„Ucho Prezesa” jak „Cesarz” Kapuścińskiego. To nie „ocieplanie wizerunku”, bo Prezes to zwykły satrapa. Ignacy Karpowicz recenzuje cały serial

Ignacy Karpowicz, 01 maja 2017

Ostatni odcinek 'Ucha Prezesa' - Przez twe oczy zielone, czyli prezes ma imieniny

Ostatni odcinek ‚Ucha Prezesa’ – Przez twe oczy zielone, czyli prezes ma imieniny (youtube.com)

Dziś na YouTubie ostatni odcinek pierwszej serii serialu „Ucho Prezesa”. Ocieplanie wizerunku PiS? Raczej nie, skoro serialowy Prezes to banalny satrapa.

W poniedziałek na YouTubie wyemitowano ostatni, 14. odcinek „Ucha Prezesa”. Streszczenia odcinków przeczytasz tutaj: odcinek 1, odcinek 2, odcinek 3, odcinek 4, odcinek 5, odcinek 6, odcinek 7, odcinek 8, odcinek 9, odcinek 10, odcinek 11, odcinek 12, odcinek 13, odcinek 14.

To był mały piesek rasy japońskiej. Nazywał się Lulu. Miał prawo spać w łożu cesarskim.

W bijącym rekordy popularności (nawet powyżej ośmiu milionów odsłon pojedynczego odcinka na YouTubie) serialu „Ucho Prezesa” najważniejsze zostało ukryte, a mianowicie ukryty został kot. Nigdy go nie zobaczymy, w przeciwieństwie do cesarskiego pieska Lulu z „Cesarza” Kapuścińskiego. Choć czołówka serialu rozpoczyna się „Mazurkiem Dąbrowskiego”, wikła następnie w dekompozycyjne aranże godne Edyty Górniak przed meczem na stadionie w Korei, a kończy kocim „miau” i pacnięciem łapką w kłębek.

Kot ów wabi się Mruczuś i skupia na sobie wszystkie pozytywne emocje Prezesa, co z kolei sprawia, że otoczenie Prezesa zobligowało się do pozytywnego nastawienia względem kota. Tak działa optyka w tym serialowym uniwersum: przez soczewkę Prezesa wszyscy na kota. Komu miła kariera, ten uwielbi koty mimo alergii. Ową trzeba przemodlić albo o niej zapomnieć.

Mruczuś otrzymuje prezenty od prominentnych gości: a to szczupak, a to mleko prosto od krowy, a to motek włóczki do bawienia albo skórka do leżenia (tę akurat Angela Merkel wyniosła jako przypadkowy prezent od Prezesa w odcinku 8.). Kotu przydarzają się zagrożenia, np. minister zagłady środowiska mierzy doń z odruchu i ze strzelby.

Prezes zapamiętuje, kto kotu podarku nie sprawił, a jest, dodajmy, wielce pamiętliwy. W wyniku obawy Prezesa o życie ulubieńca przyboczny Prezesa, niejaki Mariusz (Błaszczak) zwany Domofonem albo Płaszczakiem, musi na sobie testować kocią karmę. Prezes nie dowierza nawet zapuszkowanej. Dopóki żyje Tusk, niczego nie można być pewnym.

Pewnego interesanta po wyjściu z gabinetu sekretarka pani Basia pyta: „A co pan taki blady? Na kota pan nadepnął?”. Kot czwartą władzą państwową stał się i basta! Kot jest duchem unoszącym się za serialowymi kulisami. Bez kota, wolno powiedzieć, myszy by harcowały i nie byłoby Polski, podobnie jak kot nie istniałby bez Polski. Niejasne?

Słowa cesarza były z reguły niejasne i dwuznaczne, zwłaszcza wówczas, gdy nie chciał zająć wyraźnego stanowiska, a sytuacja wymagała, aby dał swoją opinię.

Prezes zdobywa się na chwile szczerości, zwłaszcza wobec Mariusza w świetlisto-połyskliwym garniturze z bazaru. Mariusz to byt uniwersalny, taki podręczny da Vinci. Nadaje się do wszystkiego: zakituje okna, zdejmie kaszkiet z szacownej głowy, odwoła gości, podniesie spinkę od krawata, ułoży do łóżka, przetestuje kocią karmę na własnym układzie pokarmowym, wyprowadzi nabuzowaną Jolę (Szczypińską).

Mariusz jest sympatycznym zerem, sympatycznym głównie dlatego, że jego sprawczość jest zerowa. On po prostu zarządza otoczeniem zgodnie z wolą Prezesa, chociaż nie zawsze starcza mu inteligencji, by podążać za myślą pryncypała, nieraz pokrętną.

Mariusz to archetyp osoby, której, nie wiedzieć czemu, powiodło się w życiu. Mariusz też tego nie wie, jego zdanie zależne jest od podmuchów i pomruków z góry, więc zawsze stoi w gotowości do zweryfikowania swojej opinii.

Mariusz jest giętki niczym leszczyna z Gombrowiczowskiej „Iwony”: nic nim nie zachwieje, za to wszystko go zegnie bez szkody dlań. Mariuszowi Prezes ufa tak, jak ufamy naszemu zwierzakowi domowemu. Mariusz to zwierzątko z upgrade’ami – nie trzeba go wyprowadzać na spacer, nie sika obok kuwety oraz wykazuje się oddolną inicjatywą, np. w czas bólu głowy podaje popiersie Marszałka do przyłożenia ku zbolałej skroni Prezesa. Mariusz – obok kota – to składnik żelaznej ikonografii Prezesa. Kot, Mariusz i prezes. Bieżąca wersja trójcy świętej bardzo polskiej.

Pan nasz mieszkał w nowym pałacu, naprzeciw Africa Hall, a czynności oficjalne spełniał w pałacu starym, a położonym na sąsiednim wzgórzu. Cesarz spał na łożu z jasnego orzecha, bardzo obszernym. Był tak drobny i kruchy, że ledwie się go widziało, ginął w pościeli.

Prezes niewielki, wręcz malutki, w odcinku 1. wprowadza się do gabinetu przy ulicy Nowogrodzkiej, a na górze ma wielkie łóżko do spania, z którego z rzadka korzysta. Chyba jak Haile Selassie nie lubi spać, choć gdy już śpi, to na serio, do południa, i posiedzenia Sejmu trzeba przekładać.

Gabinet urządził Mariusz. „Pan umeblował gabinet pani premier, ja umeblowałem gabinet panu prezesowi”. Belweder i Urząd Rady Ministrów w jednym niezbyt przypada do gustu prezesowi – nakazuje przywrócić wcześniejszy wystrój z wcześniejszymi meblami.

Nawet krzesłotron nie znajduje uznania, mimo że wysokość siedziska dobrano świetnie. „Taką próbę mam, że jak siadam i mam kolana pod brodą, to znaczy się, że jest okej” – wysławia Mariusz. Ale ma być tak, jak było wcześniej – to jest chyba przewodnia intuicja Prezesa. Zawrócenie czasu, do czasu, gdy żyli Lech i Jadwiga, sprzed Smoleńska.

W ogóle czas w serialu płynie kapryśnie czy też wręcz nie płynie w ogóle. To, że jedno nastąpiło przed drugim, poznajemy po szczegółach z drugiego planu. Zwycięskie prace z konkursu na portret wodza z odcinka 6. wiszą na ścianach w odcinku 7. i kolejnych. Ale poza atrybutami drugoplanowymi (w jednym odcinku prezes spożywa bezę, a w następnym ma ufaflane biurko) nic nie ulega zmianie. Zawsze prezes i interakcja z interesantem, najczęściej prominentnym politykiem, a obok niewidzialny kot i głupawy, acz wierny Mariusz.

Polska z gabinetu Prezesa wydaje się bytem niezmiennym i nieporuszalnym. Najżwawszym momentem serialu zdaje się rzut Krystyną (Pawłowicz) o kontuar recepcji. Bez obaw – Kryśka wychodzi z tego bez szwanku, zubożona o kanapkę.

Dokądś serialowy czas płynie, choć jakby stał w miejscu. Świetnie oddaje to odcinek, w którym wicepremier Mateusz (Morawiecki) roztacza wizję modernizacyjną z samochodami elektrycznymi i dronami w akompaniamencie gestów wyuczonych na kursie mowy ciała. Prezes słucha potakująco, po czym nakazuje zbudować kilka kopalń. A te drony to andorny jakieś są. No.

Ważniejszy jest ten, kto ma częściej ucho cesarskie. Częściej i dłużej. O to ucho koterie staczały najbardziej zażarte walki, ucho było najwyższą stawką w grze. Wystarczyło – ale nie było to łatwe! – dosunąć się do przemożnego ucha i szepnąć. Szepnąć i już – tylko tyle. Niech to gdzieś zapadnie, niech tam będzie, bodaj jako ulotne wrażenie, jako drobne ziarnko.

Drugą osobą w państwie Prezesa jest pani Basia, sekretarka. Ona decyduje o tym, kto ma dostęp do ucha Prezesa. Bezceremonialnie odmawia prawa audiencji prezydentowi (Dudzie), który w każdym odcinku grzecznie siedzi przed drzwiami gabinetu, wierząc i równocześnie powątpiewając w możliwość spotkania z Prezesem (duda to skądinąd po hiszpańsku wątpliwość). W ogóle prezydent jest tak nieistotny, że pani Basia nazywa go jakoś tak generalnie na „a”, jak jej ślina na język przyniesie, a to Adrian, a to Artur.

Tak więc mamy panią Basię, cerberkę Prezesa, po niej nieistotnego prezydenta o imieniu na „a”, po nich – drzwi do gabinetu. Za drzwiami zawsze wierny Mariusz i zatroskany prezes. Oraz goście.

Jacek (Kurski), prezes TVP, spłaszczony jak stringi na rollercoasterze, pokłony bijący głębokie z każdą wizytą, Beata „od ośmiu lat Polacy…” (Szydło) wraz z syntetyzatorem mowy, zwana Broszką. Antonio Smoleński wespół z Misiem, takim grubszym ministrantem, niechętnie goszczonym w gabinecie, mimo że lubi kakao.

Do tego minister zagłady środowiska, ministra edukacji, wicepremier od rozwoju. Powołana do życia w świętości Beata (Kempa; po hiszpańsku beata oznacza dewotkę) oraz do życia w miłości Jola (Szczypińska – język hiszpański nie uniósł takiego słowa). A także cesarz toruński, ojciec Grzybek, łasy na fabryczki pieczarek.

I jeszcze szemrany kuzyn reżyser Janek z przystawką o obfitych piersiach. Takie oto bestiarium nadwiślańskie.

Bywało jednak, że dobrotliwy pan nie tylko awansował, ale – stwierdziwszy nielojalność – również, niestety, degradował, czyli – wybacz mi, przyjacielu, prostactwo słów – wyrzucał z trzaskiem na bruk.

Co nam opowiada serial Górskiego i kompanii? Przede wszystkim podręcznikowo wykłada despotyzm. Mamy więc kult jednostki. Mamy państwo oparte na donosicielstwie, inwigilacji i szpiegostwie. Mamy wyraźnie zaznaczoną rolę propagandy – reżimowe „Wiadomości” z prezenterką nieco nazbyt według Prezesa pulpetowatą; jak nie schudnie, to do zwolnienia.

Mamy zachowaną zasadę hierarchiczności: każda kura dziobie w dół. Oraz łączącą się z nią zasadą lojalności. BMW (Bierny Mierny ale Wierny) rządzi! Notabene takie właśnie auta kupiono do transportu najważniejszych osób w państwie.

Mamy także towarzyszącą totalitaryzmom nomenklaturę, chociaż tutaj akurat czai się głównie u pani Basi z jej księgami wejścia/wyjścia. Mamy też podmieniony język. Tu już nie strzela się „jak do kaczek”. Kaczki zostały zastąpione przez gęsi.

Radość i strach jednocześnie wypełniały serca każdego wezwanego do Sali Audiencji, ponieważ nie wiedział on, co go mianowicie czeka.

Serial jest nieodmiennie spóźniony względem rzeczywistości. Minister zagłady środowiska musi w realu powycinać Puszczę Białowieską, żeby znaleźć się na monitorze laptopa. „Ucho Prezesa” ucieka od antycypowania przyszłości. Przyszłość nie istnieje, a teraźniejszość kolebie się od Monty Pythona do Barei.

Dyktator zawsze jest sam. Dyktator z „Ucha…” to starszy pan, bojący się kobiet, z zasugerowanym homoseksualnym pociągiem, a także pociągiem do słodkiego (głównie krówki, ale do ciamkania przejdą i landrynki).

Prezes bywa wzruszający w swoich zmaganiach ze światem współczesnym. Na przykład wtedy, gdy syn pani Basi i równocześnie kibic wyklęty warszawskiej Legii zakłada mu wreszcie nowoczesne konto w banku. Ale za tą warstwą wzruszenia kryje się zwykły satrapa.

Nie wiemy, do czego prezes dąży poza zachowaniem władzy. W „Uchu…” idzie o zarządzanie teraźniejszością za pomocą stada klakierów i wazeliniarzy. Smutny to serial, choć komediowy.

Na szczęście wiemy, jak skończył Cesarz. Wiemy też niestety, co po jego upadku nastąpiło. Wie to też z pewnością pani Basia, gdy mówi: „Najważniejsze, że dyktator przeżył (…), aby nadal prowadził nas tam, gdzie nas prowadzi”.

Wyróżnione cytaty pochodzą z „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego.

*Ignacy Karpowicz – pisarz, czterokrotny finalista nagrody Nike za powieści „Gesty”, „Balladyny i romanse”, „ości” oraz „Sońka”. 

Odcinek (prawie) ostatni

„Cały naród świętuje” to ostatni odcinek pierwszego sezonu „Ucha Prezesa”. Jak co tydzień od czwartku odcinek można było oglądać odpłatnie na Showmaxie, a od poniedziałku za darmo na kanale na YouTubie. Przed jesiennym powrotem z nowymi odcinkami twórcy przygotowali gratkę dla tych, którzy serial oglądają na Showmaxie – w maju dwa odcinki specjalne będzie można obejrzeć tylko na tej platformie streamingowej.

W ostatnim odcinku „Ucha Prezesa” twórcy upchnęli na korytarzu przed gabinetem pół Polski. Na Nowogrodzkiej jest tłoczno, bo są imieniny Prezesa, więc każdy chce osobiście złożyć życzenia, a może nawet wydeklamować coś do rymu. Gabinet jest zawalony biało-czerwonymi bukietami, a prezes telewizji śpiewa. Dokładniej – wykonuje polityczną serenadę w rytm muzyki disco polo, po czym wręcza prezesowi gitarę. Prezent jest, jak mówi, od Zenka. Bo disco polo, jak Polska cała, wstaje z kolan.

Paulina Domagalska

wyborcza.pl

Ks. prof. Alfred Wierzbicki: Czas przypomnieć o patriotyzmie europejskim

WYWIAD
Michał Wilgocki, 01 maja 2017
Ks. prof. Alfred Marek Wierzbicki

Ks. prof. Alfred Marek Wierzbicki (Fot. Iwona Burdzanowska / Agencja Gazeta)

Biskupi mają świadomość, że z wielu ambon płynie głos narodowego szowinizmu, a patriotyzm podlega upolitycznieniu – mówi ks. prof. Alfred Wierzbicki, kierownik Katedry Etyki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego

Michał Wilgocki: W opublikowanym w piątek dokumencie „Chrześcijański kształt patriotyzmu” Konferencja Episkopatu Polski krytykuje egoistyczny nacjonalizm. Czemu biskupi właśnie teraz zabrali głos w tej sprawie?

