeczy” Andrzej Horubała.
Tomasz Burek był członkiem Związku Literatów Polskich. Pracował też w Instytucie Badań Literackich PAN. W PRL angażował się w działalność opozycji demokratycznej. Był wykładowcą Uniwersytetu Latającego i Towarzystwa Kursów Naukowych.
Współpracował z prasą podziemną i takimi czasopismami jak: „Nowy Zapis”, „Kultura Niezależna”, „Almanach Humanistyczny” oraz londyńskim „Pulsem”. W 1989 roku Tomasz Burek wszedł w skład komitetu założycielskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Współpracował m.in. z Radiem Wolna Europa, telewizyjną Jedyną i drugim programem Polskiego Radia.
W 2010 roku znalazł się w komitecie poparcia Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, a pięć lat później wspierał Andrzeja Dudę.
Przypominamy tekst Andrzeja Horubały poświęcony Tomaszowi Burkowi, który ukazał się na łamach „Do Rzeczy” w grudniu 2016 roku.
W gościnnych wnętrzach Klubu Księgarza przy warszawskim Rynku Starego Miasta 12 listopada 2016 r. reprezentanci środowiska Topoi, czyli mówiąc jaśniej – dwumiesięcznika literackiego „Topos”, wręczyli Tomaszowi Burkowi nagrodę Mistrz. Uroczystości towarzyszyła promocja najnowszego, poświęconego laureatowi numeru tego wydawanego w Sopocie pisma.
Chłodny, mroźnawy listopadowy wieczór dnia zawieszonego między Świętem Niepodległości a niedzielą czytaniami przygotowującą do końca roku liturgicznego, był świetną okazją do uświadomienia sobie znaczenia osoby Tomasza Burka dla najnowszych dziejów kultury polskiej. Laudacje wygłoszone przez uczestników spotkania, a także teksty pomieszczone w periodyku dają ciekawy wgląd w twórczość krytyczną Tomasza Burka, której nieodłącznym elementem była działalność dydaktyczna: od nieformalnych kółek kształceniowych, przez lata 70. i spektakularny „uniwersytet latający”, do spontanicznie zorganizowanych w stanie wojennym kompletów, w których uczestniczył – wraz z grupą przyjaciół – niżej podpisany.
Czymże zasłużył się Tomasz Burek, dziś 78-letni, pochylony w sobie, zgarbiony, w za luźnej marynarce, ptasi jakiś, nie tylko przez orli nos, lecz także jakąś nabytą kruchość, mąż dla kultury polskiej, że jest fetowany, nagradzany złotym medalem „Gloria Artis” przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego, honorowany przez młodych poetów, z szacunkiem traktowany przez cały prawicowy areopag? Czy jest to hołd oddawany dawnym zasługom Burka z czasów walki o Niepodległą, gdy był odważnym uczestnikiem demokratycznej opozycji, współpracownikiem KOR, krytykiem towarzyszącym twórcom Pokolenia ’68, mężnym wykładowcą Towarzystwa Kursów Naukowych, świetnym przykładem wrażliwego humanisty, znawcy, konesera, który nie zamyka się w bibliotecznej wieży z kości słoniowej, lecz przeciwnie: bez jakichkolwiek zastrzeżeń włącza się w ruch protestu?
Czy chodzi o udział Tomasza Burka w tworzeniu pierwszych niezależnych pism, w tym legendarnego „Zapisu”? Czy chodzi o głośną broszurę „Jaka historia literatury jest nam dzisiaj potrzebna?”, gdzie formułował niezwykle atrakcyjną propozycję odczytania naszej kultury, odczytania subtelnego, bogatego w inspiracje gombrowiczowskie i miłoszowskie, a zarazem będącego ostrą krytyką pasywności oficjalnej kultury?
Oczywiście wszystkie te zasługi należy uwzględnić, dokonując bilansu życiowych osiągnięć Tomasza Burka: fakt, że był czołowym krytykiem literackim środowiska KOR, kiperem, degustatorem, że jego opinie ważyły wiele, że jego szkice o „Miazdze” Andrzejewskiego czy „Nierzeczywistości” Kazimierza Brandysa miały wielkie znaczenie dla recepcji tych dzieł, że jego erudycyjne ataki na literaturę mierną tworzoną przez pieszczochy komunistycznego reżimu dawały intelektualną satysfakcję czytelnikom niezależnych pism. Ale to wszystko byłoby sięgnięciem w daleką przeszłość i odwoływaniem się do wielu minionych już sporów i rzeczy o znaczeniu historycznym.
A przecież nagroda Mistrz wędruje do mistrza, który inspiruje, który wykonuje kolosalną pracę duchową, a przy tym jawi się jako człowiek wciąż poszukujący i zaskakujący.
Oto po przełomie politycznym roku 1989 Burek nie zastygł w pozie klasyka, by z wysokości krytycznego olimpu od czasu do czasu wydawać aprobatywne pomruki, ba – on – adorowany przez Adama Michnika, z dorobkiem pozwalającym jemu – 50-latkowi – na patronowanie młodszym twórcom i odcinanie kuponów od dawnych osiągnięć nie tylko zanegował nowe porządki, nie tylko – wraz z garstką sprawiedliwych powiedział „nie” postkomunistycznej recydywie wspieranej przez potężną „Gazetę Wyborczą”, lecz także w negacji uczynił znacznie więcej – zakwestionował własny dorobek twórczy i własną drogę.
Precyzyjnie pisał o tym kilka lat temu Jacek Kopciński w szkicu „Dramat samookreślającej się świadomości”, analizując, jak z rewolucjonisty Burek przekształcił się w katechumena, jak z krytycznego marksisty stał się konserwatystą.
Bolesne przeistoczenie
Przemiana ta nie przeszła bez bólu. W otwierającym książkę „Dzieło niczyje” eseju z roku 1996 pisał Burek: „… mam poczucie, że zajmowałem się czymś nieistotnym i że właściwie zmarnowałem swoje życie. Toteż ze strasznym zawstydzeniem spoglądam na określenie »krytyk literacki«, które figuruje przy moim nazwisku, bo mam świadomość, wierzcie lub nie, jakiejś szarlatanerii, którą uprawiałem przez prawie czterdzieści lat. Mówię – prawie, bo od paru lat mam też, na szczęście, poczucie budzenia się, ocknięcia, otrzeźwienia. I może dlatego wykonuję mój zawód nieco powściągliwiej, co oznacza, że właściwie przestaję uprawiać krytykę literacką”.
Nie była to z jego strony kokieteria, tylko wyraz realnego kryzysu. Oto bowiem doświadczenie roku 1989 dla Burka nie było euforycznym doświadczeniem wolności, triumfu, impulsem do pogoni za Europą i do modernizowania naszego zacofanego społeczeństwa, lecz przeciwnie: otwarcie na Zachód pokazało krytykowi głębię duchowego kryzysu, atrofii wartości, schyłku cywilizacji. Pisał w tym samym szkicu z goryczą o tym, że system totalitarny przesłaniał dotychczas nam wzrok „na wiele zjawisk istotniejszych niż polityczne. Teraz widzimy ostrzej, jak świat jest niepewny i że z cywilizacją dzieje się coś bardzo niedobrego. Uczestniczymy – artyści, krytycy, odbiorcy sztuki – w nowym (czy może starym, ale spotęgowanym dzisiaj) kryzysie wartości duchowych Zachodu”. Zanik metafizyki, „arogancja nowoczesnego człowieka, który wierzy w doświadczenie”, duchowa pustka i degeneracja staną się dla Burka wyzwaniami o wiele większymi niźli sprawy społeczne i rewolucja.
„Zarówno z woli egzystencjalistów, jak i z woli historycystów sęp metafizyki jakoby padł unicestwiony. Lecz jeśli nie sęp to był, jak się niewiernym filozofom zdawało, ale Duch Święty?” – pyta Burek w tym szkicu i witając z nadzieją książkę Leszka Kołakowskiego „Horror metaphysicus” przywracającą rangę metafizyce we współczesnym myśleniu, sam jednocześnie deklaruje wejście na nową drogę i jakby podejmuje testament zmarłego w roku 1985 Andrzeja Kijowskiego, który odchodził z tego świata pojednany z Bogiem, Kościołem i narodem, kreśląc jednocześnie – z „Wyznaniami” św. Augustyna w ręku – trudny program dla katolickich intelektualistów.
Burek wychowany w tradycji lewicowej (syn Wincentego – pisarza i działacza ludowego), przeżywając w dojrzałym wieku zwrot w kierunku konserwatyzmu, wchodził jednak na zupełnie inny szlak niż Andrzej Kijowski, który wzrastał w rozmodlonym domu i który do wiary powracał. Burek miał przed sobą znacznie dłuższą drogę, a jednocześnie przecież więcej w nim zachwytu neofity, ścierającego z twarzy grymas smutku i wątpliwości. Gdy Kijowski doskonale wypowiadał swe obiekcje przeciw powrotowi do dawnej wiary, z którą łączyło się u niego poczucie winy i strachu, gdy Kijowski mnożył zastrzeżenia i wątpliwości, diagnozował mielizny duchowe związane z nawróceniami, Burek – bez negatywnych doświadczeń fałszywej religijności i dewocji – swoje wejście na drogę nawrócenia przeżywa w kontekście wielkiego kulturowego przesilenia.
Potępić własne fascynacje?
Nie jest to łatwe doświadczenie. Przypominając sobie własne zachwyty nad kinem autorskim zeszłych dekad: Buñuelem, Bergmanem, Fellinim, Antonionim, pyta sam siebie: „Czy był to element ruchu krytycznego o lewicowych inspiracjach, powiedzmy po prostu: ruchu wywrotowego, który zarówno atakował ład społeczny, jak i kwestionował same podstawy kultury i cywilizacji?”. I pozostawia w zawieszeniu trudną odpowiedź: „Gdyby tak było istotnie, należałoby dorobek tego kina stanowczo potępić jako przejaw niewybaczalnej herezji antycywilizacyjnej. Tak czy nie?”.
Oczyszczanie swego wzroku, rozstawanie się ze złudzeniami młodości nie jest dla Burka jakimś radosnym wyzwoleniem, euforycznym doświadczeniem, lecz trudną pracą, drogą pełną wątpliwości, czasem prawdziwego przesilenia, kryzysu. Na oczach czytelników Burek przechodzi przemianę i przecież ta metaforyka szpitalna skryta w tytule książki „Dziennik kwarantanny” nie jest kokieterią. Szuka Burek dzieł, które współbrzmiałyby z jego nowym spojrzeniem, odpowiedziały na jego głody i smaki – odkrywa w ten sposób nie tylko pisarstwo Jarosława Iwaszkiewicza, lecz także postać Anny z Lilpopów Iwaszkiewiczowej, towarzyszki życia twórcy „Brzeziny”. Świadom obowiązkowego gestu krytycznego – wskazania na dzieło zapoznane, niedocenione – stawia nam przez oczy twórczość Stanisława Czycza, której nie waha się nazwać arcydziełem. Podobnie wysoką rangę przyznaje „Madame” Antoniego Libery, zaś spośród poetów Nowej Fali prowokacyjnie wskazuje na Krzysztofa Karaska, dokonując zabójczego miejscami zestawienia tej formacji ze skamandrytami. Zmieniając bowiem znaki wartościowania, nie traci pisarskiej swady: pozostaje Tomasz Burek twórcą wybornych konceptów, a przy tym stylistą wytrawnym, potrafiącym oczarować czytelnika magią słów, których nie szczędzi, gdy rozpoczyna swój krytyczny taniec. Czy to wielbiąc jakieś dzieło i unosząc się nad nim i wraz z nim, czy to spychając w otchłań potępienia. Jego twórczość jak dawniej skrzy się więc od językowych dowcipów, cienkiej ironii, złośliwości i zatrutych komplementów.