Ks. prof. Alfred Wierzbicki: Dokument nie jest reakcją na konkretne wydarzenia, tylko ustosunkowaniem się do narastającego problemu. Mieliśmy ostatnio do czynienia z całą falą niepokojących zjawisk – najpierw niechęci do obcych, potem ataków agresji. W wielu miastach w Polsce obcokrajowcy byli bici. Do tego dochodzą manifestacje na stadionach czy budzące niepokój pielgrzymki ONR. Także wśród zjawisk pozytywnych, jak rekonstrukcje historyczne, biskupi zauważają niebezpieczeństwo banalizacji dramatycznej przeszłości.

Jest i bieżący kontekst polityczny. Zupełnie niedawno padły zdania o Polakach lepszego i gorszego sortu. Biskupi nie odnoszą się do tej haniebnej segregacji wprost, ale przecież piszą, że patriotyzm ulega upolitycznieniu.

Wreszcie – biskupi mają też świadomość, że z wielu ambon płynie głos narodowego szowinizmu. Dlatego ten tekst odbieram z olbrzymią radością. Identyfikuje niebezpieczne zjawiska i pokazuje chrześcijańską wizję patriotyzmu.

Zobacz też:

Crash test. Odc. 21. Dlaczego hierarchowie milczą? Dominika Wielowieyska pyta ks. prof. Alfreda Wierzbickiego

http://www.gazeta.tv/plej/19,82983,21297405,video.html

A czy nie jest zbyt łagodny? Tego samego dnia w Krakowie abp Marek Jędraszewski w kazaniu mówił o zagrożeniach związanych z przyjęciem uchodźców. Dzień później ulicami Warszawy maszerowali z ONR księża. Może należało dobitniej postawić akcenty i niektóre zjawiska pokazać palcem?

Pokazywanie palcem nie należy do stylistyki dokumentów kościelnych. To mogą i powinni robić publicyści i komentatorzy. Teraz mamy dokument, do którego można się odwoływać w publicznej ocenie zjawisk, które godzą w ludzką godność, w wartości uniwersalne w imię jakichś pseudonarodowych zasad.

Ten list nawiązuje też do tradycji nauczania i poprzedniego listu o patriotyzmie – z 1972 roku. W takich dokumentach formułuje się ogólne zasady. Im wyraźniej są sformułowane, tym precyzyjniej można się do nich odwoływać. Inaczej dokument szybko by się zdezaktualizował.

Co jeszcze mogą zrobić biskupi, by powstrzymać falę nacjonalizmu i ksenofobii?

Powinniśmy zrewidować programy katechetyczne pod kątem krzewienia wizji chrześcijańskiego patriotyzmu. Bardzo się ucieszyłem, że biskupi odwołują się w dokumencie do Jana Pawła II i jego wizji polskości jagiellońskiej. Kiedy pisałem książkę „Polska Jana Pawła II”, dość głęboko studiowałem te zagadnienia i irytowało mnie, że ta jagiellońska wizja została zapomniana. A teraz biskupi poświęcają jej wiele miejsca. Można by uczyć o niej na katechezie. Patriotyzm Jana Pawła II był otwarty. On nie wahał się polskimi patriotami nazywać np. protestanckich biskupów.

Chciałbym, żeby powstał też list o naszym członkostwie i aktywnym udziale w Unii Europejskiej. Biskupi wiele miejsca poświęcili patriotyzmowi lokalnemu, a europejski pominęli. A on przecież też wpisuje się w tradycję polskości jagiellońskiej.

wyborcza.pl

 

Włodzimierz Cimoszewicz – Po rządach PiS będzie wielkie sprzątanie

Włodzimierz Cimoszewicz - Po rządach PiS będzie wielkie sprzątanie

Trzeba będzie skasować wiele ustaw, pociągnąć do odpowiedzialności karnej konkretne osoby – mówi Włodzimierz Cimoszewicz w rozmowie z Wojciechem Maziarskim.

Wojciech Maziarski: 6 maja w Warszawie odbędzie się kolejna wielka demonstracja przeciw rządom PiS. Czy takie protestowanie ma sens? Ludzie broniący państwa prawa w Polsce regularnie demonstrują już od ponad półtora roku, a efektów nie widać.
Włodzimierz Cimoszewicz: Jak to nie widać? A wyniki sondaży? Przecież one są skutkiem m.in. społecznych protestów i demonstracji. Osoby mniej zorientowane w polityce i mniej samodzielne w formułowaniu ocen, widząc manifestacje, mają dobry powód, żeby pomyśleć trochę, czy w kraju dzieje się dobrze, czy źle. I chyba właśnie zaczynają dochodzić do wniosku, że nie dzieje się najlepiej.
Ale oczywiście protestowanie ma sens z wielu powodów, nie tylko dla przekonania nieprzekonanych. Po pierwsze, gdyby takich demonstracji nie było, rządzący mogliby twierdzić, że ich działania i decyzje są powszechnie akceptowane. Po drugie, w ten sposób ludzie wzajemnie ośmielają się do otwartego wyrażania opinii. Po trzecie, jeśli manifestuje wielu, to trudniej ich gnębić. I po czwarte, te wystąpienia to sygnał dla naszych przyjaciół za granicą i dla instytucji międzynarodowych, że nie można machnąć ręką na Polskę i zapomnieć o nas.

– W ostatnich dniach władza wycofała się z planu połączenia Warszawy z sąsiednimi gminami przed wyborami samorządowymi. To także efekt presji społecznej? Czyżby rządzący zaczęli ustępować pod naciskiem?
– Wydaje się, że się pomylili w ocenie reakcji mieszkańców gmin podwarszawskich. Mają tam spore wpływy i zapewne myśleli, że uszczęśliwią tych ludzi robiąc z nich warszawiaków. Tymczasem okazało się, że w większości przypadków jest inaczej. Perspektywa serii przegranych referendów podziałała otrzeźwiająco.

– Otrzeźwienie bardzo im się przyda. Ta władza zachowuje się tak, jakby uważała, że „nie ma z kim przegrać”. Otwiera kolejne fronty, zraża kolejne grupy społeczne i zawodowe: kobiety, sędziów, samorządowców, organizacje pozarządowe, ludzi kultury i mediów, nauczycieli.
– Przekonanie, że nie ma się z kim przegrać, świadczy o niedostatku wyobraźni. Sposób, w jaki PiS sprawuje władzę, wynika z co najmniej trzech przyczyn. Po pierwsze, „ten typ tak ma”. Po prostu. W PiS-ie jest wyjątkowo wielu życiowych nieudaczników, którzy mają dość prymitywne rozumienie rządzenia. To dla nich gra zero–jedynkowa: żeby ktoś wygrał, ktoś inny musi przegrać. Władza jest dla nich okazją do odegrania się. Nie mają odwagi uczciwie rozmawiać i słuchać oponentów czy krytyków, nie przyjmują argumentów.
Po drugie, PiS to partia wzbudzania i wykorzystywania lęków. A żeby ludzie się bali, ktoś im musi zagrażać – wszystko jedno kto: Niemcy, Ruscy, imigranci, układy, agenci, sędziowie itd. To klasyczna metoda „divide et impera” – dziel i rządź.
I wreszcie, myślę, że po porażce w 2007 roku liderzy PiS doszli do wniosku, że trzeba się zabezpieczyć przed powtórką tamtego scenariusza. A w tym celu należy skupić w swoim ręku możliwie wszystkie instrumenty władzy i oddziaływania na społeczeństwo: media, wymiar sprawiedliwości, edukację, kulturę, służby specjalne, formacje paramilitarne. Żeby opanować wszystkie te instytucje, trzeba do nich powsadzać nowych ludzi. Albo własnych, albo młodych, żądnych awansu, którzy dzięki temu będą służyć swoim dobroczyńcom. I wszędzie trzeba inspirować i inicjować rebelie. To przez długi czas jest dość skuteczne. Ale w pewnym momencie przychodzi gajowy i wygania wszystkich z lasu. W demokracji tym gajowym jest wściekły wyborca.

– Rządzący w walce z oponentami sięgają po coraz ostrzejsze środki. Oskarżyli o chuligaństwo demonstrantów KOD na spotkaniu w Suwałkach, po grudniowej demonstracji pod Sejmem opublikowali zdjęcia uczestników, uchwalili ustawę chroniącą miesięcznice smoleńskie przed kontrdemonstracjami, policja rozpytuje o ludzi pokazujących na Krakowskim Przedmieściu „gest środkowego palca” i ponoć chce ich ukarać mandatami. Jak daleko ten proces może zajść? Czy Polska ześlizguje się w autorytaryzm? Czy grozi nam, że pewnego dnia obudzimy się w państwie policyjnym?
– Tak, PiS tworzy państwo autorytarne. I obawiam się, że służby państwowe nie są odporne na tego typu chorobę. Służalczość prokuratury i policji, a niedługo być może także części sędziów, bezwstydne zakłamanie dziennikarzy w mediach publicznych to złe sygnały. Resorty „siłowe” w rękach ludzi niegodnych zaufania, kukiełki na kierowniczych stanowiskach państwowych – to wszystko oznacza, że ryzyko nadużywania władzy jest bardzo wysokie.

– Jak daleko może posunąć się PiS w niszczeniu demokracji liberalnej i państwa prawa? Czy rzeczywiście ośmieli się zabierać media zagranicznym właścicielom? Czy naprawdę zrealizuje zamiar Ziobry i podporządkuje sądy władzy wykonawczej? Czy przejmie tzw. fundusze norweskie i pozbawi organizacje pozarządowe niezależności? Zniszczy samorządy?
– Przykład Rosji i wielu innych krajów pokazuje, że demokrację można wypreparować jak wypchane trofeum myśliwskie. Z zewnątrz wygląda niby tak, jak zawsze, ale w środku trociny. Są wybory, referenda, parlamenty itd. Ale naprawdę decyduje wódz.
W ciągu ostatnich 15 lat demokracja jest w odwrocie w wielu miejscach na świecie. Moim zdaniem to jedna z konsekwencji niespokojnych czasów, w jakich żyjemy. Zmienia się wszystko. Geopolityka, gospodarka, technologie, obyczaje itd. Wielu ludzi odczuwa niepokój lub strach. Chętniej akceptują silnych przywódców dających im złudzenie bezpieczeństwa. Jeśli sprzeciw społeczny nie zablokuje PiS-u, będzie rozpychał się łokciami, zagarniał coraz więcej, a z czasem bił na oślep.

– A co się dzieje w establishmencie rządowym? Czy plany Kaczyńskiego są przyjmowane bezkrytycznie? A może jednak wywołują podskórny ferment?
– Mija czas powyborczej euforii, która sprawia, że wszyscy się zgadzają. Różnice były, są i będą narastały. Jedyny problem to kiedy zaczną się ujawniać. Być może właśnie zbliża się taki moment. Jeśli gorsze dla PiS-u sondaże się utrzymają, wątpliwości co do nieomylności wodza będzie coraz więcej. Widziałem to kilkanaście lat temu w innej zwycięskiej formacji. Później są już zakulisowe gry i intrygi.

– Może taką zakulisową grą jest wstrzymanie przez Andrzeja Dudę tzw. „reformy” KRS? To sygnał zwiastujący powolną polityczną emancypację prezydenta czy gra pozorów i rzecz bez większego znaczenia?
– Na razie wątpliwości Dudy budzi jedynie zamiar skrócenia konstytucyjnej kadencji członków KRS, a nie cała ustawa. Ale to może być zaraźliwe. Jeśli ferment przybierze na sile, Duda może przypomni sobie o swojej „niezłomności”.

– A Macierewicz? Czy przy wsparciu Radia Maryja stworzył już oddzielny ośrodek polityczny wewnątrz PiS-u i prędzej czy później będzie musiała nastąpić jego konfrontacja z Kaczyńskim?
– W wymyślonym, nierzeczywistym świecie PiS-u być może wsparcie Rydzyka wiele znaczy, ale w moim przekonaniu to humbug. Mam jednak świadomość, że dla wielu bitcoin jest wart więcej od realnych walut, więc i Radio Maryja może być dla nich niezwykle wpływową potęgą. Konfrontacja szefa MON i wodza PiS wydaje się bardzo prawdopodobna. Kto pamięta, jak Macierewicz w 1992 roku rzucił się do gardła Wiesławowi Chrzanowskiemu, ten wie, czego można się spodziewać.

– A jak rozumieć krytykę polityki gospodarczej rządu ze strony min. Streżyńskiej? Czy to był objaw postępującej dezintegracji obozu władzy? A może zapowiedź kłopotów gospodarczych?
– Mimo że i ta pani jest nawiedzona, to jednak jest rozsądniejsza od reszty rządu. Może już nie mogła milczeć. Ale zdaje się, że po reprymendzie sama nałożyła sobie chińską czapkę hańby.

– Ekonomiści od początku krytykują politykę gospodarczą rządu i prognozują, że za rozdawnictwo i nieodpowiedzialność przyjdzie nam drogo zapłacić, ale na razie te przepowiednie się nie sprawdzają. Gospodarka rośnie, inwestycje przyspieszyły, władza chwali się skutecznością w ściąganiu podatków itd.
– To oczywiste, że za nieodpowiedzialność i szastanie pieniędzmi trzeba będzie zapłacić. Cudów nie ma. Wzrost gospodarczy poniżej 3 proc. PKB to nie jest sukces. W ściąganiu VAT jest chyba sporo kreatywnej księgowości, moim zdaniem budżet się nie zepnie, ale to zawsze widać w końcówce roku, a nie na początku.

– Czy Unia Europejska nam ucieknie, mimo że jej nieformalnym „prezydentem” jest dziś Polak – Donald Tusk? Coraz wyraźniej widać, że twarde jądro strefy euro chce zacieśnić i przyspieszyć integrację. Czy Polska marnuje swą niepowtarzalną historyczną szansę?
– Od dość dawna zróżnicowanie tempa, głębokości i kręgów integracji w UE staje się coraz bardziej prawdopodobne. Jest to nieuchronne wobec ogromnego poszerzenia się tej wspólnoty i dużego zróżnicowania państw członkowskich. Wzmocnienie integracji jest też konieczną odpowiedzią na zmiany zachodzące w gospodarce światowej. Jedni to rozumieją lepiej, inni gorzej, jedni są gotowi pójść dalej, inni nie. Ci pierwsi nie będą czekali zbyt długo. I nic ich nie powstrzyma. Wybór jest między wejściem do pociągu a pozostaniem na peronie. Tertium non datur. Polskie rządowe gadanie o osłabianiu Unii i wzmacnianiu roli państw narodowych to w tym momencie zwykła bezmyślna brednia.
Jest mało prawdopodobne, że liderzy PiS-u coś wreszcie zrozumieją i wykonają zwrot o 180 stopni. Polska powinna robić wszystko, by być i umacniać swoją pozycję w ścisłym jądrze integracji, ale najpewniej będzie pasażerem, który został na peronie. To z kolei będzie oznaczało marginalizację polityczną w Europie i rezygnację z korzyści ekonomicznych płynących z pogłębionej współpracy.

– Czy w najbliższych wyborach opozycji uda się odsunąć PiS od władzy? Czy potrzebne będzie zjednoczenie wszystkich głównych ugrupowań, tak jak w czasach, gdy Polska uwalniała się od komunizmu?
– To oczywiście będzie możliwe. Jednak dobrze by było, gdyby taki scenariusz nie zależał wyłącznie od błędów PiS, ale także był wynikiem jakichś zasług opozycji. Jak na razie, z tym jest kiepsko. PO, Nowoczesna, SLD i PSL powinny być nastawione na stworzenie koalicji obywatelskiej. Do tego projektu należy przyciągnąć możliwie najwięcej ruchów, organizacji i inicjatyw obywatelskich. Byłoby prawie cudem, gdyby wielcy wodzowie tych formacji zechcieli trochę okiełznać swoje ego i ambicje i zdobyli się rzeczywiście na współpracę na rzecz czegoś znacznie ważniejszego od ich partyjnych interesików – na rzecz dobra wspólnego naszego społeczeństwa. A to przede wszystkim oznacza szacunek dla prawa, wolności ludzi i dążenie do odbudowy zniszczonej przez PiS obywatelskiej wspólnoty narodowej.

– Co zrobić z PiS-em i jego liderami po odebraniu im władzy? Uznać, że „Polacy, nic się nie stało” i pozwolić im uczestniczyć w demokratycznej rywalizacji na takich samych prawach, jak innym? Czy może trzeba będzie ich rozliczyć i pociągnąć do odpowiedzialności za przestępstwa przeciw konstytucji?
– Łamanie prawa z zasady nie może być bezkarne. Jednym z największych błędów Tuska i PO było niepoważne podejście do odpowiedzialności takich ludzi, jak Kaczyński i Ziobro po pierwszych ich rządach. Tak się ośmiesza państwo, tak się hoduje jego zdemoralizowanych wrogów.
Po obecnych rządach trzeba będzie wiele sprzątać. Wymazać wiele ze stanowionych praw, przywracać ludziom godność i sprawiedliwość. Trzeba będzie zmierzyć się z dramatycznie trudnymi przypadkami zdeprawowanego Trybunału Konstytucyjnego, być może także KRS i sądów. Trzeba będzie wreszcie pociągnąć do odpowiedzialności karnej konkretnych ludzi. Powinni stanąć przed zwykłymi sądami. Trybunał Stanu to już tylko historyczne nieporozumienie. Jeśli tak się nie stanie, jeśli Polska będzie krajem, gdzie za kradzież batonika trafia się do więzienia, a za dewastację państwa do parlamentu, to marna przyszłość naszej Ojczyzny.

– A jak ich rozliczać? W ramach istniejących obecnie instytucji i wymiaru sprawiedliwości czy potrzebne będą rozwiązania nadzwyczajne? Jakiś trybunał ds. depisyzacji?
– Muszą być ukarani na podstawie prawa obowiązującego w chwili, gdy dokonywali przestępstw. Nie potrzebujemy żadnych nadzwyczajnych i działających wstecz narzędzi. Wystarczy powaga w traktowaniu swojego państwa.

koduj24.pl

„Penelopa” Kuchciński w szlafmycy, wierny prezesowi

"Penelopa" Kuchciński w szlafmycy, wierny prezesowi

To nie żart, że Marek Kuchciński jest drugą osobą w państwie wg protokołu dyplomatycznego. Wiem, że to brzmi jak z Mrożka. Andrzejowi Dudzie coś się stanie, nie będzie mógł pełnić obowiązków prezydenta, wówczas wskakuje na jego miejsce Kuchciński.

Niektórzy mogą zapytać, a który to, jak on wygląda? Może wówczas być pomocne przypomnienie: to ten, do którego Michał Szczerba zwrócił się szarmancko „panie marszałku kochany”, a onże ze swoiście pojętej wdzięczności był łaskaw go wykluczyć z posiedzenia Sejmu, a następnie z partyjną zgrają zbiegł do Sali Kolumnowej, aby przyjąć ustawy bez kworum, w tym najważniejszą – budżetową na rok 2017 i słynną lex Szyszko, która skutkowała tym, że raczej wzrósł smog w naszych miastach, niż ustawa posłużyła zdrowiu.

Wkład Kuchcińskiego jest więc duży, choć on jest nierozpoznawalny. I zdaje się, że tej cesze hołduje. Figura „Niewidzialny człowiek” ma całkiem pokaźną literaturą. Nawet bezpośrednio w tytułach znacznych dzieł odwołuje się do tego dążenia, bo każdy chciałby mieć czapkę niewidkę i nakryć żonę na tym, że jest wierna, jak Penelopa.

Akurat Kuchciński jest Penelopą dla Jarosława Kaczyńskiego, jest wierny w czapce i bez czapki, a nawet w szlafmycy. Druga osoba w państwie w takiej niewidce szlafmycy musi występować na zdjęciu, które marszałek opublikował na Twitterze z okazji 13. rocznicy członkostwa Polski w Unii Europejskiej. Oto treść wpisu „Penelopy” Kuchcińskiego: „Jesteśmy 13. rok w Unii. Ufam, że na przekór przesądom ten rok przyniesie wiele dobrego; silną Europę Ojczyzn z liczącą się w grze Polską”.

Ufa zatem Penelopa, bo na tym wierność i wzajemność polega. A na zdjęciu, które ilustruje wpis znajdują się flagi unijna i biało-czerwona, zegar ścienny z wahadłem, nocna lampa (żaden kaganek oświaty) i brak Kuchcińskiego. Dziennikarz „Rzeczpospolitej” Jacek Nizinkiewicz skomentował: „Lampka zamiast marszałka Sejmu? „Ucho Prezesa” ma ułatwione zadanie”.

Otóż nie zgadzam się z Nizinkiewiczem, bo lampka nocna wskazuje, że jest Kuchciński, ale w szlafmycy niewidce. Taką mamy Penelopą w roli marszałka Sejmu, wierną prezesowi.

Waldemar Mystkowski

koduj24.pl

Kempa przemawiała w kościele na pielgrzymce. „Odebraliśmy emerytury waszym oprawcom”

WB, 01.05.2017

Beata Kempa

Beata Kempa (fot. Łukasz Krajewski / Agencja Gazeta)

Szefowa Kancelarii Premiera wzięła udział w pielgrzymce Robotników i Pracodawców. Podczas mszy Kempa mówiła o odebraniu świadczeń byłym funkcjonariuszom służb PRL.

Beata Kempa reprezentowała premier Beatę Szydło na Pielgrzymce Robotników i Pracodawców do św. Józefa w Kaliszu – podaje TVN24 za PAP. Na pielgrzymkę zapraszały m.in. władze NSZZ „Solidarność”.

– Wielu z was straciło zdrowie, a nawet życie, kiedy walczyliście za wolną Polskę i ponosiliście największą ofiarę. To dzięki wam możemy dzisiaj mówić to, co chcemy, bez obawy o życie najbliższych. Dzisiaj nadeszła sprawiedliwość – odebraliśmy emerytury waszym oprawcom i mimo wielkiego krzyku nie cofniemy się – mówiła Kempa, zwracając się do uczestników pielgrzymki.

B.Kempa na mszy w Kaliszu: Nadeszła sprawiedliwość: odebraliśmy emerytury waszym oprawcom i mimo wielkiego krzyku nie cofniemy się.

Kościelne mowy Beaty Kempy

Beata Kempa ma wprawę w wygłaszaniu przemówień podczas uroczystości kościelnych. Do historii przeszło jej wystąpienie na 24. urodzinach Radia Maryja, kiedy to „umocowana i upoważniona przez premier Beatę Szydło” podziękowała zgromadzonym pracownikom i rodzinie Radia Maryja za „24 lata, dzień po dniu, posługi Bogu, Kościołowi i Ojczyźnie”:

Ustawa dezubekizacyjna

Tzw. ustawa dezubekizacyjna, do której nawiązywała szefowa KPRM, zakłada obniżkę emerytur i rent dla byłych funkcjonariuszy służb PRL „za służbę na rzecz totalitarnego państwa”. Nowe przepisy zakładają, że emerytura osoby objętej ustawą nie może przekroczyć średniej emerytury wypłacanej przez ZUS.

Byli funkcjonariusze służb mundurowych zapowiadają batalię w sądzie. Podkreślają, że zostali pozytywnie zweryfikowani po 1990 roku i często wiele lat pracowali już w III RP. Wśród osób, którym zostaną odebrane świadczenia są też funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu.

Spotkaliśmy w Krakowie Beatę Kempę. Pytamy o pakt z Janem Pawłem II oraz ruchome schody

http://www.gazeta.tv/plej/19,114917,20536920,video.html

TOK FM

 

https://secure.avaaz.org/pl/petition/Poslowie_na_Sejm_Rzeczypospolitej_Delegalizacja_ONR/?wRyUakb&utm_source=sharetools&utm_medium=twitter&utm_campaign=petition-420451-Poslowie_na_Sejm_Rzeczypospolitej_Delegalizacja_ONR&utm_term=RyUakb%2Bpl

Macron na wiecu w Paryżu jednym tchem wymienił przeciwników demokracji liberalnej:”Orban,Kaczyński i Putin”. Opłaciły się teksty o widelcach
PAD w kampanii obiecywał łączyć, nie dzielić PL. Dziś oskarża dzieci i wnuki za winy rodziców i dziadków. Tyle są warte obietnice wyborcze.
Andrzej Duda posortował Polaków na potomków zdrajców RP i tych lepszych. Wstyd, że na prezydenta wybraliśmy człowieka o takiej mentalności.
Stanisław Skarżyński, OKO.press

Każdy marsz ONR to gwóźdź do trumny PiS

01 maja 2017

Marsz ONR w Warszawie

Marsz ONR w Warszawie (Czarek Sokolowski (AP Photo/Czarek Sokolowski))

Raymond Chandler zauważył, że „dziedziczy się krew, nie kręgosłup”. Prawdziwości tej tezy dowodzi pewien doktor prawa, syn profesorskiej, inteligenckiej rodziny, który okazał się karierowiczem niezdolnym do lektury ze zrozumieniem niezbyt skomplikowanej Konstytucji RP.

Symbolika zapaści dzisiejszej Polski jest momentami porażająca: jednego dnia wieczorem zmarł Wiktor Osiatyński, a następnego rano przez Warszawę pod ochroną policji maszerował ONR. Pochód niedowładu rozumu, zwanego w międzywojniu obrazem nędzy i rozpaczy, byłby właściwie bez znaczenia – gdyby nie to, jak usilnie władza PiS usiłuje się faszystom przypodobać.

Pierwszy był Mariusz Błaszczak, który nie ośmieszył, a po prostu sprostytuował polską policję, nakazując jej służyć oenerowcom w roli parasola i podnóżka; to dzięki wasalnej postawie ministra spraw wewnętrznych łysi chłopcy mogli spokojnie sławić swoją faszystowską ideologię w centrum stolicy państwa, na którego terytorium naziści zorganizowali Holocaust.

Drugi był Andrzej Duda, który ogłosił w TVP coś bardzo oenerowcom bliskiego – mówiąc o synach i wnukach zdrajców powiedział coś z daleka śmierdzącego pomysłami na czystość krwi. Antysemicki internet pełen jest drzew genealogicznych polskich polityków i uczonych, gdzie w tonie sensacji i demaskacji opisuje się żydowskie nazwiska, które mieli nosić ojcowie i dziadkowie tam wymienianych. To do nich uśmiechnął się prezydent, mówiąc o synach i wnukach zdrajców, którzy zajmują w Polsce stanowiska i którzy nie chcą ujawnienia prawdy.

Od dawna wiadomo, że tak łatwo nie jest. Raymond Chandler słusznie zauważył kiedyś, że „dziedziczy się krew, nie kręgosłup”. Prawdziwości tej tezy dowodzą i Werner Oder, syn esesmana i zbrodniarza wojennego, który jest pastorem i modli się ramię w ramię z rabinami o pojednanie i wybaczenia, i pewien doktor prawa w Polsce, syn profesorskiej, inteligenckiej rodziny, który okazał się karierowiczem niezdolnym przeczytać ze zrozumieniem niezbyt skomplikowanej Konstytucji RP, wiarołomcą poświęcającym zasady państwa prawa w imię lojalności partyjnej.

Te umizgi do narodowców są jednak dobrą wiadomością, bo PiS znowu zachowało się jak partia Moczara. Łącząc populizm z nacjonalizmem, znów pogniotło tę wkładaną przez siebie przy okazji każdych wyborów maskę organizacji cywilizowanej. Po tych otwartych, w świetle kamer i w centrum miasta pieszczotach z oenerowcami jeszcze trudniej im będzie skutecznie nakłamać, że są partią szanującą prawo, wolność, demokrację.

Zresztą na owoce nie będzie trzeba czekać aż do wyborów – po tej żenującej wypowiedzi prezydentowi Dudzie nie wolno ani osobiście przyjść, ani próbować napisać listu do uczestników uroczystości pogrzebowej profesora Wiktora Osiatyńskiego. Niech miarą spychania się PiS do nacjonalistycznego narożnika będzie to, że nie ma po prostu takich słów, którymi prezydent i PiS mogłyby dziś pożegnać tego obrońcę wolności, równości i praw człowieka.

wyborcza.pl

„Penelopa” Kuchciński w szlafmycy, wierny prezesowi

To jest żart, że Marek Kuchciński jest drugą osobą w państwie wg protokołu dyplomatycznego. Wiem, że to brzmi jak z Mrożka. Andrzejowi Dudzie coś się stanie, nie będzie mógł pełnić obowiązków prezydenta, wówczas wskakuje na jego miejsce Kuchciński.

Niektórzy mogą zapytać, a który to, jak on wygląda? Może wówczas być pomocne przypomnienie: to ten, do którego Michał Szczerba zwrócił się sarmacko „panie marszałku kochany”, a onże ze swoiście pojętej wdzięczności był go wykluczyć z posiedzenia Sejmu, a nastepnie z partyjną zgrają zbiec do Sali Kolumnowej, aby przyjąć ustawy bez kworum, w tym najważniejszą – budżetową na rok 2017 i słynną lex Szyszko, która skutkowała tym, że raczej wzrósł smog w naszych miastach, niż ustwa posłużyła zdrowiu.

Wkład Kuchcińskiego jest więc duży, choć on jest nierozpoznawalny. I zdaje się, że tej cesze hołduje. Figura „Niewidzialny człowiek” ma całkiem pokaźną literaturą, nawet bezpośredio w tytułach znacznych dzieł odwołuje się do tego dążęnia, bo każdy chciałbym mieć czapkę niewidkę i nakryć żonę na tym, że jest wierna, jak Penelopa.

Akurat Kuchciński jest Penelopą dla Jarosława Kaczyńskiego, jest wierny w czapce i bez czapki, a nawet w szlafmycy. Druga osoba w państwie w takiej niewidce szlafmycy musi wystepować na zdjęciu, które marszałek opublikował na Twitterze z okazji 13. rocznicy członkostwa Polski w Unii Europejskiej.

Oto treści wpisu „Penelopy” Kuchcińskiego: „Jesteśmy 13. rok w Unii. Ufam, że na przekór przesądom ten rok przyniesie wiele dobrego; silną Europę Ojczyzn z liczącą się w grze Polską”.

Ufa zatem Penelopa, bo na tym wierność i wzajemność polega. A na zdjęciu, które ilustruje wpis znajdują się flagi unijna i biało-czerwona, zegar ścienny z wahadłem, nocna lampa (żaden kaganek oświaty) i brak Kuchcińskiego. Dziennikarz „Rzeczpospolitej” Jacek Nizinkiewicz skomentował: „Lampka zamiast marszałka Sejmu?  ma ułatwione zadanie”.

Otóż nie zgadzam się z Nizinkiewiczem, bo lampka nocna wskazuje, że jest Kuchciński, ale w szlafmycy niewidce. Taka mamy Penelopą w roli marszałka Sejmu, wierną prezesowi.

 

Dominika Wielowieyska

Lewica nie da rady

01 maja 2017

Marsz Sprawiedliwości Społecznej w Warszawie, 1 maja 2016.

Marsz Sprawiedliwości Społecznej w Warszawie, 1 maja 2016. (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)

Drodzy lewicowi koledzy, możecie się obrażać, ale Polacy nie są radykałami. Nie kręci ich obyczajowa i socjalna rewolucja. Wolą złoty środek między lewicowymi a prawicowymi poglądami.