Nie jest krytykiem zapatrzonym w przeszłość: czyta młodych, promuje ich – jako juror Nagrody im. Kijowskiego i wielu innych konkursów towarzyszy wykluwaniu się talentów. Czasem wpisuje swe tęsknoty w dzieła pokraczne, zaledwie kiełkujące, usiłując rozniecać ogień z drobnego pełgającego płomyka, ale przecież to gest właściwy wielu krytykom, którym troska, marzenia dyktują słowa przesadne, zachwyty nieumiarkowane, tropy błędne, choć szlachetne.
Nie jest bowiem łatwo. Odchodząc od obozu postępu, Burek musiał porzucić krytyczne samograje, jakich dostarcza współczesna humanistyka, odrzucić wytrychy, które podsuwa uniwersytecki dyskurs, odwrócić się od wielu dyskutowanych powszechnie dzieł współczesnych. To, co sygnalizował w wahaniach związanych z oceną dawnych fascynacji kinem autorskim, teraz owocuje brakiem zainteresowania dla literackiego mainstreamu. Odmawiać poszukiwania sensu w dziełach zrodzonych na Ziemi Ulro? Przecież to zrywać porozumienie z przeciętnymi konsumentami polskiej kultury, którym hierarchie dyktują „Gazeta Wyborca” czy „Polityka”!
No tak, ale Burek wybrał właśnie taką
drogę, drogę osobną, samotną. Drogę mistrza.
O pewnej wypowiedzi pana prezydenta
1 Maja 2017— Autor Jerzy Sosnowski
To nie jest mój osobisty problem: moi rodzice nie walczyli z „Żołnierzami Wyklętymi”, bo najpierw studiowali, a potem uczyli podstaw elektroniki i nawet nie należeli do PZPR; nie walczyli też z „Żołnierzami Wyklętymi” moi dziadkowie, bo obaj zginęli na wojnie (jeden walczył w kampanii wrześniowej, drugi współzakładał konspiracyjne „Wigry”), ani babcie, bo jedna po wojnie uczyła wiejskie dzieci, a druga imała się rozmaitych prac, od prowadzenia bufetu na lotnisku po urzędowanie w księgowości na Politechnice Warszawskiej, żeby , będąc wdową, utrzymać się z trójką dzieci. Co do pradziadków, to jeden był w Dwudziestoleciu współtwórcą, a potem rektorem odnowionej SGGW, a drugi – kolejarzem w Galicji. Prababcie prowadził domy.
Czy już zauważyłeś, Czytelniku, co się dzieje? To, co powyżej, to klasyczne wyjaśnianie, że się nie jest wielbłądem. Ale żeby wypowiadać się w jakimś sporze, warto jednak ustalić, czy jesteśmy w nim przymusowym przedmiotem, czy też, na podstawie wolnej decyzji, podmiotem sporu. Choć sam spór wydaje mi się intelektualnie miałki, a moralnie wstrętny.
Pan prezydent w wywiadzie dla TVP Historia (przytaczam za http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/548679,andrzej-duda-polityka-historyczna-prezydent-pis-lech-kaczynski-zolnierze-wykleci.html) powiedział tak: „Bardzo wiele wpływowych miejsc we współczesnej Polsce zwłaszcza po 1989 r. w mediach i innych wpływowych instytucjach, fundacjach, zajmują osoby, których rodzice czy dziadkowie aktywnie walczyli z Żołnierzami Wyklętymi w ramach utrwalania ustroju komunistycznego, czyli krótko mówią byli zdrajcami – dzisiaj byśmy tak powiedzieli wprost, ja w każdym razie bym tak powiedział. (…) Miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych miejscach. Nigdy nie będą chcieli się zgodzić na to, żeby prawda o wyczynach ich ojców, dziadków i pradziadków zdominowała polską narrację historyczną, będą zawsze przeciwko temu walczyli.
No to dla czystości wywodu zostawmy na boku kwestię oceny „Żołnierzy Wyklętych”: przyjmijmy, że ich zbrojna działalność w 1945 była bez wyjątku i we wszystkich szczegółach szlachetna – i tym samym, że ludzie, którzy opowiedzieli się po przeciwnej stronie, nie mieli absolutnie żadnych zupełnie argumentów, czyli że byli bezdyskusyjnymi i świadomymi własnego zaprzaństwa zdrajcami Ojczyzny. W porządku, roboczo przyjmijmy, że była to walka jednoznacznego dobra z oczywistym złem.
I przy takim założeniu przyjrzyjmy się tej wizji. Rodzi się dziecko ZŁYCH LUDZI. I, załóżmy, a to w przypadku pokolenia urodzonego po wojnie nie jest założenie pozbawione empirii, że następnie buntuje się przeciwko aksjologii rodziców. Co ma zrobić, żeby jako siedemdziesięciolatek nie narazić się panu prezydentowi? Czy dobrze rozumiem, że w gruncie rzeczy powinno nic nie robić, zaszyć się w kątku i udawać przez całe życie, że go nie ma? Bo aktywne przeciwdziałanie skutkom tego, co robili rodzice, czyli branie udziału w opozycji antykomunistycznej, co nieraz powodowało zajęcie po 1989 roku eksponowanego stanowiska, naraża je tylko na zarzut, że zinfiltrowało szlachetny ruch, od urodzenia dotknięte przekazaną mu w genach winą?
Ale idźmy dalej, bo pan prezydent nie zatrzymał się na pokoleniu dzieci. To dziecko dorosło i ono ma z kolei dzieci. To już wnuki tamtych złych ludzi. Nie mylę się chyba, że i na nim – zdaniem obecnych władz – ciąży owa wina, uniemożliwiając mu jakiekolwiek publiczne działanie? Bo w tle jest dziadek, który był zdrajcą? I w gruncie rzeczy wszystko jedno, jakie wybory podejmuje wnuk? A w każdym razie jakiekolwiek „eksponowane stanowisko” jest mu wzbronione, czy tak? Ponieważ… No właśnie, co z uzasadnieniem? To, co osiągamy w życiu, od nas zależy, czy od naszych przodków? Można się od nich wyzwolić, czy nie?
A przecież nawet obóz pana prezydenta przyznaje milcząco, że można w trakcie życia zmienić poglądy – co tam poglądy dziadków, własne poglądy! – i nawrócić się. To np. casus sędziego Andrzeja Kryże (podsekretarz stanu w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, natomiast wcześniej, do rozwiązania, członek PZPR i, nawiasem mówiąc, syn stalinowskiego sędziego, uczestniczącego m.in. w mordzie sądowym na rotmistrzu Pileckim – por. Wikipedia), Stanisława Piotrowicza (członek PZPR od 1978 roku, prokurator oskarżający opozycję w stanie wojennym), a nawet Antoniego Macierewicza (w młodości – trockista), nie wspomnając o Marcinie Wolskim czy Krzysztofie Czabańskim (w swoim czasie członkowie PZPR). Czy więc poprawnie rozumuję, że istnieje metoda na skuteczne oczyszczenie się zarówno z własnych win, jak z win rodziców, dziadków i pradziadków (!) – pod warunkiem mianowicie, że znajdziemy się we wspomnianym obozie politycznym pana prezydenta? Czy przypadkiem to rozumowanie, odwołujące się z pozoru do etyki (co prawda niechrześcijańskiej, ale o to na razie mniejsza), w ostatecznym rozrachunku nie jest po prostu narzędziem moralnego szantażu?
Znów jednak „dla dobra śledztwa” odłóżmy na bok tę oczywistą niekonsekwencję. Przyjrzyjmy się samej idei dziedziczenia winy. Tak, w tradycji judeochrześcijańskiej istnieje JEDEN GRZECH, który się dziedziczy, a mianowicie tzw. grzech pierworodny. Wszystkie pozostałe popełnia się na własne konto i nie obciążają one krewnych, czy potomków. Bez tego założenia lądujemy bez ratunku w świecie deterministycznym, w którym o naszym losie decydują NIEODWOŁALNIE decyzje rodziców, o ich losie – znów nieodwołanie – decyzje ich z kolei rodziców i tak dalej. To jest myślenie rodem z marksizmu-engelsizmu (i praktyki stalinowskiej!), któremu zresztą wymyka się sam Marks, bo przecież jego rodzice doprawdy nie pochodzili z proletariatu. Temu myśleniu przeciwstawia się konsekwentnie cała tradycja Kościoła Powszechnego, którego święci w ogromnej części buntowali się przeciwko aksjologii domu rodzinnego. Inaczej musielibyśmy stwierdzić, że fałszywymi świętymi są Franciszek z Asyżu, Agnieszka męczennica, Augustyn z Hippony, żeby już o Pawle z Tarsu nie wspominać.
Zawzięty obrońca tego typu myślenia może bronić się na dwa sposoby. Jeden: istnieje sentyment do przodków i potomek z założenia będzie ich bronił. Naprawdę? A Niklas Frank, syn generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich? A, żeby z przeciwnej strony rzecz pokazać, Patricia Hearst, córka magnata prasowego? Józef Stalin, wychowywany na prawosławnego księdza? Janis Joplin, która miała być grzeczną dziewczynką? Z zachowaniem proporcji: któryś z braci Kurskich (za mało wiem o ich domu rodzinnym, żeby ustalić, który)? Świat jest pełen zbuntowanych dzieci. Nie twierdzę, że klimat domu rodzinnego jest dla nas nieważny. Owszem, jest ważny, gdyż musimy go albo przyjąć, albo odrzucić (plus możliwości pośrednie). I nieraz ludzie decydują się na to ostatnie rozwiązanie. Ten sposób obrony słów pana prezydenta jest po prostu niezgodny z empirią.
Drugi sposób: dostrzeganie (odłożonej przeze mnie kilka akapitów temu) skomplikowania, jakoby rzekomego, sytuacji powojennej, to widomy dowód na niewygasłe sentymenty. Ale tu znów fakty mówią inaczej. O kontrowersyjnych biografiach niemałej części „Żołnierzy Wyklętych” mówią historycy, których KREW JEST CZYSTA. Podkreślam złośliwie to wyrażenie, gdyż w słowach prezydenta Andrzeja Dudy widać wyraźnie, daj Boże nieuświadomiony, swoisty rasizm: przekonanie, że pokrewieństwo znaczy więcej, niż nasze świadome decyzje życiowe. Chyba, że staniemy się chwalcami prezesa Kaczyńskiego. Jest mi bardzo przykro, ale nie umiem pozbyć się w tym momencie skojarzenia z aforyzmem pewnego zbrodniarza, który miał powiedzieć: „To ja decyduję, kto tu jest Żydem”. Nie chodzi mi, rzecz jasna, o zrównywanie PiSu i NSDAP – należy znać miarę, inaczej zrelatywizujemy zło nazizmu. Nie da się porównać zjełczałego masła i kurary, że niby jedno i drugie szkodzi. Chodzi mi tylko o fakt, że uruchomiono myślenie, udrapowane w szaty moralizmu, a w istocie kierujące się przeciwko podstawom moralnym kultury, której rzekomo broni.