Lewicowi publicyści mają żal do Platformy Obywatelskiej, że nie spełnia ich oczekiwań. Ich zdaniem nieszczęściem Polski jest klincz, w którym od lat trwa polska polityka – klincz między PiS i PO, Donaldem Tuskiem a Jarosławem Kaczyńskim. I narzekają, że w tej rozgrywce lewica jest ciągle na marginesie.

Komentatorzy tacy jak Stanisław Skarżyński czy Jakub Majmurek oczekują od Platformy, że będzie realizowała ich postulaty, np. zliberalizuje ustawę antyaborcyjną, wprowadzi związki partnerskie, że w większym stopniu postawi na lewicowe postulaty w gospodarce. Złości ich to, że PO i PiS budują swoje pozycje na nakręcaniu zbiorowych emocji.

Rozumiem ich pretensje, tyle że wysyłają je do niewłaściwego adresata.

Platforma ma mnóstwo błędów i grzechów na sumieniu – włącznie z arogancją. Pod koniec swoich rządów zamieniła się w formację sytych, rozleniwionych kotów, którym brak determinacji i pomysłu na walkę o władzę oraz nośnej idei, po co jej ona, odbierała siłę.

Jednak jeśli lewicowi publicyści spodziewają się po niej, że porzuci swoją centrową pozycję, potępi Tuska i popłynie w lewą stronę, to tym samym namawiają tę partię do samozagłady.

Siła Platformy w oczach jej wyborców polega na tym, że szuka złotego środka między lewicowymi a prawicowymi poglądami. Sądząc po ostatnich sondażach, taka formuła wciąż spełnia oczekiwania całkiem sporej liczby Polaków.

– Jeśli naprawdę ktoś w Polsce sądzi, że celem wspólnoty narodowej czy społeczeństwa jest radykalne przyspieszenie rewolucji obyczajowej, to stawia nietrafną diagnozę. I tak samo odpowiadam na radykalne propozycje PiS. Chodzi mi o to, żeby Polska się nie rozjechała – mówił Donald Tusk w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” w 2012 roku. Schetyna idzie tą samą drogą.

I właściwie nie ma innego wyjścia.

Nie wiem, czy udźwignie ciężar przywództwa, czy będzie dobrym liderem opozycji. Pamiętam rozgrywki na Dolnym Śląsku, w mateczniku Schetyny: wycinanie konkurentów, szukanie haków na kolegów, rozdawanie posad osobom, delikatnie rzecz ujmując, mało kompetentnym, za to wiernym określonej frakcji w partii.

Nawet jeśli nie da rady, szanse na zbudowanie silnej, zdolnej do samodzielnych rządów lewicy są w Polsce nikłe.

„Popełniliśmy wiele błędów, ale jesteśmy wierni naszym zasadom”. Czy Nowoczesna chce być partią antypisowską? Joanna Schmidt w rozmowie z Dominiką Wielowieyską

http://www.gazeta.tv/plej/19,155170,21710518,video.html

W całej Europie lewicowość spod znaku Partii Razem i lidera laburzystów Jeremy’ego Corbyna jest w defensywie. Nie przypadkiem największe sukcesy lewica święciła pod wodzą takich umiarkowanych światopoglądowo i gospodarczo przywódców jak Tony Blair czy Gerhard Schröder, a usiłował ich naśladować Leszek Miller. Wszyscy wędrowali do centrum.

Powiecie, że to dawne czasy? Może. Ale czy Emmanuel Macron nie przypomina przypadkiem Blaira i Schrödera, czy nie jest bliski Tuskowi? Czy Angela Merkel tak znacząco się od nich różni? Tylko centrowa formuła ma szansę na powodzenie u wyborców. I Tusk to przez lata sprawnie wykorzystywał, skorygował tylko swój kurs w stosunku do europejskiego centrowego nurtu o tyle, że nie zapominał o silnych wpływach Kościoła w Polsce.

Na to europejskie zjawisko nakłada się inny czynnik, nasz lokalny, czyli Jarosław Kaczyński. Polityk, który proponuje radykalne wizje, podsyca lęki Polaków, czy to przed obcymi, czy przed elitami, czy przed Unią Europejską. Gra przede wszystkim na najbardziej sfrustrowanych wyborców. Jego radykalizm powoduje, że umiarkowani wyborcy o prawicowych poglądach nie mają swojej reprezentacji i właściwie jedyną nadzieją dla części z nich jest prawicowe skrzydło Platformy Obywatelskiej.

Bo przecież można być przywiązanym do Kościoła, wartości rodzinnych, można być niechętnym instytucji związków partnerskich dla par gejowskich, mieć obawy przed zrównaniem praw par homoseksualnych i heteroseksualnych w kwestii adopcji dzieci, być przeciwnym liberalnemu prawu do aborcji, ale jednocześnie uważać teorię zamachu smoleńskiego za absurd, Antoniego Macierewicza za wybitnego szkodnika, polowanie na Donalda Tuska za głupotę, a działania w sprawie Trybunału Konstytucyjnego za sprzeczne z konstytucją.

Otóż Schetyna byłby idiotą, gdyby za radą lewicowych publicystów zrezygnował z tej grupy wyborców. Grupy, która może przesądzić o zwycięstwie lub porażce w wyborach.
Im bardziej radykalny staje się PiS, im więcej frontów wojennych otwiera, tym bardziej umiarkowani wyborcy czują się zagrożeni. I wtedy pojawia się stary mechanizm: głosujemy na najsilniejszego, byle tylko odsunął „ich” od władzy.

Wyborcy patrzą wtedy na sondaże i kalkulują: PO jest najsilniejsza? OK, to głosuję na PO, mimo że mam do niej sporo pretensji. Ale jak rozproszymy głosy, to wygra znów PiS i zrobi koalicję np. z Kukizem.

Można – tak jak Skarżyński – nazwać tę grupę ludźmi „infantylnymi, łatwowiernymi i bezkrytycznymi”. I może nawet ci, którzy fetowali Tuska na Dworcu Centralnym, są tacy, a uwielbienie dla szefa Rady Europejskiej jest zabawne. Ale w swojej masie wyborcy PO i zwolennicy Tuska są przede wszystkim pragmatyczni. I po raz kolejny część Polaków o poglądach centrolewicowych być może powie sobie: no trudno, są rzeczy ważne i ważniejsze, na razie pogodzę się z tym, że ustawa antyaborcyjna nie będzie liberalna, ale przynajmniej odsunę zagrożenie, że ktoś tę ustawę jeszcze zaostrzy. To zjawisko – czyli głosowanie na najsilniejszego zdolnego pokonać PiS – mieliśmy już dwukrotnie, gdy PO wygrywała wybory: w 2007 i 2011 roku. I nic nie wskazuje na to, by tym razem miało być inaczej. Bo wciąż jest Jarosław Kaczyński.

Do tego lewica jest bardzo podzielona. Mamy wolne elektrony takie jak Barbara Nowacka czy Robert Biedroń, a do tego SLD, Partię Razem, ruchy miejskie typu Miasto Jest Nasze i inne pomniejsze partyjki. Nie ma impulsu do zjednoczenia.

I co więcej: dopóki po prawej stronie będzie rządzić radykalny obóz, który jest zakładnikiem osobistych emocji Jarosława Kaczyńskiego, dopóty nie powstanie normalna prawicowa partia w stylu zachodnioeuropejskim. A skoro nie ma takiej partii, to tym bardziej szansę na powodzenie będą miały formacje w stylu Platformy – i lewica będzie miała kłopot z osiągnięciem wyniku powyżej 25 proc. głosów.

Taka jest przykra prawda, której publicyści lewicowi nie zauważają. Oskarżają Tuska czy Schetynę o wykorzystywanie emocji antypisowskich jako paliwa politycznego. Problem w tym, że jeśli politycy PO tego nie zrobią, to PiS będzie rządził dalej.

Tylko PO. Lewica nie da rady. Obrażajcie się, proszę bardzo, ale taka jest bezwzględna logika dziejów.

Wielki spór: Kto nas uratuje: stary Tusk czy młoda lewica?

* Jakub Majmurek: Generał Anders w pendolino, czyli groteska. Grupą wiernych od okrzyku: „Tusku, musisz!” nie uda się wygrać wyborów

* Stanisław Skarżyński: Wysiadł z niebieskiego pociągu „Europa” i przywiózł strój do rekonstrukcji

* Wojciech Maziarski: Ładują w Tuska, więc go brońmy

* Marek Górlikowski: Brak lewicy i wiosny – też wina Tuska

wyborcza.pl

Zmarł wybitny krytyk literacki Tomasz Burek. Andrzej Horubała pisał o nim „mistrz”

01.05.2017

Tomasz Burek© PAP / Andrzej Rybczyński Tomasz Burek

Nie żyje Tomasz Burek, polski krytyk literacki, historyk literatury i eseista. Zmarł w szpitalu w Pruszkowie w wieku 79 lat. O „mistrzu” pisał na łamach „Do Rzeczy” Andrzej Horubała.

Tomasz Burek był członkiem Związku Literatów Polskich. Pracował też w Instytucie Badań Literackich PAN. W PRL angażował się w działalność opozycji demokratycznej. Był wykładowcą Uniwersytetu Latającego i Towarzystwa Kursów Naukowych.

Współpracował z prasą podziemną i takimi czasopismami jak: „Nowy Zapis”, „Kultura Niezależna”, „Almanach Humanistyczny” oraz londyńskim „Pulsem”. W 1989 roku Tomasz Burek wszedł w skład komitetu założycielskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Współpracował m.in. z Radiem Wolna Europa, telewizyjną Jedyną i drugim programem Polskiego Radia.

W 2010 roku znalazł się w komitecie poparcia Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, a pięć lat później wspierał Andrzeja Dudę.

Przypominamy tekst Andrzeja Horubały poświęcony Tomaszowi Burkowi, który ukazał się na łamach „Do Rzeczy” w grudniu 2016 roku.

W gościnnych wnętrzach Klubu Księgarza przy warszawskim Rynku Starego Miasta 12 listopada 2016 r. reprezentanci środowiska Topoi, czyli mówiąc jaśniej – dwumiesięcznika literackiego „Topos”, wręczyli Tomaszowi Burkowi nagrodę Mistrz. Uroczystości towarzyszyła promocja najnowszego, poświęconego laureatowi numeru tego wydawanego w Sopocie pisma.

Chłodny, mroźnawy listopadowy wieczór dnia zawieszonego między Świętem Niepodległości a niedzielą czytaniami przygotowującą do końca roku liturgicznego, był świetną okazją do uświadomienia sobie znaczenia osoby Tomasza Burka dla najnowszych dziejów kultury polskiej. Laudacje wygłoszone przez uczestników spotkania, a także teksty pomieszczone w periodyku dają ciekawy wgląd w twórczość krytyczną Tomasza Burka, której nieodłącznym elementem była działalność dydaktyczna: od nieformalnych kółek kształceniowych, przez lata 70. i spektakularny „uniwersytet latający”, do spontanicznie zorganizowanych w stanie wojennym kompletów, w których uczestniczył – wraz z grupą przyjaciół – niżej podpisany.

Czymże zasłużył się Tomasz Burek, dziś 78-letni, pochylony w sobie, zgarbiony, w za luźnej marynarce, ptasi jakiś, nie tylko przez orli nos, lecz także jakąś nabytą kruchość, mąż dla kultury polskiej, że jest fetowany, nagradzany złotym medalem „Gloria Artis” przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego, honorowany przez młodych poetów, z szacunkiem traktowany przez cały prawicowy areopag? Czy jest to hołd oddawany dawnym zasługom Burka z czasów walki o Niepodległą, gdy był odważnym uczestnikiem demokratycznej opozycji, współpracownikiem KOR, krytykiem towarzyszącym twórcom Pokolenia ’68, mężnym wykładowcą Towarzystwa Kursów Naukowych, świetnym przykładem wrażliwego humanisty, znawcy, konesera, który nie zamyka się w bibliotecznej wieży z kości słoniowej, lecz przeciwnie: bez jakichkolwiek zastrzeżeń włącza się w ruch protestu?

Czy chodzi o udział Tomasza Burka w tworzeniu pierwszych niezależnych pism, w tym legendarnego „Zapisu”? Czy chodzi o głośną broszurę „Jaka historia literatury jest nam dzisiaj potrzebna?”, gdzie formułował niezwykle atrakcyjną propozycję odczytania naszej kultury, odczytania subtelnego, bogatego w inspiracje gombrowiczowskie i miłoszowskie, a zarazem będącego ostrą krytyką pasywności oficjalnej kultury?

Oczywiście wszystkie te zasługi należy uwzględnić, dokonując bilansu życiowych osiągnięć Tomasza Burka: fakt, że był czołowym krytykiem literackim środowiska KOR, kiperem, degustatorem, że jego opinie ważyły wiele, że jego szkice o „Miazdze” Andrzejewskiego czy „Nierzeczywistości” Kazimierza Brandysa miały wielkie znaczenie dla recepcji tych dzieł, że jego erudycyjne ataki na literaturę mierną tworzoną przez pieszczochy komunistycznego reżimu dawały intelektualną satysfakcję czytelnikom niezależnych pism. Ale to wszystko byłoby sięgnięciem w daleką przeszłość i odwoływaniem się do wielu minionych już sporów i rzeczy o znaczeniu historycznym.

A przecież nagroda Mistrz wędruje do mistrza, który inspiruje, który wykonuje kolosalną pracę duchową, a przy tym jawi się jako człowiek wciąż poszukujący i zaskakujący.

Oto po przełomie politycznym roku 1989 Burek nie zastygł w pozie klasyka, by z wysokości krytycznego olimpu od czasu do czasu wydawać aprobatywne pomruki, ba – on – adorowany przez Adama Michnika, z dorobkiem pozwalającym jemu – 50-latkowi – na patronowanie młodszym twórcom i odcinanie kuponów od dawnych osiągnięć nie tylko zanegował nowe porządki, nie tylko – wraz z garstką sprawiedliwych powiedział „nie” postkomunistycznej recydywie wspieranej przez potężną „Gazetę Wyborczą”, lecz także w negacji uczynił znacznie więcej – zakwestionował własny dorobek twórczy i własną drogę.

Precyzyjnie pisał o tym kilka lat temu Jacek Kopciński w szkicu „Dramat samookreślającej się świadomości”, analizując, jak z rewolucjonisty Burek przekształcił się w katechumena, jak z krytycznego marksisty stał się konserwatystą.

 

Bolesne przeistoczenie

Przemiana ta nie przeszła bez bólu. W otwierającym książkę „Dzieło niczyje” eseju z roku 1996 pisał Burek: „… mam poczucie, że zajmowałem się czymś nieistotnym i że właściwie zmarnowałem swoje życie. Toteż ze strasznym zawstydzeniem spoglądam na określenie »krytyk literacki«, które figuruje przy moim nazwisku, bo mam świadomość, wierzcie lub nie, jakiejś szarlatanerii, którą uprawiałem przez prawie czterdzieści lat. Mówię – prawie, bo od paru lat mam też, na szczęście, poczucie budzenia się, ocknięcia, otrzeźwienia. I może dlatego wykonuję mój zawód nieco powściągliwiej, co oznacza, że właściwie przestaję uprawiać krytykę literacką”.

Nie była to z jego strony kokieteria, tylko wyraz realnego kryzysu. Oto bowiem doświadczenie roku 1989 dla Burka nie było euforycznym doświadczeniem wolności, triumfu, impulsem do pogoni za Europą i do modernizowania naszego zacofanego społeczeństwa, lecz przeciwnie: otwarcie na Zachód pokazało krytykowi głębię duchowego kryzysu, atrofii wartości, schyłku cywilizacji. Pisał w tym samym szkicu z goryczą o tym, że system totalitarny przesłaniał dotychczas nam wzrok „na wiele zjawisk istotniejszych niż polityczne. Teraz widzimy ostrzej, jak świat jest niepewny i że z cywilizacją dzieje się coś bardzo niedobrego. Uczestniczymy – artyści, krytycy, odbiorcy sztuki – w nowym (czy może starym, ale spotęgowanym dzisiaj) kryzysie wartości duchowych Zachodu”. Zanik metafizyki, „arogancja nowoczesnego człowieka, który wierzy w doświadczenie”, duchowa pustka i degeneracja staną się dla Burka wyzwaniami o wiele większymi niźli sprawy społeczne i rewolucja.

„Zarówno z woli egzystencjalistów, jak i z woli historycystów sęp metafizyki jakoby padł unicestwiony. Lecz jeśli nie sęp to był, jak się niewiernym filozofom zdawało, ale Duch Święty?” – pyta Burek w tym szkicu i witając z nadzieją książkę Leszka Kołakowskiego „Horror metaphysicus” przywracającą rangę metafizyce we współczesnym myśleniu, sam jednocześnie deklaruje wejście na nową drogę i jakby podejmuje testament zmarłego w roku 1985 Andrzeja Kijowskiego, który odchodził z tego świata pojednany z Bogiem, Kościołem i narodem, kreśląc jednocześnie – z „Wyznaniami” św. Augustyna w ręku – trudny program dla katolickich intelektualistów.

Burek wychowany w tradycji lewicowej (syn Wincentego – pisarza i działacza ludowego), przeżywając w dojrzałym wieku zwrot w kierunku konserwatyzmu, wchodził jednak na zupełnie inny szlak niż Andrzej Kijowski, który wzrastał w rozmodlonym domu i który do wiary powracał. Burek miał przed sobą znacznie dłuższą drogę, a jednocześnie przecież więcej w nim zachwytu neofity, ścierającego z twarzy grymas smutku i wątpliwości. Gdy Kijowski doskonale wypowiadał swe obiekcje przeciw powrotowi do dawnej wiary, z którą łączyło się u niego poczucie winy i strachu, gdy Kijowski mnożył zastrzeżenia i wątpliwości, diagnozował mielizny duchowe związane z nawróceniami, Burek – bez negatywnych doświadczeń fałszywej religijności i dewocji – swoje wejście na drogę nawrócenia przeżywa w kontekście wielkiego kulturowego przesilenia.

Potępić własne fascynacje?

Nie jest to łatwe doświadczenie. Przypominając sobie własne zachwyty nad kinem autorskim zeszłych dekad: Buñuelem, Bergmanem, Fellinim, Antonionim, pyta sam siebie: „Czy był to element ruchu krytycznego o lewicowych inspiracjach, powiedzmy po prostu: ruchu wywrotowego, który zarówno atakował ład społeczny, jak i kwestionował same podstawy kultury i cywilizacji?”. I pozostawia w zawieszeniu trudną odpowiedź: „Gdyby tak było istotnie, należałoby dorobek tego kina stanowczo potępić jako przejaw niewybaczalnej herezji antycywilizacyjnej. Tak czy nie?”.

Oczyszczanie swego wzroku, rozstawanie się ze złudzeniami młodości nie jest dla Burka jakimś radosnym wyzwoleniem, euforycznym doświadczeniem, lecz trudną pracą, drogą pełną wątpliwości, czasem prawdziwego przesilenia, kryzysu. Na oczach czytelników Burek przechodzi przemianę i przecież ta metaforyka szpitalna skryta w tytule książki „Dziennik kwarantanny” nie jest kokieterią. Szuka Burek dzieł, które współbrzmiałyby z jego nowym spojrzeniem, odpowiedziały na jego głody i smaki – odkrywa w ten sposób nie tylko pisarstwo Jarosława Iwaszkiewicza, lecz także postać Anny z Lilpopów Iwaszkiewiczowej, towarzyszki życia twórcy „Brzeziny”. Świadom obowiązkowego gestu krytycznego – wskazania na dzieło zapoznane, niedocenione – stawia nam przez oczy twórczość Stanisława Czycza, której nie waha się nazwać arcydziełem. Podobnie wysoką rangę przyznaje „Madame” Antoniego Libery, zaś spośród poetów Nowej Fali prowokacyjnie wskazuje na Krzysztofa Karaska, dokonując zabójczego miejscami zestawienia tej formacji ze skamandrytami. Zmieniając bowiem znaki wartościowania, nie traci pisarskiej swady: pozostaje Tomasz Burek twórcą wybornych konceptów, a przy tym stylistą wytrawnym, potrafiącym oczarować czytelnika magią słów, których nie szczędzi, gdy rozpoczyna swój krytyczny taniec. Czy to wielbiąc jakieś dzieło i unosząc się nad nim i wraz z nim, czy to spychając w otchłań potępienia. Jego twórczość jak dawniej skrzy się więc od językowych dowcipów, cienkiej ironii, złośliwości i zatrutych komplementów.

Nie jest krytykiem zapatrzonym w przeszłość: czyta młodych, promuje ich – jako juror Nagrody im. Kijowskiego i wielu innych konkursów towarzyszy wykluwaniu się talentów. Czasem wpisuje swe tęsknoty w dzieła pokraczne, zaledwie kiełkujące, usiłując rozniecać ogień z drobnego pełgającego płomyka, ale przecież to gest właściwy wielu krytykom, którym troska, marzenia dyktują słowa przesadne, zachwyty nieumiarkowane, tropy błędne, choć szlachetne.

Nie jest bowiem łatwo. Odchodząc od obozu postępu, Burek musiał porzucić krytyczne samograje, jakich dostarcza współczesna humanistyka, odrzucić wytrychy, które podsuwa uniwersytecki dyskurs, odwrócić się od wielu dyskutowanych powszechnie dzieł współczesnych. To, co sygnalizował w wahaniach związanych z oceną dawnych fascynacji kinem autorskim, teraz owocuje brakiem zainteresowania dla literackiego mainstreamu. Odmawiać poszukiwania sensu w dziełach zrodzonych na Ziemi Ulro? Przecież to zrywać porozumienie z przeciętnymi konsumentami polskiej kultury, którym hierarchie dyktują „Gazeta Wyborca” czy „Polityka”!

No tak, ale Burek wybrał właśnie taką

drogę, drogę osobną, samotną. Drogę mistrza.

msn.pl

O pewnej wypowiedzi pana prezydenta

1 Maja 2017— Autor Jerzy Sosnowski

To nie jest mój osobisty problem: moi rodzice nie walczyli z „Żołnierzami Wyklętymi”, bo najpierw studiowali, a potem uczyli podstaw elektroniki i nawet nie należeli do PZPR; nie walczyli też z „Żołnierzami Wyklętymi” moi dziadkowie, bo obaj zginęli na wojnie (jeden walczył w kampanii wrześniowej, drugi współzakładał konspiracyjne „Wigry”), ani babcie, bo jedna po wojnie uczyła wiejskie dzieci, a druga imała się rozmaitych prac, od prowadzenia bufetu na lotnisku po urzędowanie w księgowości na Politechnice Warszawskiej, żeby , będąc wdową, utrzymać się z trójką dzieci. Co do pradziadków, to jeden był w Dwudziestoleciu współtwórcą, a potem rektorem odnowionej SGGW, a drugi – kolejarzem w Galicji. Prababcie prowadził domy.

Czy już zauważyłeś, Czytelniku, co się dzieje? To, co powyżej, to klasyczne wyjaśnianie, że się nie jest wielbłądem. Ale żeby wypowiadać się w jakimś sporze, warto jednak ustalić, czy jesteśmy w nim przymusowym przedmiotem, czy też, na podstawie wolnej decyzji, podmiotem sporu. Choć sam spór wydaje mi się intelektualnie miałki, a moralnie wstrętny.

Pan prezydent w wywiadzie dla TVP Historia (przytaczam za http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/548679,andrzej-duda-polityka-historyczna-prezydent-pis-lech-kaczynski-zolnierze-wykleci.html) powiedział tak: „Bardzo wiele wpływowych miejsc we współczesnej Polsce zwłaszcza po 1989 r. w mediach i innych wpływowych instytucjach, fundacjach, zajmują osoby, których rodzice czy dziadkowie aktywnie walczyli z Żołnierzami Wyklętymi w ramach utrwalania ustroju komunistycznego, czyli krótko mówią byli zdrajcami – dzisiaj byśmy tak powiedzieli wprost, ja w każdym razie bym tak powiedział. (…) Miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych miejscach. Nigdy nie będą chcieli się zgodzić na to, żeby prawda o wyczynach ich ojców, dziadków i pradziadków zdominowała polską narrację historyczną, będą zawsze przeciwko temu walczyli.

No to dla czystości wywodu zostawmy na boku kwestię oceny „Żołnierzy Wyklętych”: przyjmijmy, że ich zbrojna działalność w 1945 była bez wyjątku i we wszystkich szczegółach szlachetna – i tym samym, że ludzie, którzy opowiedzieli się po przeciwnej stronie, nie mieli absolutnie żadnych zupełnie argumentów, czyli że byli bezdyskusyjnymi i świadomymi własnego zaprzaństwa zdrajcami Ojczyzny. W porządku, roboczo przyjmijmy, że była to walka jednoznacznego dobra z oczywistym złem.

I przy takim założeniu przyjrzyjmy się tej wizji. Rodzi się dziecko ZŁYCH LUDZI. I, załóżmy, a to w przypadku pokolenia urodzonego po wojnie nie jest założenie pozbawione empirii, że następnie buntuje się przeciwko aksjologii rodziców. Co ma zrobić, żeby jako siedemdziesięciolatek nie narazić się panu prezydentowi? Czy dobrze rozumiem, że w gruncie rzeczy powinno nic nie robić, zaszyć się w kątku i udawać przez całe życie, że go nie ma? Bo aktywne przeciwdziałanie skutkom tego, co robili rodzice, czyli branie udziału w opozycji antykomunistycznej, co nieraz powodowało zajęcie po 1989 roku eksponowanego stanowiska, naraża je tylko na zarzut, że zinfiltrowało szlachetny ruch, od urodzenia dotknięte przekazaną mu w genach winą?

Ale idźmy dalej, bo pan prezydent nie zatrzymał się na pokoleniu dzieci. To dziecko dorosło i ono ma z kolei dzieci. To już wnuki tamtych złych ludzi. Nie mylę się chyba, że i na nim – zdaniem obecnych władz – ciąży owa wina, uniemożliwiając mu jakiekolwiek publiczne działanie? Bo w tle jest dziadek, który był zdrajcą? I w gruncie rzeczy wszystko jedno, jakie wybory podejmuje wnuk? A w każdym razie jakiekolwiek „eksponowane stanowisko” jest mu wzbronione, czy tak? Ponieważ… No właśnie, co z uzasadnieniem? To, co osiągamy w życiu, od nas zależy, czy od naszych przodków? Można się od nich wyzwolić, czy nie?

A przecież nawet obóz pana prezydenta przyznaje milcząco, że można w trakcie życia zmienić poglądy – co tam poglądy dziadków, własne poglądy! – i nawrócić się. To np. casus sędziego Andrzeja Kryże (podsekretarz stanu w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, natomiast wcześniej, do rozwiązania, członek PZPR i, nawiasem mówiąc, syn stalinowskiego sędziego, uczestniczącego m.in. w mordzie sądowym na rotmistrzu Pileckim – por. Wikipedia), Stanisława Piotrowicza (członek PZPR od 1978 roku, prokurator oskarżający opozycję w stanie wojennym), a nawet Antoniego Macierewicza (w młodości – trockista), nie wspomnając o Marcinie Wolskim czy Krzysztofie Czabańskim (w swoim czasie członkowie PZPR). Czy więc poprawnie rozumuję, że istnieje metoda na skuteczne oczyszczenie się zarówno z własnych win, jak z win rodziców, dziadków i pradziadków (!) – pod warunkiem mianowicie, że znajdziemy się we wspomnianym obozie politycznym pana prezydenta? Czy przypadkiem to rozumowanie, odwołujące się z pozoru do etyki (co prawda niechrześcijańskiej, ale o to na razie mniejsza), w ostatecznym rozrachunku nie jest po prostu narzędziem moralnego szantażu?

Znów jednak „dla dobra śledztwa” odłóżmy na bok tę oczywistą niekonsekwencję. Przyjrzyjmy się samej idei dziedziczenia winy. Tak, w tradycji judeochrześcijańskiej istnieje JEDEN GRZECH, który się dziedziczy, a mianowicie tzw. grzech pierworodny. Wszystkie pozostałe popełnia się na własne konto i nie obciążają one krewnych, czy potomków. Bez tego założenia lądujemy bez ratunku w świecie deterministycznym, w którym o naszym losie decydują NIEODWOŁALNIE decyzje rodziców, o ich losie – znów nieodwołanie – decyzje ich z kolei rodziców i tak dalej. To jest myślenie rodem z marksizmu-engelsizmu (i praktyki stalinowskiej!), któremu zresztą wymyka się sam Marks, bo przecież jego rodzice doprawdy nie pochodzili z proletariatu. Temu myśleniu przeciwstawia się konsekwentnie cała tradycja Kościoła Powszechnego, którego święci w ogromnej części buntowali się przeciwko aksjologii domu rodzinnego. Inaczej musielibyśmy stwierdzić, że fałszywymi świętymi są Franciszek z Asyżu, Agnieszka męczennica, Augustyn z Hippony, żeby już o Pawle z Tarsu nie wspominać.

Zawzięty obrońca tego typu myślenia może bronić się na dwa sposoby. Jeden: istnieje sentyment do przodków i potomek z założenia będzie ich bronił. Naprawdę? A Niklas Frank, syn generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich? A, żeby z przeciwnej strony rzecz pokazać, Patricia Hearst, córka magnata prasowego? Józef Stalin, wychowywany na prawosławnego księdza? Janis Joplin, która miała być grzeczną dziewczynką? Z zachowaniem proporcji: któryś z braci Kurskich (za mało wiem o ich domu rodzinnym, żeby ustalić, który)? Świat jest pełen zbuntowanych dzieci. Nie twierdzę, że klimat domu rodzinnego jest dla nas nieważny. Owszem, jest ważny, gdyż musimy go albo przyjąć, albo odrzucić (plus możliwości pośrednie). I nieraz ludzie decydują się na to ostatnie rozwiązanie. Ten sposób obrony słów pana prezydenta jest po prostu niezgodny z empirią.

Drugi sposób: dostrzeganie (odłożonej przeze mnie kilka akapitów temu) skomplikowania, jakoby rzekomego, sytuacji powojennej, to widomy dowód na niewygasłe sentymenty. Ale tu znów fakty mówią inaczej. O kontrowersyjnych biografiach niemałej części „Żołnierzy Wyklętych” mówią historycy, których KREW JEST CZYSTA. Podkreślam złośliwie to wyrażenie, gdyż w słowach prezydenta Andrzeja Dudy widać wyraźnie, daj Boże nieuświadomiony, swoisty rasizm: przekonanie, że pokrewieństwo znaczy więcej, niż nasze świadome decyzje życiowe. Chyba, że staniemy się chwalcami prezesa Kaczyńskiego. Jest mi bardzo przykro, ale nie umiem pozbyć się w tym momencie skojarzenia z aforyzmem pewnego zbrodniarza, który miał powiedzieć: „To ja decyduję, kto tu jest Żydem”. Nie chodzi mi, rzecz jasna, o zrównywanie PiSu i NSDAP – należy znać miarę, inaczej zrelatywizujemy zło nazizmu. Nie da się porównać zjełczałego masła i kurary, że niby jedno i drugie szkodzi. Chodzi mi tylko o fakt, że uruchomiono myślenie, udrapowane w szaty moralizmu, a w istocie kierujące się przeciwko podstawom moralnym kultury, której rzekomo broni.