O pewnej wypowiedzi pana prezydenta | Jerzy Sosnowski http://jerzysosnowski.pl/2017/05/01/o-pewnej-wypowiedzi-pana-prezydenta/ …
Katechizm Kościoła Katolickiego jest oficjalną wykładnią zasad moralności, do których przestrzegania obowiązani są wierni. #dudabrzmiący
Duda: Dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej zajmują wiele eksponowanych stanowisk
• „Nie będą chcieli, by prawda o ich przodkach zdominowała narrację historyczną”
• Tak Andrzej Duda mówił w wywiadzie dla kanału TVP Historia
– Miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy tutaj walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych miejscach, w biznesie, mediach – mówił w wywiadzie dla TVP Historia Andrzej Duda. – Oni nigdy nie będą chcieli się zgodzić na to, żeby prawda o wyczynach ich ojców, dziadków i pradziadków zdominowała polską narrację historyczną, będą zawsze przeciwko temu walczyli – dodał prezydent.
Dowiedz się więcej:
Co jeszcze mówił Duda?
Duża część rozmowy poświęcona była polityce historycznej. – Popatrzmy, jak robią to chociażby nasi sąsiedzi. Mamy często zastrzeżenia, bo uważamy, że nie pokazują historii w sposób prawdziwy, czyli przeinaczają fakty historyczne, deprofilują je, ale prowadzą bardzo zdecydowaną politykę historyczną, która niestety nie zawsze jest dla nas korzystna – mówił Andrzej Duda. – My prowadźmy naszą politykę historyczną. Pokażmy prawdę taką, jaka ona była z naszego punktu widzenia jako Polaków – apelował w wywiadzie z okazji dziesięciolecia powstania kanału TVP Historia. Rozmowa odbyła się w w Pałacu Prezydenckim, przeprowadził ją dyrektor stacji Piotr Legutko.
A TERAZ ZOBACZ: Tłumy witają Donalda Tuska. Jedni krzyczą: „Sto lat!”, inni „Będziesz siedzieć!”
Kuchciński świętuje 13. rocznicę w UE uroczystym wpisem. Ale zaraz, zaraz, gdzie jest marszałek?
„Jesteśmy 13. rok w Unii. Ufam, że na przekór przesądom ten rok przyniesie wiele dobrego; silną Europę Ojczyzn z liczącą się w grze Polską” – napisał w poniedziałek na Twitterze Kuchciński. Do wpisu dołączył również zdjęcie – problem jednak w tym, że trudno powiedzieć, co ono przedstawia. Lub miało przedstawiać.
Na pewno nie można się na nim dopatrzyć marszałka we własnej osobie. Zamiast niego na pierwszym planie możemy natomiast podziwiać… biurkową lampę, która być może znajduje się w gabinecie Kuchcińskiego. Polska i unijna flaga, które zmieściły się w kadrze, stanowią zaledwie tło w tym ujęciu.
Oryginalność zdjęcia dostrzegł m.in. Jacek Nizinkiewicz. „Lampka zamiast marszałka Sejmu? #UchoPrezesa ma ułatwione zadanie” – napisał dziennikarz „Rzeczpospolitej”.
Za strategię komunikacyjną marszałka Sejmu i doradztwo w tym zakresie jeszcze do niedawna odpowiadała prywatna firma Gall Media. W połowie marca poinformowano, że Kancelaria Sejmu zapłaciła za pół roku tej współpracy łącznie 60 tys. złotych.
Mazguła o „faszystowskim PiS-ie”. Atakuje też Kościół i narodowców
30.04.2017
ONR maszerował znowu przez Warszawę wznosząc hasła: Bóg, honor i ojczyzna, śmierć wrogom ojczyzny, że kogoś powieszą na drzewach zamiast liści i zniszczą demokrację. Tak jakby w Polsce było można promować faszystowskie treści – napisał na Facebooku pułkownik Adam Mazguła.
„PiS faszystowski! Nie plujcie na groby polskich bohaterów” – tymi słowami pułkownik Adam Mazguła rozpoczyna swój wpis na portalu społecznościowym, który poświęca wczorajszemu marszowi ONR.”Marsz nacjonalistów ONR wyszedł z błogosławieństwem Kościoła katolickiego i przeszedł ulicami Warszawy. Tej samej, która niby pamięta takich wyznawców, z mordów i wojny. To ci wyznawcy nacjonalizmu zamordowali w Warszawie ok 250 tys. warszawiaków i miliony Polaków poza nią. Zrujnowali Polskę i doprowadzili do tego, że staliśmy się łupem wojennym aliantów. ONR maszerował znowu przez Warszawę wznosząc hasła: Bóg, honor i ojczyzna, śmierć wrogom ojczyzny, że kogoś powieszą na drzewach zamiast liści i zniszczą demokrację. Tak jakby w Polsce było można promować faszystowskie treści” – pisze Mazguła. Jak dodaje, „okazało się, że nie tylko można, ale marszu chroniło tysiące funkcjonariuszy policji, uważanej do tej pory, za polską”. Pułkownik, który swego czasu zasłynął wypowiedzią, że stan wojenny był wydarzeniem kulturalnym, stwierdza, że faszyści, zgodnie z wolą Błaszczaka, przeszli ze swoimi okrzykami bez przeszkód.”Policja swoją agresję skierowała na pacyfikację obywateli, którzy przyszli spontanicznie przeciwstawić się nacjonalistom. Długo po marszu pozbawiła wolności obywateli, bo musiała spisać tych, co nie za faszyzmem. Zatrzymywano i blokowano pokojowo zachowujących się ludzi, którym nie podobają się marsze młodych faszystów” – czytamy we wpisie Mazguły. Dalej już wprost pułkownik atakuje Kościół, duchownych oraz PiS. „Widać prawdziwe oblicze hierarchów kościelnych i ich PiSowskiej politycznej reprezentacji. Niestety, wyraźnie też widać, jak ważniejsze dzisiaj są ustalenia konkordatu, ponad treści Konstytucji RP. Wstyd Polacy, wstyd i brak szacunku do poległych w walce z faszyzmem naszych rodaków. Nie plujcie na ich groby. Apeluję do wszystkich o rozsadek i walkę z tą plugawą ideologią. Wraca znowu pytanie, komu oni służą, komu przysięgali policjanci i żołnierze? Jedno jest pewne, że nie PiSowi ani biskupom Kk. Polecam wszystkim młodym ludziom wizytę w byłych obozach w Oświęcimiu, Majdanku i wielu innych muzeach historycznych na całym świecie. Może dostrzeżecie w końcu morderczą ideologię zagłady ludzkości” – kwituje.
Pierwsza córka
Gronkiewicz-Waltz krytykowana za zgodę na marsz ONR. Teraz żąda delegalizacji „neofaszystów”
Członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego, skrajnie nacjonalistycznej organizacji, przemaszerowali w sobotę ulicami Warszawy. Manifestację zorganizowano w związku z 83. rocznicą założenia ONR. Uczestnicy marszu krzyczeli: „Stolica Polaków nie chce lewaków”, „Znajdzie się kij na lewacki ryj”, „Śmierć wrogom ojczyzny” czy „My nie chcemy tu islamu, terrorystów, muzułmanów”.
Sam marsz i dosyć upiorne zdjęcia członków ONR stojących na baczność na Placu Zamkowym wywołały wiele komentarzy. Wiele osób pisało o tym, jakie skojarzenia budzi manifestacja, inni oburzali się, że stołeczny ratusz wydał na nią zgodę.
W końcu głos zabrała wywoływana do tablicy Hanna Gronkiewicz-Waltz. PrezydentWarszawy wzywa ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro o złożenie do sądu wniosku o delegalizację organizacji „jako ruchu neofaszystowskiego”. Wtedy nie będzie miała prawa do manifestacji – wyjaśniła.
We wrześniu 2015 roku władze miasta nie wyraziły zgody na antyimigrancki marsz ONR. Zakaz wynikał z faktu, że trasa marszu kolidowała z innymi wydarzeniami oraz że materiały promujące marsz nawoływały do przemocy. Wojewoda mazowiecki postanowił jednak uchylić zakaz.
Jak wyjaśnia na Twitterze poseł PO Michał Szerba, zakazy manifestacji „kończą się uchyleniem decyzji prezydentów i burmistrzów”. Dodał, że wniosek jego partii o delegalizację ONR trafił do ministra Ziobry.
Dzień po manifestacji, w sieci pojawiła się petycja do posłów o delegalizację ONR. Przez niecałą dobę podpisało ją ponad 10 tysięcy osób.
W PRL-u te rzeczy były kultowe. Każdy ich pożądał. Pamiętasz jak się nazywały? [QUIZ]
Policja tłumaczy się z interwencji podczas marszu ONR. „Podjęto skuteczne i stanowcze działania”
30.04.2017
Komenda Stołeczna Policji opublikowała oświadczenie w związku z sobotnim marszem ONR w Warszawie. „Funkcjonariusze podjęli skuteczne oraz stanowcze działania zmierzające do przywrócenia ładu i porządku publicznego” – poinformowano.
Marsz ONR przeszedł w sobotę od Ronda Dmowskiego do Placu Zamkowego. Mieszkańcy stolicy oraz członkowie stowarzyszenia Obywatele RP urządzili blokadę w okolicy metra Nowy Świat Uniwersytet.
Policja podała, że ok. godz. 16:50 na skrzyżowaniu ulic Świętokrzyskiej z ulicą Nowy Świat grupa osób postanowiła uniemożliwić przemarsz legalnej manifestacji. „W związku z zachowaniem policjanci podjęli niezbędne czynności. Osoby kładące się na jezdni, blokujące przemarsz zostały z niej usunięte, a następnie po wylegitymowaniu i ustaleniu tożsamości zwolnione” – podkreślono. W komunikacie dodano, że „policjanci działali skutecznie i zgodnie z prawem, a zastosowane środki ograniczyły się tylko i wyłącznie do użycia siły fizycznej w zakresie niezbędnym do wyegzekwowania oraz przestrzegania prawa i były w pełni adekwatne do zaistniałej sytuacji”.
W związku z naruszeniem nietykalności cielesnej funkcjonariusza oraz znieważeniem policjantów zatrzymano dwie osoby.
„Policja skopała i pobiła antyfaszystów”
Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych zamieścił na Facebooku nagranie z sobotniego przemarszu członków faszystowskiej organizacji ONR w Warszawie. Widać na nim, jak funkcjonariusze brutalnie szarpią protestujących przeciwko narodowcom.
„Starszy pan przyszedł na blokadę marszu neofaszytów. Jego jedyną winą było to, że chciał rozwinąć zrobiony przez siebie plakat z antyrasistowskim przesłaniem. W podobny sposób potraktowano innych antyfaszystów” – pisze w komunikacie Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych.