O pewnej wypowiedzi pana prezydenta | Jerzy Sosnowski

Za: 

Katechizm Kościoła Katolickiego jest oficjalną wykładnią zasad moralności, do których przestrzegania obowiązani są wierni.

Duda: Dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej zajmują wiele eksponowanych stanowisk

jsx, 30.04.2017

Andrzej Duda

Andrzej Duda (Krzysztof Sitkowski/KPRP)

• Zdaniem prezydenta, potomkowie zdrajców RP piastują w Polsce ważne funkcje
• „Nie będą chcieli, by prawda o ich przodkach zdominowała narrację historyczną”
• Tak Andrzej Duda mówił w wywiadzie dla kanału TVP Historia

– Miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy tutaj walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych miejscach, w biznesie, mediach – mówił w wywiadzie dla TVP Historia Andrzej Duda. – Oni nigdy nie będą chcieli się zgodzić na to, żeby prawda o wyczynach ich ojców, dziadków i pradziadków zdominowała polską narrację historyczną, będą zawsze przeciwko temu walczyli – dodał prezydent.

Dowiedz się więcej:

Co jeszcze mówił Duda?

Duża część rozmowy poświęcona była polityce historycznej. – Popatrzmy, jak robią to chociażby nasi sąsiedzi. Mamy często zastrzeżenia, bo uważamy, że nie pokazują historii w sposób prawdziwy, czyli przeinaczają fakty historyczne, deprofilują je, ale prowadzą bardzo zdecydowaną politykę historyczną, która niestety nie zawsze jest dla nas korzystna – mówił Andrzej Duda. – My prowadźmy naszą politykę historyczną. Pokażmy prawdę taką, jaka ona była z naszego punktu widzenia jako Polaków – apelował w wywiadzie z okazji dziesięciolecia powstania kanału TVP Historia. Rozmowa odbyła się w w Pałacu Prezydenckim, przeprowadził ją dyrektor stacji Piotr Legutko.

A TERAZ ZOBACZ: Tłumy witają Donalda Tuska. Jedni krzyczą: „Sto lat!”, inni „Będziesz siedzieć!”

gazeta.pl

Kuchciński świętuje 13. rocznicę w UE uroczystym wpisem. Ale zaraz, zaraz, gdzie jest marszałek?

tps, 01.05.2017

Wpis marszałka Sejmu z okazji 13. rocznicy wstąpienia Polski do UE

Wpis marszałka Sejmu z okazji 13. rocznicy wstąpienia Polski do UE (Fot. twitter.com/MarekKuchcinski)

1 maja – dokładnie 13 lat temu – Polska stała się częścią UE. Marszałek Sejmu Marek Kuchciński postanowił uczcić tę rocznicę okolicznościowym zdjęciem, które jest co najmniej intrygujące.

„Jesteśmy 13. rok w Unii. Ufam, że na przekór przesądom ten rok przyniesie wiele dobrego; silną Europę Ojczyzn z liczącą się w grze Polską” – napisał w poniedziałek na Twitterze Kuchciński. Do wpisu dołączył również zdjęcie – problem jednak w tym, że trudno powiedzieć, co ono przedstawia. Lub miało przedstawiać.

Na pewno nie można się na nim dopatrzyć marszałka we własnej osobie. Zamiast niego na pierwszym planie możemy natomiast podziwiać… biurkową lampę, która być może znajduje się w gabinecie Kuchcińskiego. Polska i unijna flaga, które zmieściły się w kadrze, stanowią zaledwie tło w tym ujęciu.

Jesteśmy 13. rok w Unii. Ufam, że na przekór przesądom ten rok przyniesie wiele dobrego; silną Europę Ojczyzn z liczącą się w grze Polską

 

Oryginalność zdjęcia dostrzegł m.in. Jacek Nizinkiewicz. „Lampka zamiast marszałka Sejmu? #UchoPrezesa ma ułatwione zadanie” – napisał dziennikarz „Rzeczpospolitej”.

Za strategię komunikacyjną marszałka Sejmu i doradztwo w tym zakresie jeszcze do niedawna odpowiadała prywatna firma Gall Media. W połowie marca poinformowano, że Kancelaria Sejmu zapłaciła za pół roku tej współpracy łącznie 60 tys. złotych.

To były chyba najkrótsze obrady Sejmu w historii. Trwały zaledwie półtorej minuty

http://www.gazeta.tv/plej/19,150682,21231163,video.html

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,21752409,kuchcinski-swietuje-13-rocznice-w-ue-uroczystym-wpisem-ale.html#Czolka3Img

Mazguła o „faszystowskim PiS-ie”. Atakuje też Kościół i narodowców

30.04.2017

Adam Mazguła© Rafał Guz Adam Mazguła

ONR maszerował znowu przez Warszawę wznosząc hasła: Bóg, honor i ojczyzna, śmierć wrogom ojczyzny, że kogoś powieszą na drzewach zamiast liści i zniszczą demokrację. Tak jakby w Polsce było można promować faszystowskie treści – napisał na Facebooku pułkownik Adam Mazguła.

„PiS faszystowski! Nie plujcie na groby polskich bohaterów” – tymi słowami pułkownik Adam Mazguła rozpoczyna swój wpis na portalu społecznościowym, który poświęca wczorajszemu marszowi ONR.”Marsz nacjonalistów ONR wyszedł z błogosławieństwem Kościoła katolickiego i przeszedł ulicami Warszawy. Tej samej, która niby pamięta takich wyznawców, z mordów i wojny. To ci wyznawcy nacjonalizmu zamordowali w Warszawie ok 250 tys. warszawiaków i miliony Polaków poza nią. Zrujnowali Polskę i doprowadzili do tego, że staliśmy się łupem wojennym aliantów. ONR maszerował znowu przez Warszawę wznosząc hasła: Bóg, honor i ojczyzna, śmierć wrogom ojczyzny, że kogoś powieszą na drzewach zamiast liści i zniszczą demokrację. Tak jakby w Polsce było można promować faszystowskie treści” – pisze Mazguła. Jak dodaje, „okazało się, że nie tylko można, ale marszu chroniło tysiące funkcjonariuszy policji, uważanej do tej pory, za polską”. Pułkownik, który swego czasu zasłynął wypowiedzią, że stan wojenny był wydarzeniem kulturalnym, stwierdza, że faszyści, zgodnie z wolą Błaszczaka, przeszli ze swoimi okrzykami bez przeszkód.”Policja swoją agresję skierowała na pacyfikację obywateli, którzy przyszli spontanicznie przeciwstawić się nacjonalistom. Długo po marszu pozbawiła wolności obywateli, bo musiała spisać tych, co nie za faszyzmem. Zatrzymywano i blokowano pokojowo zachowujących się ludzi, którym nie podobają się marsze młodych faszystów” – czytamy we wpisie Mazguły. Dalej już wprost pułkownik atakuje Kościół, duchownych oraz PiS. „Widać prawdziwe oblicze hierarchów kościelnych i ich PiSowskiej politycznej reprezentacji. Niestety, wyraźnie też widać, jak ważniejsze dzisiaj są ustalenia konkordatu, ponad treści Konstytucji RP. Wstyd Polacy, wstyd i brak szacunku do poległych w walce z faszyzmem naszych rodaków. Nie plujcie na ich groby. Apeluję do wszystkich o rozsadek i walkę z tą plugawą ideologią. Wraca znowu pytanie, komu oni służą, komu przysięgali policjanci i żołnierze? Jedno jest pewne, że nie PiSowi ani biskupom Kk. Polecam wszystkim młodym ludziom wizytę w byłych obozach w Oświęcimiu, Majdanku i wielu innych muzeach historycznych na całym świecie. Może dostrzeżecie w końcu morderczą ideologię zagłady ludzkości” – kwituje.

msn.pl

Anne Applebaum, historyczka i publicystka, The Washington Post

Pierwsza córka

01 maja 2017

Ivanka Trump z rodziną

Ivanka Trump z rodziną (J. Scott Applewhite (AP Photo/J. Scott Applewhite, Pool, File))

Gdy Ivanka Trump bawi się rolą urzędnika publicznego jakby przymierzała nowy kapelusz, demokracja bleknie.

Nie wątpię, że Ivanka Trump uważa swoje kwalifikacje do pełnienia funkcji publicznych za wystarczające. W końcu polityka nie różni się tak bardzo od reklamy, prawda? Promuje się torebki damskie; promuje się piękne sprawy. Przedsiębiorcze kobiety, przyjaźń między narodami, modne kolczyki – cokolwiek.

To wszystko jest częścią stylu bycia, którego wszyscy pragną, stylu, który Ivanka Trump z zyskiem sprzedawała przez większą część swojego życia.

Kiedy jednak Trump pojawiła się w tym tygodniu na podium w Berlinie, podobno żeby omawiać sprawy pracujących kobiet, nie sprawiała wrażenia osoby o odpowiednich kwalifikacjach. Przeciwnie; w szokujący sposób przypomniała o tym, jakie szkody trumpowska odmiana stylu bycia wyrządzi (i już wyrządziła) nie tylko „wizerunkowi” Ameryki, ale reputacji Ameryki jako poważnego kraju, a nawet reputacji Ameryki jako demokracji.

Dlaczego w ogóle tam była? Pozostałe uczestniczki panelu – minister spraw zagranicznych Kanady, dyrektor naczelna Międzynarodowego Funduszu Walutowego, kanclerz Niemiec Angela Merkel – nie budziły zdziwienia, bo ich oficjalne funkcje są zrozumiałe same przez się.

Ale Ivanka Trump była tam jako „pierwsza córka”, co było koncepcją, o której wyjaśnienie poprosiła w pewnym momencie prowadząca panel – jeszcze jedna budząca podziw kobieta, redaktor naczelna magazynu dla biznesu.

Zapytała ona: „Niemiecka publiczność nie wie tego dobrze: kogo pani reprezentuje, swojego ojca jako prezydenta USA, naród amerykański, czy swoją firmę?”

Ivanka Trump miała wystarczające przygotowanie medialne, żeby wiedzieć, czemu należy zaprzeczyć. „Z pewnością nie tę ostatnią”, powiedziała szybko (żeby samej sobie zaprzeczyć za parę chwil, słowami, do których jest niewątpliwie przyzwyczajona, „mówiąc jako przedsiębiorca”).

Na zadane pytanie, nie padła jednak konkretna odpowiedź. Jak to wiedzieli wszyscy obecni w sali, Ivanka Trump nie była tam ani jako przedsiębiorca, ani jako reprezentantka narodu amerykańskiego, ani nawet jako występująca w imieniu swojego ojca, co wcale nie byłoby jasne.

Brała udział w panelu, ponieważ Merkel, jak zawsze pragmatyczna, zdaje sobie sprawę z tego, że prezydent Trump nie interesuje się historią, ideami, strategią, czy jakimikolwiek innymi sprawami, od dawna wiążącymi USA z Niemcami. Aby utrzymać głębokie więzi z obecną administracją amerykańską, Niemcy muszą troskliwie odnosić się do córki Trumpa.

Istnieją tu ponure precedensy. Od dawna wykorzystywano córki do „humanizowania” oprychowatych mężczyzn. Uzasadniano nie mający znaczenia strategicznego, ale politycznie przydatny atak bombowy na Syrię tym, że Ivanka Trump zobaczyła fotografie umierających dzieci i jak w bajce wymogła na złagodniałym sercu swojego ojca, żeby coś zrobił.

Sarah Kendzior wskazała na uderzające podobieństwa między Ivanką Trump a Gulnarą Karimovą, córką dyktatora uzbeckiego, „kosmopolityczną bywalczynię, która przez małżeństwo weszła do potężnej rodziny biznesowej”, zanim wyrobiła sobie markę jako projektantka mody. Podobnie jak Ivanka Trump, Karimova skrywa „brutalne praktyki pod pozorami miękkiego „feminizmu” i stylizuje się na idealną kobietę nowoczesną.

Rzeczywisty problem z Ivanką Trump polega jednak nie na tym, jak ona i jej mąż, Jared Kashner, przyczyniają się do „wizerunku” prezydenta, ale na tym, co ich obecność mówi o kulturze dzisiejszego Białego Domu.

Jedną z rzeczy odróżniających demokracje w których rządzi prawo od spersonalizowanych dyktatur jest to, że w tych pierwszych obowiązują procedury, a nie indywidualne zachcianki, i że polegają na urzędnikach – doświadczonych ludziach, poddawanych publicznej ocenie i podległych prawom etyki – a nie na nieusuwalnych krewnych przywódcy. To rozróżnienie obecnie blaknie.

Żadnemu zwykłemu urzędnikowi publicznemu nie byłoby wolno zjeść obiad z przywódcą Chin, jak to zrobiła Ivanka Trump, w tym samym dniu, w którym Chiny przyznały jej firmie cenne marki handlowe. Żaden urzędnik służby cywilnej nie mógłby czerpać zysków z reklamy biżuterii, którą ona nosi na oficjalnych imprezach. Jedynie w kleptokracjach pozwala się zięciom o rozległych międzynarodowych interesach biznesowych na kształtowanie polityki zagranicznej.

Pewnie, „tak robili Clintonowie” – ale zobaczmy co z tego wyszło. Próba Hillary Clinton, jako pierwszej damy, opracowania strategii opieki zdrowotnej zakończyła się fiaskiem, głównie dlatego, że niejednoznaczne pełnione przez nią role wzbudzały wrogość. Chociaż z czasem uprawomocniła się, dzięki wyborowi na senatora, a następnie dzięki pełnieniu funkcji sekretarza stanu, ta wrogość pozostała. Podejrzenie o nepotyzm prześladowało ją przez całą jej karierę, a prawdopodobnie zapłaciła za to tym, że nie zdołała zostać prezydentem USA.

Być może Ivanka Trump naprawdę troszczy się o życie pracujących kobiet, chociaż nigdy nie wykazywała większego zainteresowania tym, jak są traktowane w fabrykach, wytwarzających jej produkty w Chinach (to by było na tyle, jeżeli chodzi o hasło „najpierw Ameryka”). To jednak niczego nie zmienia.

Kiedy bawi się rolą urzędnika publicznego tak, jak gdyby przymierzała nowy kapelusz, to poniża pracowników służby publicznej poważnie traktujących swoje stanowiska pracy, uzyskujących je dzięki wiedzy eksperckiej i konkurencji, pracujących za pensje i posłusznych prawom etyki.

Obecność Ivanki Trump i Jareda Kushnera w Białym Domu, a zwłaszcza w tym Białym Domu, który zaniechał mianowania setek urzędników wyższych szczebli, jest jaskrawym symbolem blaknięcia demokracji, co na całym świecie jest już postrzegane w taki sposób.

Przełożył Andrzej Ehrlich

wyborcza.pl

Gronkiewicz-Waltz krytykowana za zgodę na marsz ONR. Teraz żąda delegalizacji „neofaszystów”

WB, 01.05.2017

Marsz ONR w Warszawie

Marsz ONR w Warszawie (Czarek Sokolowski (AP Photo/Czarek Sokolowski))

Na prezydent Warszawy wylała się fala krytyki po marszu ONR w centrum miasta. Gronkiewicz-Waltz wyjaśnia, że dopiero delegalizacja stowarzyszenia sprawi, że nie będzie miało prawa do manifestowania.

Członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego, skrajnie nacjonalistycznej organizacji, przemaszerowali w sobotę ulicami Warszawy. Manifestację zorganizowano w związku z 83. rocznicą założenia ONR. Uczestnicy marszu krzyczeli: „Stolica Polaków nie chce lewaków”, „Znajdzie się kij na lewacki ryj”, „Śmierć wrogom ojczyzny” czy „My nie chcemy tu islamu, terrorystów, muzułmanów”.

Krzyż, flagi i okrzyki „Śmierć wrogom ojczyzny”. Marsz ONR w centrum Warszawy. Nie udało się go zablokować >>>

Sam marsz i dosyć upiorne zdjęcia członków ONR stojących na baczność na Placu Zamkowym wywołały wiele komentarzy. Wiele osób pisało o tym, jakie skojarzenia budzi manifestacja, inni oburzali się, że stołeczny ratusz wydał na nią zgodę.

Warszawska policja toruje drogę ONR pozwoliła Pani na to @hannagw , państwo polskie @BeataSzydlo pozwoliło aby faszyzm przeszedł , WSTYD !

Zobacz obraz na TwitterzeZobacz obraz na Twitterze

73 lata po heroicznej walce Powstańców w tym samym miejscu stoją faszyści…o

HGW wykazała się skrajną obrzydliwością pozwalając na legalny przemarsz neofaszystów. Nawet Lech Kaczyński nie zgodziłby się na to.

Trzeba pamiętać. To właśnie tej tradycji hołdują maszerujący przez centrum Warszawy. Miasta zniszczonego przez ich ideowych pobratymców.

Patrzę na ONR w centrum Warszawy i jednak uważam, że H. Gronkiewicz-Waltz powinna wydać zakaz demonstracji. I niech wojewoda się tym zmierzy

Żeby coś takiego robić na TEJ ziemi, to trzeba być kompletnym bezmózgiem, amebą, kretynem i bydlakiem. https://twitter.com/mrkolomycki/status/858683890516582400 

W końcu głos zabrała wywoływana do tablicy Hanna Gronkiewicz-Waltz. PrezydentWarszawy wzywa ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro o złożenie do sądu wniosku o delegalizację organizacji „jako ruchu neofaszystowskiego”. Wtedy nie będzie miała prawa do manifestacji – wyjaśniła.

We wrześniu 2015 roku władze miasta nie wyraziły zgody na antyimigrancki marsz ONR. Zakaz wynikał z faktu, że trasa marszu kolidowała z innymi wydarzeniami oraz że materiały promujące marsz nawoływały do przemocy. Wojewoda mazowiecki postanowił jednak uchylić zakaz.

Jak wyjaśnia na Twitterze poseł PO Michał Szerba, zakazy manifestacji „kończą się uchyleniem decyzji prezydentów i burmistrzów”. Dodał, że wniosek jego partii o delegalizację ONR trafił do ministra Ziobry.

Michał, masz rację. Ale zabrakło też braku zgody ze strony prez. @hannagw Bierność też podlega krytyce. 😡👎https://twitter.com/MichalSzczerba/status/858779754337579008 

@ARozenek @hannagw Niestety wszystkie te sprawy kończą się uchyleniem decyzji prezydentów i burmistrzów. Potrzebna delegalizacja ONR. Wniosek PO jest u Ziobry. pic.twitter.com/PGUARtiJiI

Zobacz obraz na Twitterze

Dzień po manifestacji, w sieci pojawiła się petycja do posłów o delegalizację ONR. Przez niecałą dobę podpisało ją ponad 10 tysięcy osób.

Policja nie będzie uczyć się o symbolu nacjonalistów. Powód? MSW ma kuriozalne wytłumaczenie…

http://www.gazeta.tv/plej/19,103168,20198616,video.html

W PRL-u te rzeczy były kultowe. Każdy ich pożądał. Pamiętasz jak się nazywały? [QUIZ]

TOK FM

Policja tłumaczy się z interwencji podczas marszu ONR. „Podjęto skuteczne i stanowcze działania”

30.04.2017

Marsz ONR© Komenda Stołeczna Policji opublikowała oświadczenie w związku z sobotnim marszem ONR w Warszawie. „Funkcjonariusze podjęli skuteczne oraz stanowcze działania zmierzające do przywrócenia ładu i porządku publicznego” – poinformowano.

Marsz ONR przeszedł w sobotę od Ronda Dmowskiego do Placu Zamkowego. Mieszkańcy stolicy oraz członkowie stowarzyszenia Obywatele RP urządzili blokadę w okolicy metra Nowy Świat Uniwersytet.

Policja podała, że ok. godz. 16:50 na skrzyżowaniu ulic Świętokrzyskiej z ulicą Nowy Świat grupa osób postanowiła uniemożliwić przemarsz legalnej manifestacji. „W związku z zachowaniem policjanci podjęli niezbędne czynności. Osoby kładące się na jezdni, blokujące przemarsz zostały z niej usunięte, a następnie po wylegitymowaniu i ustaleniu tożsamości zwolnione” – podkreślono. W komunikacie dodano, że „policjanci działali skutecznie i zgodnie z prawem, a zastosowane środki ograniczyły się tylko i wyłącznie do użycia siły fizycznej w zakresie niezbędnym do wyegzekwowania oraz przestrzegania prawa i były w pełni adekwatne do zaistniałej sytuacji”.

W związku z naruszeniem nietykalności cielesnej funkcjonariusza oraz znieważeniem policjantów zatrzymano dwie osoby.

„Policja skopała i pobiła antyfaszystów”

Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych zamieścił na Facebooku nagranie z sobotniego przemarszu członków faszystowskiej organizacji ONR w Warszawie. Widać na nim, jak funkcjonariusze brutalnie szarpią protestujących przeciwko narodowcom.

https://www.facebook.com

„Starszy pan przyszedł na blokadę marszu neofaszytów. Jego jedyną winą było to, że chciał rozwinąć zrobiony przez siebie plakat z antyrasistowskim przesłaniem. W podobny sposób potraktowano innych antyfaszystów” – pisze w komunikacie Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych.

„Policja miała rozkaz ochraniać neofaszystów i za wszelką cenę umożliwić im przejście. Wywiązała się z tego zadania gorliwie. Warszawiacy którzy przyszli protestować przeciwko marszowi neofaszystów, zostali skopani, zepchnięci pod mur i tam przetrzymywano ich bezprawnie przez dwie godziny. Wśród uwięzionych bezprawnie osób znalazły się też dzieci które przypadkiem przechodziły chodnikiem. Policja nie chciała uwolnić płaczących dziewczynek które tłumaczyły że szły chodnikiem na zajęcia gdy urządzono łapankę na antyfaszystów. Dzieci tak jak my wszyscy pozostały bezprawnie uwięzione bez przedstawienia jakichkolwiek podstaw prawnych zatrzymania. Członkowie organizacji Obywatele RP którzy protestowali pokojowo siedząc na jezdni zostali skopani, pobici i siłą zaniesieni do furgonów policyjnych” – czytamy dalej.

Jak zaznacza ośrodek, starszy człowiek protestował legalnie i miał prawo do tego, aby demonstrować swoje poglądy. „Przepisy pozwalają i uznają za legalną taką formę spontanicznej demonstracji. Ten człowiek nikogo nie atakował, nikomu nie robił krzywdy, tak jak reszta antyfaszystów czyli w większości zwykłych warszawiaków przyszedł zaprotestować przeciwko ludziom gloryfikującym totalitarny zakazany faszystowski ustrój państwa. Został przewrócony na ziemię, skopany i upokorzony. Chwilę później przeszli obok niego uśmiechający się z satysfakcją, pewni siebie neofaszyści. Warszawska policja nie przewracała ich nie kopała nie zabierała im transparentów i plakatów lecz łagodnie ich eskortowała i chroniła” – podkreślono.

Dalej ośrodek podkreśla, że „marsz neofaszystów w centrum Warszawy, mieście którego kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców zostało wymordowanych w czasie II wojny światowej nigdy nie powinien mieć miejsca”. „To tak jak by w Oświęcimiu urządzić bal nazistowskich weteranów” – zaznaczono.

msn.pl

13 lat temu Polska weszła do UE. Bilans zysków i strat według Warzechy

01.05.2017

Łukasz Warzecha, " Do Rzeczy"© Rafał Guz Łukasz Warzecha, ” Do Rzeczy”

 

1 maja 2004 roku Polska przystąpiła do Unii Europejskiej. O tym, kto zyskał, a kto stracił na członkostwie naszego kraju mówił w TVP Info publicysta „Do Rzeczy” Łukasz Warzecha.

– Na pewno odnieśliśmy korzyści z członkostwa w UE. Jednak rzetelne bilanse pokazujące na konkretnych liczbach, ile zyskaliśmy, a ile zyskali np. Niemcy czy Francuzi na naszym uczestnictwie, pokazują, że ten bilans jest bardzo wyrównany – ocenił dziennikarz.

– Sytuacja, w której większość ogromnych inwestycji współfinansowanych z unijnych środków obsługiwały wielkie niemieckie firmy budowlane, pokazuje jednak, że to nie było takie oczywiste – podkreślił Warzecha.

Zdaniem publicysty „Do Rzeczy” symptomy kryzysu unijnego były widoczne już w 2004 roku. – Już wtedy mówiło się o kryzysie legitymacji, czyli o tym, że elity europejskie są oderwane od tego, czego naprawdę chcą ludzie na dole, i że nie mają wpływu np. na działania Komisji Europejskiej. To właśnie zaowocowało takim resentymentem, jak w Wielkiej Brytanii czy Francji. Dołożyło się do tego również euro, na którym zyskały przede wszystkim Niemcy – mówił.

– Jeżeli wybory we Francji wygra Macron, a w Niemczech być może CDU, to może się zdarzyć, że elity europejskiej uznają, że w ogóle nie ma żadnego kryzysu. To byłby gigantyczny błąd, ponieważ pod powierzchnia buzuje. Jeżeli elity europejskie nie znajdą na to żadnej rady, to ten resentyment wybuchnie ze zdwojoną siłą – stwierdził Warzecha.

msn.pl

Andrzej Andrysiak: Przereklamowany geniusz Kaczyńskiego

25.02.2017

Nie macie wrażenia, że to kuriozalne? Z jednej strony nierozgarnięta opozycja, z drugiej – Jarosław Kaczyński, kompletnie głuchy na głos społeczeństwa, żyjący w ideologicznej bańce, do której wepchnął go własny elektorat. Zalicza wpadkę za wpadką, bo kompletnie nie wyczuwa nastrojów społecznych. On sobie, suweren sobie.

Ta sztuczka zawsze działa. Do znudzenia powtarzać, że rządzi nami strateg niecodzienny, aż uwierzą w to nawet przeciwnicy. Do geniusza przykładać trzeba szczególną miarę, przecież wiadomo, że ponad wszystkich wystaje. A co, jeśli nie wystaje? Jeśli nasz geniusz nie tylko nie rozumie, co się na świecie dzieje, ale nawet z własnym społeczeństwem nie ma intelektualnego kontaktu?

Dowody? Proszę: oburzenie przeciwko nowemu prawu o wycince drzew, czarne marsze przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej, alarm w sprawie dwukadencyjności wprowadzanej od zaraz i wielkiej Warszawy… Można tę wyliczankę ciągnąć. Pomysły wyłożono na stół, bo podobno tego chciał suweren. Ale gdy suweren zawył z wściekłości, szybko schowano je do szuflad, udając, że to jakiś obcy element, czynniki nieprzychylne, a sama partia i wódz miłościwie jej panujący z takimi wyskokami wspólnego nic nie mają.

 

To bardzo wygodna dla polityka perspektywa: wsłuchiwać się w głos własnego elektoratu, utwierdzać go w przekonaniach, ale też samemu wykorzystywać buzujące w nim frustracje, jednocześnie wszystkich poza tą grupą traktować per noga. Na zasadzie – albo wyznajesz poglądy wspólne dla naszej grupy, albo nie mają one dla nas znaczenia. Ty, wyborco z przeciwnej strony, też znaczenia nie masz. Wygodna to perspektywa, ale bardzo zdradliwa. Zwłaszcza dla rządzących. Bo nie da się skutecznie rządzić bez orientacji, co się w społeczeństwie dzieje, nie da się rządzić, nie podsłuchując, o czym szepczą przeciwnicy. 20 proc. Polaków, na których opiera się PiS i dzięki którym wygrał podwójne wybory w 2015 r., to jednak nie większość. Obojętnie, jakkolwiek by to przeliczać.

Ale żeby wiedzieć, trzeba słuchać. Czuć. Jarosław Kaczyński nie słucha i nie czuje, i nie dlatego, że jest z innej gliny, on po prostu współczesnej rzeczywistości nie ogarnia. Dlatego popełnia takie błędy, jak wyhodowanie na własnej piersi Komitetu Obrony Demokracji, dlatego myli polityczną pozycję Kościoła z jego wpływami na społeczeństwo.

U was też tną? Pewnie tną, w całym kraju warczą piły i padają drzewa. Miało być dla ludu, jest dla deweloperów i biznesu. Uchwalona 16 grudnia 2016 r. ustawa zlikwidowała horrendalne kary ze wycinkę drzew i pozwoliła robić to w „celach gospodarczych”. Niby dobrze. Wcześnie kilkudziesięciotysięczne grzywny za wycięcie jednego drzewa bez zezwolenia za niekonstytucyjne uznał Trybunał Konstytucyjny, więc prawo i tak trzeba było zmienić. PiS wcale nie poszedł po linii najmniejszego oporu, ale wyszedł ze słusznego – wydawało mu się – przekonania, że przecież nic tak bardzo Polaka nie wkurza, jak fakt, że nie może sobie w swoim domku robić tego, co mu się żywnie podoba. Ile to razy elektorat narzekał, że to skandal, iż musi jakiegoś urzędasa prosić o zgodę na piłowanie na własnym gruncie, jakież oburzenie przewalało się przez fora internetowe, gdy sąd – zgodnie z ówczesnym prawem – taki elektorat grzywną obłożył. By punktów sobie nabić, zgodził się więc PiS na wycinkę bez większych komplikacji.

I wielkie jest jego zdziwienie, gdy okazało się, że lud wcale nie jest zachwycony. Co innego popsioczyć na straszne państwo, że się do wszystkiego wtrąca, a co innego obudzić się któregoś dnia, wyjrzeć przez okno i zobaczyć pustynię zamiast parku. Zwłaszcza że to nie elektorat tnie na swoim gruncie, ale biznes zwykle, co mu zielone przeszkadza w rozbudowie. Może władza żyć w przekonaniu, że rowerzyści i ekolodzy to tylko jakieś lewactwo, odszczepieńcy od zdrowej tkanki narodu, przez ten naród traktowane z pogardą, ale nijak to się ma do rzeczywistości. Nie tylko lewacy dbają o zdrowie, jeżdżą na rowerze, biegają i podnoszą ciężary na siłowniach, nie tylko kodziarz i platformers przejmuje się smogiem, a świadomość ekologiczna nie dotyka jedynie wyborców Partii Razem. To zmiana cywilizacyjna, która w społeczeństwie zaszła już lata temu, i gdyby tylko PiS się nad nią pochylił, wiedziałby, że punktów tutaj nie nałapie. Wycofuje się więc teraz rakiem, zapowiada, że prawo zmieni, a do mainstreamowych (czytaj: prawicowych) mediów wypuszcza przecieki, że sam Jarosław Kaczyński w tej sprawie walnął pięścią w stół i obsobaczył ministra środowiska Jana Szyszkę.

Podobnie musiał się wycofać rakiem z zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Do dziś politycy PiS przekonują, że oni nie mieli nic z tym wspólnego, że to był projekt jakiegoś tam stowarzyszenia. Ale przecież Jarosław Kaczyński zupełnie nie przewidział oporu, jaki ten pomysł wywołał. Gdyby przyjrzał się suwerenowi choć przez chwilę, zobaczyłby czarno na białym, że emancypacja kobiet to nie żadna moda, ale oczywista oczywistość społeczna. Pewnie zdziwiłby się prezes, gdyby się dowiedział, że od dawna nikt nie wytyka palcami panien w ciąży, że na głębokiej prowincji pary żyjące bez ślubu to rzecz zwyczajna i nawet nestorzy rodów z uchem przytkniętym do Radia Maryja traktują ten fakt z obojętnością. Że kobiety nie muszą pytać mężów o zdanie, by iść do pracy, i same decydują o sobie, bo i lepiej wykształcone od mężczyzn, i bardziej zaradne.