„Policja miała rozkaz ochraniać neofaszystów i za wszelką cenę umożliwić im przejście. Wywiązała się z tego zadania gorliwie. Warszawiacy którzy przyszli protestować przeciwko marszowi neofaszystów, zostali skopani, zepchnięci pod mur i tam przetrzymywano ich bezprawnie przez dwie godziny. Wśród uwięzionych bezprawnie osób znalazły się też dzieci które przypadkiem przechodziły chodnikiem. Policja nie chciała uwolnić płaczących dziewczynek które tłumaczyły że szły chodnikiem na zajęcia gdy urządzono łapankę na antyfaszystów. Dzieci tak jak my wszyscy pozostały bezprawnie uwięzione bez przedstawienia jakichkolwiek podstaw prawnych zatrzymania. Członkowie organizacji Obywatele RP którzy protestowali pokojowo siedząc na jezdni zostali skopani, pobici i siłą zaniesieni do furgonów policyjnych” – czytamy dalej.
Jak zaznacza ośrodek, starszy człowiek protestował legalnie i miał prawo do tego, aby demonstrować swoje poglądy. „Przepisy pozwalają i uznają za legalną taką formę spontanicznej demonstracji. Ten człowiek nikogo nie atakował, nikomu nie robił krzywdy, tak jak reszta antyfaszystów czyli w większości zwykłych warszawiaków przyszedł zaprotestować przeciwko ludziom gloryfikującym totalitarny zakazany faszystowski ustrój państwa. Został przewrócony na ziemię, skopany i upokorzony. Chwilę później przeszli obok niego uśmiechający się z satysfakcją, pewni siebie neofaszyści. Warszawska policja nie przewracała ich nie kopała nie zabierała im transparentów i plakatów lecz łagodnie ich eskortowała i chroniła” – podkreślono.
Dalej ośrodek podkreśla, że „marsz neofaszystów w centrum Warszawy, mieście którego kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców zostało wymordowanych w czasie II wojny światowej nigdy nie powinien mieć miejsca”. „To tak jak by w Oświęcimiu urządzić bal nazistowskich weteranów” – zaznaczono.
13 lat temu Polska weszła do UE. Bilans zysków i strat według Warzechy
01.05.2017
1 maja 2004 roku Polska przystąpiła do Unii Europejskiej. O tym, kto zyskał, a kto stracił na członkostwie naszego kraju mówił w TVP Info publicysta „Do Rzeczy” Łukasz Warzecha.
– Na pewno odnieśliśmy korzyści z członkostwa w UE. Jednak rzetelne bilanse pokazujące na konkretnych liczbach, ile zyskaliśmy, a ile zyskali np. Niemcy czy Francuzi na naszym uczestnictwie, pokazują, że ten bilans jest bardzo wyrównany – ocenił dziennikarz.
– Sytuacja, w której większość ogromnych inwestycji współfinansowanych z unijnych środków obsługiwały wielkie niemieckie firmy budowlane, pokazuje jednak, że to nie było takie oczywiste – podkreślił Warzecha.
Zdaniem publicysty „Do Rzeczy” symptomy kryzysu unijnego były widoczne już w 2004 roku. – Już wtedy mówiło się o kryzysie legitymacji, czyli o tym, że elity europejskie są oderwane od tego, czego naprawdę chcą ludzie na dole, i że nie mają wpływu np. na działania Komisji Europejskiej. To właśnie zaowocowało takim resentymentem, jak w Wielkiej Brytanii czy Francji. Dołożyło się do tego również euro, na którym zyskały przede wszystkim Niemcy – mówił.
– Jeżeli wybory we Francji wygra Macron, a w Niemczech być może CDU, to może się zdarzyć, że elity europejskiej uznają, że w ogóle nie ma żadnego kryzysu. To byłby gigantyczny błąd, ponieważ pod powierzchnia buzuje. Jeżeli elity europejskie nie znajdą na to żadnej rady, to ten resentyment wybuchnie ze zdwojoną siłą – stwierdził Warzecha.
Andrzej Andrysiak: Przereklamowany geniusz Kaczyńskiego
25.02.2017
Nie macie wrażenia, że to kuriozalne? Z jednej strony nierozgarnięta opozycja, z drugiej – Jarosław Kaczyński, kompletnie głuchy na głos społeczeństwa, żyjący w ideologicznej bańce, do której wepchnął go własny elektorat. Zalicza wpadkę za wpadką, bo kompletnie nie wyczuwa nastrojów społecznych. On sobie, suweren sobie.
Ta sztuczka zawsze działa. Do znudzenia powtarzać, że rządzi nami strateg niecodzienny, aż uwierzą w to nawet przeciwnicy. Do geniusza przykładać trzeba szczególną miarę, przecież wiadomo, że ponad wszystkich wystaje. A co, jeśli nie wystaje? Jeśli nasz geniusz nie tylko nie rozumie, co się na świecie dzieje, ale nawet z własnym społeczeństwem nie ma intelektualnego kontaktu?
Dowody? Proszę: oburzenie przeciwko nowemu prawu o wycince drzew, czarne marsze przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej, alarm w sprawie dwukadencyjności wprowadzanej od zaraz i wielkiej Warszawy… Można tę wyliczankę ciągnąć. Pomysły wyłożono na stół, bo podobno tego chciał suweren. Ale gdy suweren zawył z wściekłości, szybko schowano je do szuflad, udając, że to jakiś obcy element, czynniki nieprzychylne, a sama partia i wódz miłościwie jej panujący z takimi wyskokami wspólnego nic nie mają.
To bardzo wygodna dla polityka perspektywa: wsłuchiwać się w głos własnego elektoratu, utwierdzać go w przekonaniach, ale też samemu wykorzystywać buzujące w nim frustracje, jednocześnie wszystkich poza tą grupą traktować per noga. Na zasadzie – albo wyznajesz poglądy wspólne dla naszej grupy, albo nie mają one dla nas znaczenia. Ty, wyborco z przeciwnej strony, też znaczenia nie masz. Wygodna to perspektywa, ale bardzo zdradliwa. Zwłaszcza dla rządzących. Bo nie da się skutecznie rządzić bez orientacji, co się w społeczeństwie dzieje, nie da się rządzić, nie podsłuchując, o czym szepczą przeciwnicy. 20 proc. Polaków, na których opiera się PiS i dzięki którym wygrał podwójne wybory w 2015 r., to jednak nie większość. Obojętnie, jakkolwiek by to przeliczać.
Ale żeby wiedzieć, trzeba słuchać. Czuć. Jarosław Kaczyński nie słucha i nie czuje, i nie dlatego, że jest z innej gliny, on po prostu współczesnej rzeczywistości nie ogarnia. Dlatego popełnia takie błędy, jak wyhodowanie na własnej piersi Komitetu Obrony Demokracji, dlatego myli polityczną pozycję Kościoła z jego wpływami na społeczeństwo.
U was też tną? Pewnie tną, w całym kraju warczą piły i padają drzewa. Miało być dla ludu, jest dla deweloperów i biznesu. Uchwalona 16 grudnia 2016 r. ustawa zlikwidowała horrendalne kary ze wycinkę drzew i pozwoliła robić to w „celach gospodarczych”. Niby dobrze. Wcześnie kilkudziesięciotysięczne grzywny za wycięcie jednego drzewa bez zezwolenia za niekonstytucyjne uznał Trybunał Konstytucyjny, więc prawo i tak trzeba było zmienić. PiS wcale nie poszedł po linii najmniejszego oporu, ale wyszedł ze słusznego – wydawało mu się – przekonania, że przecież nic tak bardzo Polaka nie wkurza, jak fakt, że nie może sobie w swoim domku robić tego, co mu się żywnie podoba. Ile to razy elektorat narzekał, że to skandal, iż musi jakiegoś urzędasa prosić o zgodę na piłowanie na własnym gruncie, jakież oburzenie przewalało się przez fora internetowe, gdy sąd – zgodnie z ówczesnym prawem – taki elektorat grzywną obłożył. By punktów sobie nabić, zgodził się więc PiS na wycinkę bez większych komplikacji.
I wielkie jest jego zdziwienie, gdy okazało się, że lud wcale nie jest zachwycony. Co innego popsioczyć na straszne państwo, że się do wszystkiego wtrąca, a co innego obudzić się któregoś dnia, wyjrzeć przez okno i zobaczyć pustynię zamiast parku. Zwłaszcza że to nie elektorat tnie na swoim gruncie, ale biznes zwykle, co mu zielone przeszkadza w rozbudowie. Może władza żyć w przekonaniu, że rowerzyści i ekolodzy to tylko jakieś lewactwo, odszczepieńcy od zdrowej tkanki narodu, przez ten naród traktowane z pogardą, ale nijak to się ma do rzeczywistości. Nie tylko lewacy dbają o zdrowie, jeżdżą na rowerze, biegają i podnoszą ciężary na siłowniach, nie tylko kodziarz i platformers przejmuje się smogiem, a świadomość ekologiczna nie dotyka jedynie wyborców Partii Razem. To zmiana cywilizacyjna, która w społeczeństwie zaszła już lata temu, i gdyby tylko PiS się nad nią pochylił, wiedziałby, że punktów tutaj nie nałapie. Wycofuje się więc teraz rakiem, zapowiada, że prawo zmieni, a do mainstreamowych (czytaj: prawicowych) mediów wypuszcza przecieki, że sam Jarosław Kaczyński w tej sprawie walnął pięścią w stół i obsobaczył ministra środowiska Jana Szyszkę.
Podobnie musiał się wycofać rakiem z zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Do dziś politycy PiS przekonują, że oni nie mieli nic z tym wspólnego, że to był projekt jakiegoś tam stowarzyszenia. Ale przecież Jarosław Kaczyński zupełnie nie przewidział oporu, jaki ten pomysł wywołał. Gdyby przyjrzał się suwerenowi choć przez chwilę, zobaczyłby czarno na białym, że emancypacja kobiet to nie żadna moda, ale oczywista oczywistość społeczna. Pewnie zdziwiłby się prezes, gdyby się dowiedział, że od dawna nikt nie wytyka palcami panien w ciąży, że na głębokiej prowincji pary żyjące bez ślubu to rzecz zwyczajna i nawet nestorzy rodów z uchem przytkniętym do Radia Maryja traktują ten fakt z obojętnością. Że kobiety nie muszą pytać mężów o zdanie, by iść do pracy, i same decydują o sobie, bo i lepiej wykształcone od mężczyzn, i bardziej zaradne.
Żyjący w bańce informacyjnej Kaczyński przytakuje hierarchom Kościoła, gdy ci przekonują, że ich głos jest ważny, ale gdyby wyszedł z bańki i przyjrzał się suwerenowi uważnie, zrozumiałby od razu, że ten wpływ cokolwiek jest przesadzony. Jedynie 40 proc. katolików chodzi co niedziela do kościoła, więc gdzie niby mają ich księża do swojego namawiać? Już 30 proc. małżeństw nie przysięga sobie przed ołtarzem, tylko w urzędzie stanu cywilnego, nawet w małych miejscowościach uczniowie wypisują się z religii, a w wielu po kolędzie księdza przyjmuje jedynie co drugi wierny. Jak można było zakładać, że w takim kraju suweren przytaknie antyaborcyjnej ofensywie Kościoła albo położy po sobie uszy? Że kobiety się przestraszą, bo proboszcz wytknie je palcami? Przecież żeby się tego bały, musiałyby najpierw tego proboszcza zobaczyć.
Ostatnie 15 miesięcy to musi być dla Jarosława Kaczyńskiego nieustające pasmo zdziwień. Zaczął rządy od awantury o trybunał i w kilka miesięcy wyprowadził na ulice setki tysięcy ludzi, którzy zasad państwa prawa chcieli bronić nie tylko na Facebooku. W grudniu 2016 r. postawił się mediom i oberwał od suwerena tak, że rakiem się z ograniczeń w Sejmie wycofał. Rzucił na stół pomysł wielkiej Warszawy, ale po dwóch tygodniach udawał, że to nie jego. Głośno opowiada o dwukadencyjności w samorządach wprowadzonej wstecz, lecz po kontrataku prezydentów, wójtów i burmistrzów broni tego pomysłu coraz słabiej.
Elektoratowi te wolty Kaczyński wyjaśnia zawsze tak samo: zdradliwa opozycja pospołu z potomkami ubeków podkłada nam świnie, to grupy interesów wykorzystują nierozgarniętych politycznie obywateli, a ci robią za pożytecznych idiotów wbrew woli suwerena. A przecież suweren jest z nami. Elektorat to łyka jak pigułki nasenne, przekonany, że tylko on jest narodem, a kto nie z nim, ten wróg. Ale o ile elektorat to do snu kołysze, o tyle w rządach PiS nie pomaga.
Poglądy suwerena są Kaczyńskiemu tak obce i tak niewiele z nich rozumie, że nierozważnie otworzył dwa nowe fronty, które w nieodległej przyszłości mogą złożyć go do politycznego grobu. Zgoda na Unię dwóch prędkości i zapowiedź, że my, Polacy, widzimy się bardziej w tej wolniejszej i mniej zintegrowanej, jest wbrew poglądom prounijniej większości. Suweren wciąż jest jednym z najbardziej prounijnych narodów, a wolność podróżowania i wyboru miejsca zamieszkania i pracy uważa za jedną z najważniejszych zdobyczy cywilizacyjnych. Kaczyński ma to za nic, on tej perspektywy nie ogarnia, dlatego jest przekonany, że suweren o niczym innym nie marzy, jak o wyrwaniu się spod kurateli Brukseli.
Podobnie myli się prezes PiS w sprawie samorządów. Owszem, suweren narzeka na kliki w gminach, ale to jego kliki, tutejsze, i wara Warszawie od nich. Kaczyński gra ostro, na prowincji już trwają przygotowania do przedterminowych – jesiennych lub zimowych – wyborów, nawet opozycja uznaje ten scenariusz za prawdopodobny i już się gdzieniegdzie układa. Ale gdyby wsłuchał się w głos suwerena, a nie kadzących mu posłów powiatowych, szybko zrozumiałby, jakie są zagrożenia. Bo o ile prowincja zniesie PiS na górze, o tyle Misiewiczów w urzędzie gminy nie zdzierży. I mówi o tym głośno.
Gdyby jeszcze Kaczyński z poglądami suwerena głęboko się nie zgadzał, gdyby z nimi polemizował, gdyby wreszcie szukał sposobu, by przekonać do swoich racji. Ale nie, on tych poglądów w ogóle nie zauważa. Suweren opisany jak wyżej to byt, z którym nie jest sobie w stanie poradzić intelektualnie. Zakłada złożoność postaw, a dla niego naród to jedno.
Można na nastroje społeczne wpływać, ale najpierw trzeba im się przyjrzeć. Wyemancypowane społeczeństwo, dość oddalone od Kościoła, zauroczone Unią i oferowanymi przez nią możliwościami, potrafiące rozróżnić dobro wspólne od tępej wycinki – to jest suweren, z którym Jarosław Kaczyński musi się układać. Jego elektorat to mniejszość.
Jarosław Kaczyński, czyli Krzysztof Jarzyna ze Szczecina. Jak PiS stawia na głowie polską politykę
29.04.2017
Półtora roku temu nastąpiło polityczne trzęsienie ziemi. Nie chodzi wyłącznie o to, że wybory wygrał PiS. Obserwujemy zmiany, które stawiają na głowie niemal wszystko, co w naszej polityce po 1989 r. wydawało się oczywistością.
Czarny łabędź to ptak rzadki. Jego pojawienie się zwiastuje wielkie zmiany, które trudno wcześniej było przewidzieć. Mianem czarnego łabędzia Nassim Nicholas Taleb (w książce „Czarny łabędź”) określa wydarzenia, które oczywiste wydają się post factum.
Na pewno skala dwóch wyborczych zwycięstw PiS w 2015 r. pasuje do definicji Taleba. O ile rok wcześniej można było sobie wyobrazić wygraną partii Jarosława Kaczyńskiego w wyborach parlamentarnych, to w zwycięstwo Andrzeja Dudy nad Bronisławem Komorowskim mogli wierzyć tylko najwięksi optymiści. A już to, że PiS będzie jedynym wygranym parlamentarnego głosowania, było nie do przewidzenia.
Nie do przewidzenia były także zmiany, które zachodzą w polityce pod rządami PiS. A które stawiają na głowie niemal wszystko, co w naszej polityce po 1989 r. wydawało się oczywistością.
Monowładza
Wyborczy wynik PiS – 37,58 proc. – nie był zły, ale rewelacją też nie był. Od uchwalenia konstytucji w 1997 r. wyższe poparcie zyskały tylko PO (2007 i 2011 r.) oraz SLD (2001 r.). Partia poprawiła swoje poprzednie osiągnięcie z 2005 r. i wynik AWS z 1997 r. Jednak w polityce liczą się nie same procenty poparcia, ale efekt, jaki dają. Więc PiS zdołał przejąć pełnię władzy. Dla partii Kaczyńskiego był to tym większy sukces, że poprzedziła go zaskakująca wygrana Dudy w wyborach prezydenckich.
– Tak wielkie skupienie władzy w jednym ręku w wielu systemach partyjnych jest czymś naturalnym. My doświadczamy tego po raz pierwszy, choć przecież de iure rządzi nami koalicja – zauważa politolog prof. Rafał Chwedoruk. – Za niezależne byty nie można uznać ugrupowań Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina. Solidarna Polska i Polska Razem są w zasadzie już skonsumowanymi przystawkami – dodaje politolog prof. Antoni Dudek. Pozycja PiS jest tak mocna, że Kaczyński ma pewność, iż utrzyma władzę do końca kadencji. – Do tego dochodzi osobowość prezesa, podporządkowanie mu ugrupowania i wiara w jego geniusz – uzupełnia prof. Rafał Matyja. To dlatego, gdy szef partii dał zielone światło wicepremierowi Mateuszowi Morawieckiemu do zdymisjonowania prezesa PZU, związanego ze Zbigniewem Ziobrą, ten ostatni nie wykonał żadnego nerwowego ruchu. – W ten sposób Jarosław ograniczył jego wpływy, a Mateusz upodmiotowił się politycznie – mówi mi jeden z polityków PiS. Ale, by upodmiotowienie nie poszło za daleko, Morawiecki nie dostał od prezesa pełnej władzy w spółce.
Jednak sprawowanie rządów w tak komfortowych warunkach może się zakończyć w 2019 r. – o ile PiS nie podbije sobie popularności. Na razie sondaże dają partii powyżej 30 proc. głosów, a do ponownego zdobycia większości potrzebowałaby jeszcze ok. 10 proc. To może być trudne, bo po czterech latach rządów spora część z nas będzie pewnie PiS zmęczona. Nieumiejętność przyciągnięcia na dłużej ludzi spoza żelaznego elektoratu, co udało się w 2015 r., może oznaczać konieczność szukania koalicjanta. Lub wręcz pożegnania się z władzą.
Naczelnik, czyli Pan Krzysztof
PiS dzierży pełnię władzy w kraju, a jej emanacją jest Jarosław Kaczyński. – Ale to nie oznacza dyktatury, to wymysł propagandowy – podkreśla Dudek. Żaden z innych partyjnych liderów nie zbliżył się do takiego zakresu władzy, jaką ma obecnie prezes PiS. Aleksander Kwaśniewski, Marian Krzaklewski, Leszek Miller czy Donald Tusk musieli się nią dzielić. Całkowicie samodzielny nie był nawet sam Jarosław Kaczyński w latach 2005–2007. Teraz cała władza należy do niego – wypracowany model jest wręcz unikatowy. Widać to nawet w nieoficjalnej nomenklaturze. Kiedy Miller był szefem rządu, zyskał miano Kanclerza, na Tuska mówiono Kierownik. Kaczyński nazywany jest Naczelnikiem lub Panem Krzysztofem. Pochodzenie pierwszego przydomku jest oczywiste, drugiego – nie tak bardzo, jeśli nie jest się miłośnikiem rodzimego kina. To nawiązanie do komedii „Poranek kojota” – bohater filmu, Krzysztof Jarzyna ze Szczecina, jest nazywany szefem wszystkich szefów. Oba przydomki sugerują duże i – co ważne – nieoficjalne wpływy prezesa. W razie sporów między ministrami to on staje się rozjemcą, kosztem ubezwłasnowolnienia prezydenta oraz premier. – Obserwujemy bardzo silne osłabienie tych ośrodków władzy. Oczywiście w trakcie trwania koalicji AWS-UW czy SLD-PSL też bardzo często decyzje zapadały nie podczas obrad gabinetu, ale podczas narad koalicji, to jednak nie pamiętam szefa rządu tak dalece dyspozycyjnego wobec szefa partii jak Beata Szydło – mówi Rafał Matyja.
Ta zależność to powielenie układu z czasów, gdy PiS był w opozycji: wówczas strategiczne decyzje należały do Kaczyńskiego, a Szydło była odpowiedzialna za ich wykonanie.
– W szefowej rządu nie ma chęci do wywalczenia sobie silnej pozycji, nikt też jej w tym nie chce pomóc. Na przykład na Jerzego Buzka grała część osób w rządzie AWS-UW, tak że w końcu przejął przywództwo od Mariana Krzaklewskiego – dodaje dr hab. Jarosław Flis.
Jeszcze bardziej uderzające jest osłabienie prezydenta. Głowa państwa, gdy rządzi formacja, do której należy, zawsze jest w trudnej sytuacji, bo siłą rzeczy znajduje się w cieniu gabinetu. Ale cień rzucany przez Kaczyńskiego jest naprawdę potężny. – Żaden z dotychczasowych lokatorów Pałacu Prezydenckiego nie był tak zagrożony z perspektywy bieżących sondaży. Wiadomo, kto może być jego rywalem, że to zawodnik wagi ciężkiej, i już obecnie sondaże pokazują, że Duda przegrywa – zauważa Jarosław Flis, odnosząc się do badania, które w marcu opublikował serwis OKOpress.pl. Wynikało z niego, że drugą turę wyborów prezydenckich wygrałby minimalnie Donald Tusk (gdyby wrócił do krajowej polityki).
Rafał Chwedoruk zauważa, że obecny model władzy jest efektywny. – Kaczyński jest recenzentem poczynań całości, Szydło kieruje rządem realizującym obietnice wyborcze, a klub parlamentarny wziął na siebie ciężar walki politycznej – podkreśla.
Rewolucja personalna
Nie tylko olbrzymi zakres władzy jest znakiem firmowym PiS. To także sposób korzystania z niej. Choć ugrupowanie deklaruje, że najważniejsze są dla niego zmiany instytucjonalne, to jednak priorytetem są przetasowania personalne. Nie jest w tym, oczywiście, żadnym wyjątkiem, bo dzielenie łupów dla każdej partii jest najsłodszą chwilą rządzenia. AWS wygrał wybory w 1997 r., bo byliśmy już zmęczeni układami i klikami ludzi związanych z rządem SLD-PSL. W oczyszczeniu sytuacji nie pomogła nawet akcja „czyste ręce” zainicjowana przez Włodzimierza Cimoszewicza, ówczesnego ministra sprawiedliwości, a późniejszego premiera. Cztery lata później rząd Jerzego Buzka odchodził w niesławie, także oskarżany o hołdowanie nepotyzmowi. W 2001 r. SLD błyskawicznie rozprawiło się z pozostałościami po AWS i UW, a symbolem ówczesnej rewolucji personalnej stali się baronowie lewicy, działacze tej partii, którzy rozdawali karty (i posady) w terenie. – PiS kontynuuje to, co wyczyniali ich poprzednicy. Przy czym przekroczył granice przyzwoitości: próbuje naprawić państwo nie przez zmianę wadliwych mechanizmów działania instytucji, ale przez wymianę kadr – mówi Matyja.
PiS wymienia ludzi wszędzie. Wynika to z oceny III RP przez to ugrupowanie. Partia Kaczyńskiego nie kwestionuje tylko rządów poprzedników, lecz całe ćwierćwiecze od początku transformacji. Skoro III RP była złem, to ludzie, którzy ją współtworzyli od zarania, są za to zło współodpowiedzialni – i należy ich wszystkich odsunąć od władzy. Dlatego wszelkim decyzjom personalnym przyświeca zasada: najpierw nasi. Jasno dał temu wyraz Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego”, kwestionując zasadność rozpisywania konkursów na członków władz państwowych spółek. „W latach 2005–2007 wprowadziliśmy bardzo zobiektywizowane konkursy, w których decydowały czysto merytoryczne kategorie. Skończyło się to fatalnie. Wprowadziliśmy do spółek całą rzeszę ludzi, którzy mieli co najmniej doktorat z ekonomii albo prawa związanego z gospodarką, i natychmiast byli oni pochłaniani przez patologiczny system funkcjonujący w tych spółkach. (…) Teraz odwołaliśmy się do innego mechanizmu, bo tamten zawiódł. Mianujemy ludzi z bliskich nam środowisk, którzy realizują nasz program” – powiedział.
Stąd liczne awanse osób bez przygotowania i doświadczenia do rad nadzorczych. To m.in. przypadek Bartłomieja Misiewicza, choć to przykład o tyle zły, że pierwotnie został delegowany do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej przez ministra obrony jako jego przedstawiciel. Jego przypadek nie jest też wyjątkowy – mało kto pamięta, że gdy UW rządziła wraz z AWS, to Ryszard Petru, wówczas współpracownik Leszka Balcerowicza, jako równie młody chłopak został delegowany do rady nadzorczej PKO BP.
O wiele mocniejszym postawieniem na lojalnych swoich jest kariera byłego wójta Pcimia Daniela Obajtka, który najpierw został szefem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, po czym przerzucono go na stanowisko prezesa Energi, jednej z największych krajowych spółek energetycznych. Brak przygotowania do zarządzania wielką spółką nie oznacza, że pod wodzą Obajtka Energę czeka kolaps. Ba, może się nawet okazać dobrym prezesem samoukiem. Jednak taka metoda dobierania ludzi znacząco zwiększa ryzyko wpadki. Choć w praktyce to realizacja jednego z ulubionych powiedzeń Jarosława Kaczyńskiego, który za Stalinem powtarza: „Drugich pisatieliej u mienia niet” (Innych pisarzy nie mam). Co w praktyce przekłada się na zasadę znaną wszystkim kadrowym: musimy zarządzać tymi, których mamy.
– Tego typu czystki zachodzą także w innych systemach politycznych, choćby w USA. My cały czas jesteśmy tym oburzeni, bo wmówiono nam, że istnieje zasób bezpartyjnych fachowców, który może sprawować rządy w sposób absolutnie racjonalny. Wciąż nie potrafimy pojąć, że demokracja to gra interesów – ocenia Rafał Chwedoruk. Jednak kiedy „swoich” nie starcza, to wtedy PiS realizuje drugie przykazanie własnej polityki personalnej: na stanowiska nominuje ludzi nowych, najlepiej młodych. By działali w poczuciu, że karierę zawdzięczają wyłącznie partii Kaczyńskiego.
– Zmian systemowych w państwie nie widzę, a jeśli robi się coś systemowego, to tylko po to, by przejąć instytucję. Najbardziej groteskowa sytuacja dotyczy Muzeum II Wojny Światowej – podsumowuje Rafał Matyja. Wicepremier i minister kultury Piotr Gliński, by wymienić kierownictwo tej placówki, posłużył się formalnym wybiegiem, łącząc tę instytucję z Muzeum Westerplatte. Podobna strategia została zastosowana w rocznej wojnie o Trybunał Konstytucyjny. Najpierw PiS krytykował skok PO na trybunał z 2015 r. i zapowiadał zmianę zasad działania tej instytucji. Dlatego forsował swoich nominatów na miejsce sędziów wybranych przez poprzedni parlament i proponował wprowadzenie zasady rozpatrywania spraw zgodnie z kolejnością ich wpłynięcia do TK oraz podejmowania decyzji większością kwalifikowaną. Gdy tylko przejął trybunał, pomysły na zmiany instytucjonalne wyrzucono do kosza. – Sędziowie, choć są niezależni, to mają swoje sympatie, i wygląda na to, że będą przychylni rządowi. Ale po owocach ich poznacie. Zapewne większość reform PiS zostanie przez opozycję zaskarżona do TK i jeśli we wszystkich sprawach trybunał będzie orzekał zgodnie z wolą rządu, to stanie się jasne, iż jest elementem składowym większości parlamentarnej – mówi Antoni Dudek.
Zmiany kadrowe, które PiS już przeprowadził, na trwałe zmieniły charakter naszej polityki. Skala i zasięg personalnej rewolucji rodzi jednak żądzę odwetu u politycznych przeciwników. Po przejęciu władzy z pewnością zrobią to samo – tyle że szybciej.
Dyplomacja mało dyplomatyczna
Politolodzy pytani o rzucające się w oczy zmiany po objęciu władzy przez PiS wskazują też politykę zagraniczną.
– Kurs radykalnie proniemiecki zastąpił kurs radykalnie antyniemiecki. Kaczyński powiedział, że na wszystkich polach, od polityki historycznej do energetycznej, Berlin jest nam przeciwny i prowadzi szkodliwą dla nas politykę, której musimy się przeciwstawić. Do tego dochodzi konflikt z Brukselą. Tym zmianom towarzyszą inne, które mają ją równoważyć, chociażby zbliżenie do USA, próba budowania regionalnego sojuszu zwanego koncepcją wyszehradzką czy ideą Międzymorza – podsumowuje Antoni Dudek.
Zmiana polega nie tylko na skorygowaniu kursu, lecz także stylu. Dyplomacja ma realizować interesy kraju na zewnątrz, łagodzić i wygładzać ewentualne kanty i zadziory politycznej linii. Teraz MSZ stało się jednym z frontowych graczy. – Na dodatek minister Witold Waszczykowski jest, delikatnie mówiąc, mało finezyjny. W bardzo nieudolny sposób rezonuje to, co każe Kaczyński. W efekcie jest to dyplomacja mało dyplomatyczna – uważa Dudek.
A stało się tak, bo polityka zagraniczna została w bardzo dużym stopniu podporządkowana grze wewnętrznej. Rywalizujące ze sobą ugrupowania potrafiły się nawet ze sobą dogadywać, by jak najszybciej zakończyć negocjacje akcesyjne z NATO i UE. – Nie mieliśmy jeszcze ekipy, która by szła na tak duże zwarcie z głównymi partnerami. Mogły być różne interesy, napięcia czy obawy, np. dotyczące prorosyjskiej polityki Niemiec, ale nie było otwartego konfliktu. Mam wrażenie, że w dużej mierze polityka zagraniczna jest robiona na potrzeby legitymizacji tej ekipy wewnątrz – podkreśla Rafał Matyja. Takie ustawienie polityki zagranicznej było widoczne przy próbie utrącenia kandydatury Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Mimo zaangażowania się w tę kwestię Jarosława Kaczyńskiego i jego rozmów z kanclerz Angelą Merkel i premierem Węgier Viktorem Orbanem Beata Szydło pojechała do Brukseli z przegraną z góry misją forsowania kandydatury Jacka Saryusz-Wolskiego.
Na dłuższą metę taka postawa oznacza spadek skuteczności dyplomacji, bo ona powinna być realizacją interesów państwa na zewnątrz i tam powinna być skoncentrowana jej uwaga, a nie na werbalnym uwiarygodnianiu się wobec politycznego centrum w kraju.
Zwrot gospodarczy
PiS postawił także na zmianę gospodarczego kursu. I odwraca kierunek, który był trzymany przez wszystkie rządy, łącznie z poprzednim gabinetem tej partii (2005–2007). Po latach mówienia o dawaniu wędki – jak czyniły to przede wszystkim Unia Wolności, Kongres Liberalno-Demokratyczny oraz SLD, a nawet zdominowana przez związkowców Akcja Wyborcza Solidarność, zdecydowano się dać rybę. – Ta partia położyła nacisk na kwestie społeczne. A przecież w całym okresie transformacji były one zawsze na marginesie. To dobry kierunek, a świadczy o tym choćby to, że podczas tegorocznego Światowego Forum Ekonomicznego w Davos wiele mówiono o potrzebie zmniejszania nierówności dochodowych – mówi prof. Elżbieta Mączyńska, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego.
Symbolem zwrotu stał się program „Rodzina 500 plus”, który kosztuje rocznie ponad 23 mld zł. To gest, który był nie do pomyślenia dla żadnego z poprzednich rządów. Dzięki niemu ten prospołeczny kierunek będzie wkrótce widać także w statystykach Eurostatu. W 2015 r. Polska osiągnęła historycznie najniższą relację wydatków publicznych w relacji do PKB – wyniosły 41,5 proc. PKB przy unijnej średniej powyżej 47 proc PKB. Dane za 2016 r. pokażą wzrost, który zapewne utrzyma się w kolejnych latach.
Choć ekonomista prof. Stanisław Gomułka uważa, że PiS i tak się ogranicza. – Zapowiadano pobudzenie popytu konsumpcyjnego, obniżenie podatków przez kwotę wolną, uderzenie w sektor bankowy, pomoc dla frankowiczów i szybki powrót do niższego wieku emerytalnego – zauważa. Ta ostrożność to efekt obaw o wpływ kumulacji zmian na finanse. A i tak PiS dostał jednorazowe zastrzyki gotówki: blisko 30 mld zł z aukcji LTE i dwukrotnej wypłaty zysku z NBP, co w znaczący sposób ułatwiło sfinansowanie 500+.
Program „Rodzina 500 plus” był nie tylko polityczną, lecz także gospodarczą osią polityki rządu na początku kadencji. Teraz tym gospodarczym silnikiem ma być Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Jednak prof. Gomułka zwraca uwagę na jej sprzeczność z dotychczasowymi działaniami. – Odpowiedzialność oznacza niedopuszczenie do niestabilności finansowej i utrzymanie deficytu finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB, rozwój ma sygnalizować zamiar działań zwiększających oszczędności i inwestycje krajowe. Te zapowiedzi idą w odwrotnym kierunku niż realizacja obietnic wyborczych, które oznaczają wzrost konsumpcji. Czyli spadek oszczędności – zauważa. Ale mają to zmienić przedstawione wkrótce pomysły ministra na pracownicze ubezpieczenia emerytalne.
Jednak ten prospołeczny kurs może mieć niekorzystne reperkusje w przyszłości. – Obniżenie wieku emerytalnego w warunkach niskiej stopy urodzeń i kurczenia się liczby ludności nie ma uzasadnienia i może utrudnić konstruowanie budżetu. Dobrze o PiS świadczy to, że realizuje wyborcze zobowiązania, ale tego postulatu nie powinien realizować – zauważa prof. Mączyńska.
Jednak zmiana kursu polityki gospodarczej będzie trwała, bo PO deklaruje, że jest gotowe nawet rozbudować program 500+. Na dodatek Grzegorz Schetyna zadeklarował, że jego ugrupowanie może wprowadzić trzynastą emeryturę (odpowiednik trzynastej pensji w firmach).
Spełnianie wyborczego programu
PiS jest partią, która zaczęła wdrażać program. Poprzednicy, zazwyczaj tuż po sformowaniu rządu, na ogół zaczynali tłumaczyć, dlaczego nie mogą tego zrobić. PO szybko zrezygnowała z hasła 3 x 15 – czyli z obniżenia podatków, AWS – próbując zmierzyć się z kryzysem rosyjskim i azjatyckim – porzuciło marzenie o reformie finansów publicznych, z kolei SLD nie potrafiło okiełznać bezrobocia, choć zapowiedź walki z nim dała tej partii wyborcze zwycięstwo.
PiS zaczął do dwóch głównych punktów: 500+ oraz obniżki wieku emerytalnego. Także inne korekty – jak zmiany w prokuraturze czy w sądach – wynikają z programowych zapowiedzi. – Partia Kaczyńskiego dąży do restytucji polityki. Cechą globalizacji i polityki liberalnej było rugowanie państwa, a PiS już w programie z 2011 r. mówił o potrzebie przywrócenia wspólnoty politycznej. To pierwsza władza po 1989 r., która pokazuje, że polityk może coś obiecać i za pośrednictwem państwa wcielić to w życie – podkreśla Rafał Chwedoruk.
To, co odróżnia obecny obóz rządzący od poprzedników, to program radykalnej przebudowy. Większość poprzednich ekip decydowała się jedynie na korekty zastanego stanu rzeczy. – Obecny rząd nie koncentruje się na administrowaniu krajem, ale rozpoczął serię reform na wszelkich istotnych polach. Albo już zostały podjęte – jak w szkolnictwie, albo są w trakcie wdrażania – jak w wymiarze sprawiedliwości czy służbie zdrowia – mówi Antoni Dudek. Jeśli chodzi o poprzedników PiS, to rząd Jerzego Buzka także wprowadził duże zmiany instytucjonalne, ale skończyło się to jego polityczną katastrofą. Bo choć udało się wprowadzić cztery wielkie reformy – edukacji, emerytalną, zdrowotną i samorządową – AWS i UW przypłaciły to utratą władzy. Wniosek PiS z tego wydarzenia? Kontrola zmian i doprowadzenie do tego, by przeprowadzali je zaufani ludzie. To ma gwarantować, że scenariusz się nie powtórzy. Że władza nie zostanie utracona.
Ponieważ zmiana ma być radykalna, a jako przeciwnik została zdefiniowana III RP, to działaniom rządu towarzyszy wysoki poziom emocji – zarówno po stronie obozu władzy, jak i jego przeciwników. Dzielą one już nie tylko polityków, lecz dziennikarzy, sędziów, prokuratorów, nauczycieli, lekarzy oraz inne środowiska. Sytuacja przypomina najbardziej zapalne momenty po 1989 r., gdy toczyła się wywołana przez Lecha Wałęsę wojna na górze czy gdy doprowadzono do upadku rządu Jana Olszewskiego. – Takie nakręcenie emocji wyklucza dyskusję, bo zaczyna dominować pogląd, że druga strona jest szalona. Wcześniej w takich zachowaniach było dużo teatru, dziś te uczucia wydają się szczere – podkreśla Jarosław Flis.
Marian Pilot: Czy Matka Boska Fatimska obroni nas przed ministrami – zamordystami? Pisarz o Polsce i Polakach
Może i teraz tak trzeba ..
Ziemowit Szczerek o władzy Prawa i Sprawiedliwość.
Jeśli chodzi o tę całą „prawicę” co rządzi Polską – to jest jakieś nieporozumienie, bo jaka to z nich prawica. Do prawicy to ja, choć sam mam serce po lewej, niewiele mam i uważam, że musi być dla niej miejsce na politycznej scenie. Ale ci co rzadzą, to nie żadna prawica, tylko paranoicy, wciemnotowpychy i zwykłe populistyczne ciemięgi o skuteczności zbójcerzy, więc to w ogóle jakies żarty, że ich trzeba traktowac poważnie i nazywać ministrami, prezydentami etc. A przede wszystkim prawica, ta normalna, prawdziwie proobywatelska i demokratyczna, to, moi drodzy, tworzyła podwaliny Unii Europejskiej, żeby w Europie już wojen nie było, a nie tolerowała rosnącą faszystowską obecność w państwie. I cholera by ją wzięła, gdyby zobaczyła, jak gliny traktują ludzi protestujacych przeciw faszystom.
Ciekawe, czy @AndrzejDuda mówiąc w #TVP o dzieciach i wnukach zdrajców, miał świadomość, jak tego typu problemy rozwiązywano w przeszłości
Faszyści mają Warszawę. Kto zginie pierwszy?
niedziela
29 kwietnia w Warszawie odbył się pokaz siły polskiego faszyzmu i słabości państwa, które temu faszyzmowi nie tylko nie umie się przeciwstawić, lecz samo z nim, za sprawą rządzącej partii, flirtuje.
Zdjęcie bojówek ONR paradujących na Placu Zamkowym staje się dziś symbolem powrotu do nacjonalistycznego szaleństwa lat trzydziestych, które wszak nie ominęło Polski. Takich umundurowanych młodych ludzi było wówczas w Polsce ok. 300 tysięcy. Ziali nienawiścią do Żydów, pogardą dla wszystkiego, co inne i obce, nie swojskie i nie katolickie, a mundury i podkute buty dawały im poczucie mocy i złudzenie, że skoro są zorganizowani, to wolno im bić Żydów i „komunistów” legalnie. Są wszak „patriotami” i wszystko to czynią dla dobra ojczyzny, która stoi ponad wszystkim i na wszystko pozwala, gdy zagrożona jest „obcością”. Dziś to powraca. Wojna skończyła się dawno, a wychowana w narodowo-katolickich środowiskach młodzież nie ma pojęcia, czym ona była i co do niej doprowadziło.
Paradoksalnie, odpór faszystom dał w tych dniach polski episkopat, publikując roztropny i pięknie napisany dokument, w którym w sposób jednoznaczny potępia nacjonalizm, sprzeciwiając się podawaniu go za patriotyzm.
Paradoksalnie, bo Kościół jest w Polsce de facto władzą zwierzchnią w stosunku do rządu – tak bezsilnego i lękliwego wobec faszyzmu panoszącego się po ulicach – lecz także dlatego, że ten demokratyczno-liberalny głos biskupów unosi się ponad długą tradycją budowania przez Kościół, ręka w rękę z szowinistycznymi i militarystycznymi partiami faszystowskich reżimów we Włoszech, w Hiszpanii, na Słowacji i w innych krajach, w latach międzywojennych. W ten sposób Kościół daje nam do zrozumienia, iż będzie zdolny rozliczyć się z kompromitującymi go, powtarzającymi się faszystowskimi ekscesami z udziałem księży. Oby tylko samo opublikowanie tego listu nie miało uchodzić za takie rozliczenie. Można mieć wszelako nadzieję, że na razie nie będziemy oglądać ONR w kościołach, a księża w rodzaju Natanka czy Międlara będą siedzieć cicho.
Kościół, mający bardzo bogate i bardzo haniebne doświadczenie współpracy z nacjonalistycznymi reżimami, wie już, czym to pachnie. Wie, że jest to gra niebezpieczna także dla niego. Odebrał lekcję, ale wciąż ulega pokusie złagodzonej wersji nacjonalizmu, która pozwala, pod maską patriotyzmu, budować w różnych krajach współczesną wersję średniowiecznej dwuwładzy kościelno-laickiej. Kościołowi niezmiernie zależy na tym, aby wierni nie postrzegali go jako instytucji zagranicznej (a jest przecież państwem, i to „państwem trzecim” – monarchią absolutną, ze stolicą w Watykanie), gdyż w epoce państw narodowych może się to kojarzyć z brakiem suwerenności. Nacjonalizm kościelny pozwala wykorzystywać amok szowinizmu i ksenofobii do wzmacniania więzi kościelnej. Jednocześnie jednak faszystowskie reżimy wikłają Kościół w swe zbrodnie. Cóż więc począć? Odpowiedzią jest właśnie typowy dla polskiego Kościoła flirt z nacjonalizmem: tu się puszcza do niego oczko, tam się znowu potępi – raz tak, raz tak, jak to we flirtach bywa.
Jedynym naszym zwycięstwem w tej sytuacji bezradności wobec narastającej fali faszyzmu jest to, że polscy faszyści, choć odtwarzają organizacje wielbiące Mussoliniego (a także Hitlera) i posługujące się jego symboliką (łącznie z fasces – rózgami liktorskimi), to jednak boją się nazywać go po imieniu. „Gorszą się”, gdy mówić o nich „faszyści” albo „antysemici”. Słaba to jednak pociecha, bo to, co z jednej strony jest ustępstwem faszystów wobec cywilizacji demokratycznej, z drugiej strony dostarcza doskonałego pretekstu władzom i prawicy, aby lekceważyć zagrożenie. Wszak to żadni „faszyści”, a tylko „narodowcy”. Ta pośrednia legitymizacja faszyzmu, pod marnym pretekstem, iż formalnie ów się od faszyzmu odcina, jest bardzo niebezpieczna, dając ekstremistom i draniom moralną i polityczną ochronę. Dodatkową dostarcza im retoryka sportowa, pozwalająca skrywać swoją działalność (ręka w rękę z handlarzami narkotyków) za szyldami ruchu kibicowskiego i klubów sportowych. Dlatego tak ważne jest, abyśmy nie dawali się zwieść rzekomo dobrej woli faszystów i nie lali wody na ich młyn, nazywając ich eufemistycznie „narodowcami” albo „neofaszystami”. Nie są ani trochę „neo” – są do bólu „retro”.
Ze smutkiem muszę stwierdzić, patrząc na umundurowane zastępy młodzieży upojonej uczuciem jedności i siły, że organizacje faszystowskie są w Polsce silniejsze niż demokratyczne ruchy społeczne. Kudy takiemu rozgadanemu Komitetowi Obrony Demokracji do tych karnych szwadronów! Militarystyczna zdolność mobilizacyjna i dyscyplina organizacji istniejących w gruncie rzeczy po to, by zastraszać i bić, jest porażająca. I mimo że w ogromnej większości jest to tylko dzieciarnia, która myśli, że dobrze i grzecznie się bawi, to jednak z pewnością są wśród nich i tacy, którzy czekają tylko na rozkaz „bij!” i gotowi są ten rozkaz wykonać. Kto zaś ma ten rozkaz wydać, tego nawet nie wiemy. I nieprędko się dowiemy. Tak jak nie wiemy, kto daje na to pieniądze (choć nietrudno się domyślić, komu faszyzm a Polsce jest na rękę). Pierwsze napaści, podpalenia i inne akty faszystowskiej przemocy dopiero przed nami. Gdy okaże się, że nie pozostają bezkarne, przyjdą następne, zuchwalsze. Potem legnie pierwsza ofiara śmiertelna. Czciciele Niewiadomskiego, mordercy prezydenta Narutowicza, tylko czekają, by „zasłużyć się dla ojczyzny”.
Winni nawrotu faszyzmu jesteśmy wszyscy. Nie tylko konserwatyści i prawica. Wszyscy zaniedbaliśmy młodzież i patrzyliśmy przez palce na przestępczość ukrytą za parawanem działalności politycznej. Wszak mamy demokrację, czyż nie? Trzeba oddać sprawiedliwość naszym „watch-dogom”, organizacjom monitorującym i piętnującym faszyzm, takim jak „Nidy Więcej”. Ich działalność nie usprawiedliwia nas jednak jako całości społeczeństwa, lecz zawstydza. Za swoją opieszałość, a może i tchórzliwość zapłacimy wysoką cenę. Pycha, nienawiść i pogarda, połączone z emocją plemiennej jedności, to siły psychologicznie i społecznie zbyt potężne, by można było przeciwstawić się im w krótkim czasie. Faszyzm daje przyjemność – jest jak narkotyk. Walka z nim, gdy już raz się pojawił, zajmie nam wiele lat i kosztować będzie wiele ofiar. Także śmiertelnych ofiar. Bo jak świat długi szeroki, faszyści zawsze w końcu zabijają.
Cztery minuty. Tyle zajęło przyjęcie wytycznych ws. Brexitu. Ale dalej nie będzie już tak łatwo
Cztery minuty jedności
Szczyt Dwudziestki Siódemki (premier May nie wzięła udziału) na temat wytycznych do rozwodu Unii z Wielką Brytanią poszedł jak z płatka. Tylko cztery minuty zajęło szefom państw i rządów przyjęcie wytycznych opracowanych pod nadzorem Donalda Tuska (premier Szydło nie przeszły przez gardło gratulacje).
Dalej z płatka już raczej nie pójdzie, bo różnym państwom członkowskim zależy na różnych sprawach, niekoniecznie tych samych. Hiszpanię na przykład mniej obchodzi status Polaków mieszkających na Wyspach, a bardziej status Gibraltaru. Jednak szybkie i jednogłośne przyjęcie wytycznych to dobra wiadomość i dla Polaków, i dla Hiszpanów, i dla obywateli innych państw unijnych, ale także dla Brytyjczyków, którzy chcą mieszkać dalej w Europie kontynentalnej.
Bo wytyczne jako jeden z warunków przed rozpoczęciem negocjacji wymieniają – obok kwestii wpłat Londynu do unijnej kasy aż do momentu wyjścia Brytanii z UE oraz kwestii porozumienia w sprawie zewnętrznej granicy Unii w Irlandii – właśnie kwestię zabezpieczenia prawa do stałego pobytu na Wyspach tym obywatelom UE, którzy mieszkali tam przed Brexitem, ale też, analogicznie, obywatelom brytyjskim w unijnej Europie.
Media światowe widzą w sobotnim szczycie unijnym „pokaz siły” nie tylko w kontekście rozwodu, ale i nadchodzącej II tury wyborów prezydenckich we Francji. Antyeuropejska i proputinowska Marine Le Pen zapewne nie pokona proeuropejskiego Emanuela Macrona, a jego wygrana byłaby faktycznie wzmocnieniem Unii i szans wyborczych Angeli Merkel w Niemczech.
Nacjonalistyczni populiści wszystkich krajów z tego się nie cieszą, ale zdecydowana większość Polaków jak najbardziej. W najnowszym sondażu aż 71 proc. pytanych chciało, by Polska pozostała w Unii, a Unia się rozwijała. A skoro tak, to cieszą się oni i z sobotniego pokazu jedności.
Prezydent Andrzej Duda: Polakom wciskano pedagogikę wstydu
Foto: PAP/ Marcin Bielecki
– Powinniśmy prowadzić – wzorując się na prezydencie Lechu Kaczyńskim – twardą, zdecydowaną politykę historyczną. Politykę prawdy – powiedział prezydent Andrzej Duda w wywiadzie dla TVP Historia. Według niego w latach 90. polskiemu społeczeństwu „wciskano pedagogikę wstydu”.
– Powinniśmy prowadzić – wzorując się, idąc za panem prezydentem Lechem Kaczyńskim – twardą, zdecydowaną politykę historyczną. Politykę prawdy – powiedział prezydent w niedzielnym wywiadzie dla TVP Historia, która 3 maja będzie obchodzić 10-lecie działalności kanału.
Duda zaznaczył, że były w naszej historii momenty trudne, „gdzie trzeba skłonić głowę, ale to były momenty; w całym wielkim procesie historii to były tylko momenty”.
Prezydent zaznaczył, że polityka historyczna prezydenta Lecha Kaczyńskiego jest głęboko w jego pamięci i jego świadomości. Jak mówił, poza polityką historyczną Lecha Kaczyńskiego mamy długo, długo nic.
– Przykro mi to powiedzieć, ale takie są fakty. Bo jeżeli porównamy politykę historyczną, która była realizowana przez pozostałych prezydentów w historii Polski po 1989 roku i prezydenta Lecha Kaczyńskiego, to trzeba powiedzieć, że pod tym względem był absolutnym ewenementem – stwierdził Duda.
Według prezydenta, lata 90. to był czas, kiedy polskiemu społeczeństwu „wciskano pedagogikę wstydu”, a do czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego „patriotyzm był niemodny”.
– Fałszowano obraz nas w nas samych. To kompletna aberracja – mówił. Duda powiedział, że nie był też zwolennikiem polityki „radosnego patriotyzmu”, prowadzonej przez Bronisława Komorowskiego.
Według prezydenta dzisiejsza „moda na patriotyzm” to „odreagowanie pedagogiki wstydu, którą nam wciskano przez całe lata 90.”.
– To, że dzisiaj młodzież wychodzi i że jest dumna ze swojego pochodzenia, że mówi w polskim języku, że ma tę wielką, polską historię to jest wspaniałe zjawisko i cieszę się, że w ten sposób zaprzeczamy tamtemu, co w tedy było realizowane, nie wiem po co. Po to, żeby łatwiej było nad nami zapanować w ramach jakichś wielkich organizmów międzynarodowych, żebyśmy byli pokorniejsi w ramach UE? Nie wiem, po co to robiono, ale fakt jest taki, że robiono? – mówił prezydent.
– Mamy z czego być dumni i powinniśmy być dumni, to inni mają się czego wstydzić – dodał. Według prezydenta powinniśmy więcej mówić o sukcesach i budowniczych II Rzeczypospolitej. Jak ocenił, dokonania tamtego okresu pozwalają przypuszczać, że gdyby nie niemiecka, a potem sowiecka napaść na Polskę w 1939 r., nasz kraj byłby dzisiaj gospodarczo na poziomie bogatych krajów Europy Zachodniej.
Prezydent został zapytany, co sądzi o głosach krytyki wobec tego, że prowadzona przez niego polityka historyczna jest mocno skoncentrowana na Żołnierzach Wyklętych i że powinien on bardziej „niuansować” ocenę Żołnierzy Wyklętych.
– Bardzo wiele wpływowych miejsc we współczesnej Polsce zwłaszcza po 1989 r. w mediach i innych wpływowych instytucjach, fundacjach, zajmują osoby, których rodzice czy dziadkowie aktywnie walczyli z Żołnierzami Wyklętymi w ramach utrwalania ustroju komunistycznego, czyli krótko mówią byli zdrajcami – dzisiaj byśmy tak powiedzieli wprost, ja w każdym razie bym tak powiedział – stwierdził prezydent.
– Miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych miejscach. Nigdy nie będą chcieli się zgodzić na to, żeby prawda o wyczynach ich ojców, dziadków i pradziadków zdominowała polską narrację historyczną, będą zawsze przeciwko temu walczyli – powiedział Duda.
Według prezydenta „trudno się w związku z tym dziwić, że oni nie są zainteresowani tym, żeby Żołnierze Niezłomni byli nazywani bohaterami i żeby pokazywać prawdę, kto rzeczywiście walczył o wolną Polskę, a kto ją oddawał w sowieckie ręce i był sowieckim namiestnikiem w naszym kraju”.
– To jest starcie ideologiczne, starcie historyczne, ale to jest starcie również o to, kto w naszym kraju ma sprawować rząd dusz, czy nadal ma on być w rękach postkomunistów. Ja takiemu czemuś mówię „nie” – powiedział prezydent.
Duda zaznaczył, że nie zgadza się jednak z „czarno-białą” oceną całego PRL.
– Nigdy nie pozwolę nazwać czernią żołnierzy pierwszej czy drugiej armii Wojska Polskiego, późniejszego Ludowego Wojska Polskiego, czyli tych, którzy bardzo często nie zdążyli do armii gen. Władysława Andersa, a którzy szli ze Wschodu – powiedział. – Bardzo niewielu z nich to byli ideologicznie ustawieni, przysłani do ideologicznego urabiania przedstawiciele de facto sowieckiego imperium – dodał.
– PRL nie jest jednobarwny. Władza oczywiście była ludowa i była sterowana z Moskwy, byli ci polityczni, którzy również byli sterowani z Moskwy, byli zdrajcy, byli ci, którzy służyli systemowi, a więc w efekcie także Moskwie i także ich dzisiaj nazwiemy zdrajcami, ale oprócz tego była zdecydowana większość zwykłych ludzi, którzy po prostu chcieli żyć. Szli na różne kompromisy, część tych kompromisów na pewno dziś nie odbieramy dobrze, ale trzeba na to często spojrzeć z pewną wyrozumiałością i zrozumieniem – powiedział prezydent.
Jak dodał, nie od każdego można wymagać heroizmu; za heroizm należy się „szczególna nagroda, order, pomnik”, ale nie można potępiać kogoś za to, że nie był heroiczny.