Żyjący w bańce informacyjnej Kaczyński przytakuje hierarchom Kościoła, gdy ci przekonują, że ich głos jest ważny, ale gdyby wyszedł z bańki i przyjrzał się suwerenowi uważnie, zrozumiałby od razu, że ten wpływ cokolwiek jest przesadzony. Jedynie 40 proc. katolików chodzi co niedziela do kościoła, więc gdzie niby mają ich księża do swojego namawiać? Już 30 proc. małżeństw nie przysięga sobie przed ołtarzem, tylko w urzędzie stanu cywilnego, nawet w małych miejscowościach uczniowie wypisują się z religii, a w wielu po kolędzie księdza przyjmuje jedynie co drugi wierny. Jak można było zakładać, że w takim kraju suweren przytaknie antyaborcyjnej ofensywie Kościoła albo położy po sobie uszy? Że kobiety się przestraszą, bo proboszcz wytknie je palcami? Przecież żeby się tego bały, musiałyby najpierw tego proboszcza zobaczyć.

Ostatnie 15 miesięcy to musi być dla Jarosława Kaczyńskiego nieustające pasmo zdziwień. Zaczął rządy od awantury o trybunał i w kilka miesięcy wyprowadził na ulice setki tysięcy ludzi, którzy zasad państwa prawa chcieli bronić nie tylko na Facebooku. W grudniu 2016 r. postawił się mediom i oberwał od suwerena tak, że rakiem się z ograniczeń w Sejmie wycofał. Rzucił na stół pomysł wielkiej Warszawy, ale po dwóch tygodniach udawał, że to nie jego. Głośno opowiada o dwukadencyjności w samorządach wprowadzonej wstecz, lecz po kontrataku prezydentów, wójtów i burmistrzów broni tego pomysłu coraz słabiej.

Elektoratowi te wolty Kaczyński wyjaśnia zawsze tak samo: zdradliwa opozycja pospołu z potomkami ubeków podkłada nam świnie, to grupy interesów wykorzystują nierozgarniętych politycznie obywateli, a ci robią za pożytecznych idiotów wbrew woli suwerena. A przecież suweren jest z nami. Elektorat to łyka jak pigułki nasenne, przekonany, że tylko on jest narodem, a kto nie z nim, ten wróg. Ale o ile elektorat to do snu kołysze, o tyle w rządach PiS nie pomaga.

Poglądy suwerena są Kaczyńskiemu tak obce i tak niewiele z nich rozumie, że nierozważnie otworzył dwa nowe fronty, które w nieodległej przyszłości mogą złożyć go do politycznego grobu. Zgoda na Unię dwóch prędkości i zapowiedź, że my, Polacy, widzimy się bardziej w tej wolniejszej i mniej zintegrowanej, jest wbrew poglądom prounijniej większości. Suweren wciąż jest jednym z najbardziej prounijnych narodów, a wolność podróżowania i wyboru miejsca zamieszkania i pracy uważa za jedną z najważniejszych zdobyczy cywilizacyjnych. Kaczyński ma to za nic, on tej perspektywy nie ogarnia, dlatego jest przekonany, że suweren o niczym innym nie marzy, jak o wyrwaniu się spod kurateli Brukseli.

Podobnie myli się prezes PiS w sprawie samorządów. Owszem, suweren narzeka na kliki w gminach, ale to jego kliki, tutejsze, i wara Warszawie od nich. Kaczyński gra ostro, na prowincji już trwają przygotowania do przedterminowych – jesiennych lub zimowych – wyborów, nawet opozycja uznaje ten scenariusz za prawdopodobny i już się gdzieniegdzie układa. Ale gdyby wsłuchał się w głos suwerena, a nie kadzących mu posłów powiatowych, szybko zrozumiałby, jakie są zagrożenia. Bo o ile prowincja zniesie PiS na górze, o tyle Misiewiczów w urzędzie gminy nie zdzierży. I mówi o tym głośno.

Gdyby jeszcze Kaczyński z poglądami suwerena głęboko się nie zgadzał, gdyby z nimi polemizował, gdyby wreszcie szukał sposobu, by przekonać do swoich racji. Ale nie, on tych poglądów w ogóle nie zauważa. Suweren opisany jak wyżej to byt, z którym nie jest sobie w stanie poradzić intelektualnie. Zakłada złożoność postaw, a dla niego naród to jedno.

Można na nastroje społeczne wpływać, ale najpierw trzeba im się przyjrzeć. Wyemancypowane społeczeństwo, dość oddalone od Kościoła, zauroczone Unią i oferowanymi przez nią możliwościami, potrafiące rozróżnić dobro wspólne od tępej wycinki – to jest suweren, z którym Jarosław Kaczyński musi się układać. Jego elektorat to mniejszość.

 

dziennik.pl

Jarosław Kaczyński, czyli Krzysztof Jarzyna ze Szczecina. Jak PiS stawia na głowie polską politykę

29.04.2017

Półtora roku temu nastąpiło polityczne trzęsienie ziemi. Nie chodzi wyłącznie o to, że wybory wygrał PiS. Obserwujemy zmiany, które stawiają na głowie niemal wszystko, co w naszej polityce po 1989 r. wydawało się oczywistością.

Czarny łabędź to ptak rzadki. Jego pojawienie się zwiastuje wielkie zmiany, które trudno wcześniej było przewidzieć. Mianem czarnego łabędzia Nassim Nicholas Taleb (w książce „Czarny łabędź”) określa wydarzenia, które oczywiste wydają się post factum.

Na pewno skala dwóch wyborczych zwycięstw PiS w 2015 r. pasuje do definicji Taleba. O ile rok wcześniej można było sobie wyobrazić wygraną partii Jarosława Kaczyńskiego w wyborach parlamentarnych, to w zwycięstwo Andrzeja Dudy nad Bronisławem Komorowskim mogli wierzyć tylko najwięksi optymiści. A już to, że PiS będzie jedynym wygranym parlamentarnego głosowania, było nie do przewidzenia.

Nie do przewidzenia były także zmiany, które zachodzą w polityce pod rządami PiS. A które stawiają na głowie niemal wszystko, co w naszej polityce po 1989 r. wydawało się oczywistością.

Monowładza

Wyborczy wynik PiS – 37,58 proc. – nie był zły, ale rewelacją też nie był. Od uchwalenia konstytucji w 1997 r. wyższe poparcie zyskały tylko PO (2007 i 2011 r.) oraz SLD (2001 r.). Partia poprawiła swoje poprzednie osiągnięcie z 2005 r. i wynik AWS z 1997 r. Jednak w polityce liczą się nie same procenty poparcia, ale efekt, jaki dają. Więc PiS zdołał przejąć pełnię władzy. Dla partii Kaczyńskiego był to tym większy sukces, że poprzedziła go zaskakująca wygrana Dudy w wyborach prezydenckich.

Tak wielkie skupienie władzy w jednym ręku w wielu systemach partyjnych jest czymś naturalnym. My doświadczamy tego po raz pierwszy, choć przecież de iure rządzi nami koalicja – zauważa politolog prof. Rafał Chwedoruk. – Za niezależne byty nie można uznać ugrupowań Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina. Solidarna Polska i Polska Razem są w zasadzie już skonsumowanymi przystawkami – dodaje politolog prof. Antoni Dudek. Pozycja PiS jest tak mocna, że Kaczyński ma pewność, iż utrzyma władzę do końca kadencji. – Do tego dochodzi osobowość prezesa, podporządkowanie mu ugrupowania i wiara w jego geniusz – uzupełnia prof. Rafał Matyja. To dlatego, gdy szef partii dał zielone światło wicepremierowi Mateuszowi Morawieckiemu do zdymisjonowania prezesa PZU, związanego ze Zbigniewem Ziobrą, ten ostatni nie wykonał żadnego nerwowego ruchu. – W ten sposób Jarosław ograniczył jego wpływy, a Mateusz upodmiotowił się politycznie – mówi mi jeden z polityków PiS. Ale, by upodmiotowienie nie poszło za daleko, Morawiecki nie dostał od prezesa pełnej władzy w spółce.

Jednak sprawowanie rządów w tak komfortowych warunkach może się zakończyć w 2019 r. – o ile PiS nie podbije sobie popularności. Na razie sondaże dają partii powyżej 30 proc. głosów, a do ponownego zdobycia większości potrzebowałaby jeszcze ok. 10 proc. To może być trudne, bo po czterech latach rządów spora część z nas będzie pewnie PiS zmęczona. Nieumiejętność przyciągnięcia na dłużej ludzi spoza żelaznego elektoratu, co udało się w 2015 r., może oznaczać konieczność szukania koalicjanta. Lub wręcz pożegnania się z władzą.

Naczelnik, czyli Pan Krzysztof

PiS dzierży pełnię władzy w kraju, a jej emanacją jest Jarosław Kaczyński. – Ale to nie oznacza dyktatury, to wymysł propagandowy – podkreśla Dudek. Żaden z innych partyjnych liderów nie zbliżył się do takiego zakresu władzy, jaką ma obecnie prezes PiS. Aleksander Kwaśniewski, Marian Krzaklewski, Leszek Miller czy Donald Tusk musieli się nią dzielić. Całkowicie samodzielny nie był nawet sam Jarosław Kaczyński w latach 2005–2007. Teraz cała władza należy do niego – wypracowany model jest wręcz unikatowy. Widać to nawet w nieoficjalnej nomenklaturze. Kiedy Miller był szefem rządu, zyskał miano Kanclerza, na Tuska mówiono Kierownik. Kaczyński nazywany jest Naczelnikiem lub Panem Krzysztofem. Pochodzenie pierwszego przydomku jest oczywiste, drugiego – nie tak bardzo, jeśli nie jest się miłośnikiem rodzimego kina. To nawiązanie do komedii „Poranek kojota” – bohater filmu, Krzysztof Jarzyna ze Szczecina, jest nazywany szefem wszystkich szefów. Oba przydomki sugerują duże i – co ważne – nieoficjalne wpływy prezesa. W razie sporów między ministrami to on staje się rozjemcą, kosztem ubezwłasnowolnienia prezydenta oraz premier. – Obserwujemy bardzo silne osłabienie tych ośrodków władzy. Oczywiście w trakcie trwania koalicji AWS-UW czy SLD-PSL też bardzo często decyzje zapadały nie podczas obrad gabinetu, ale podczas narad koalicji, to jednak nie pamiętam szefa rządu tak dalece dyspozycyjnego wobec szefa partii jak Beata Szydło – mówi Rafał Matyja.

Ta zależność to powielenie układu z czasów, gdy PiS był w opozycji: wówczas strategiczne decyzje należały do Kaczyńskiego, a Szydło była odpowiedzialna za ich wykonanie.

W szefowej rządu nie ma chęci do wywalczenia sobie silnej pozycji, nikt też jej w tym nie chce pomóc. Na przykład na Jerzego Buzka grała część osób w rządzie AWS-UW, tak że w końcu przejął przywództwo od Mariana Krzaklewskiego – dodaje dr hab. Jarosław Flis.

Jeszcze bardziej uderzające jest osłabienie prezydenta. Głowa państwa, gdy rządzi formacja, do której należy, zawsze jest w trudnej sytuacji, bo siłą rzeczy znajduje się w cieniu gabinetu. Ale cień rzucany przez Kaczyńskiego jest naprawdę potężny. – Żaden z dotychczasowych lokatorów Pałacu Prezydenckiego nie był tak zagrożony z perspektywy bieżących sondaży. Wiadomo, kto może być jego rywalem, że to zawodnik wagi ciężkiej, i już obecnie sondaże pokazują, że Duda przegrywa – zauważa Jarosław Flis, odnosząc się do badania, które w marcu opublikował serwis OKOpress.pl. Wynikało z niego, że drugą turę wyborów prezydenckich wygrałby minimalnie Donald Tusk (gdyby wrócił do krajowej polityki).

Rafał Chwedoruk zauważa, że obecny model władzy jest efektywny. – Kaczyński jest recenzentem poczynań całości, Szydło kieruje rządem realizującym obietnice wyborcze, a klub parlamentarny wziął na siebie ciężar walki politycznej – podkreśla.

Rewolucja personalna

Nie tylko olbrzymi zakres władzy jest znakiem firmowym PiS. To także sposób korzystania z niej. Choć ugrupowanie deklaruje, że najważniejsze są dla niego zmiany instytucjonalne, to jednak priorytetem są przetasowania personalne. Nie jest w tym, oczywiście, żadnym wyjątkiem, bo dzielenie łupów dla każdej partii jest najsłodszą chwilą rządzenia. AWS wygrał wybory w 1997 r., bo byliśmy już zmęczeni układami i klikami ludzi związanych z rządem SLD-PSL. W oczyszczeniu sytuacji nie pomogła nawet akcja „czyste ręce” zainicjowana przez Włodzimierza Cimoszewicza, ówczesnego ministra sprawiedliwości, a późniejszego premiera. Cztery lata później rząd Jerzego Buzka odchodził w niesławie, także oskarżany o hołdowanie nepotyzmowi. W 2001 r. SLD błyskawicznie rozprawiło się z pozostałościami po AWS i UW, a symbolem ówczesnej rewolucji personalnej stali się baronowie lewicy, działacze tej partii, którzy rozdawali karty (i posady) w terenie. – PiS kontynuuje to, co wyczyniali ich poprzednicy. Przy czym przekroczył granice przyzwoitości: próbuje naprawić państwo nie przez zmianę wadliwych mechanizmów działania instytucji, ale przez wymianę kadr – mówi Matyja.

PiS wymienia ludzi wszędzie. Wynika to z oceny III RP przez to ugrupowanie. Partia Kaczyńskiego nie kwestionuje tylko rządów poprzedników, lecz całe ćwierćwiecze od początku transformacji. Skoro III RP była złem, to ludzie, którzy ją współtworzyli od zarania, są za to zło współodpowiedzialni – i należy ich wszystkich odsunąć od władzy. Dlatego wszelkim decyzjom personalnym przyświeca zasada: najpierw nasi. Jasno dał temu wyraz Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego”, kwestionując zasadność rozpisywania konkursów na członków władz państwowych spółek. „W latach 2005–2007 wprowadziliśmy bardzo zobiektywizowane konkursy, w których decydowały czysto merytoryczne kategorie. Skończyło się to fatalnie. Wprowadziliśmy do spółek całą rzeszę ludzi, którzy mieli co najmniej doktorat z ekonomii albo prawa związanego z gospodarką, i natychmiast byli oni pochłaniani przez patologiczny system funkcjonujący w tych spółkach. (…) Teraz odwołaliśmy się do innego mechanizmu, bo tamten zawiódł. Mianujemy ludzi z bliskich nam środowisk, którzy realizują nasz program” – powiedział.

Stąd liczne awanse osób bez przygotowania i doświadczenia do rad nadzorczych. To m.in. przypadek Bartłomieja Misiewicza, choć to przykład o tyle zły, że pierwotnie został delegowany do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej przez ministra obrony jako jego przedstawiciel. Jego przypadek nie jest też wyjątkowy – mało kto pamięta, że gdy UW rządziła wraz z AWS, to Ryszard Petru, wówczas współpracownik Leszka Balcerowicza, jako równie młody chłopak został delegowany do rady nadzorczej PKO BP.

O wiele mocniejszym postawieniem na lojalnych swoich jest kariera byłego wójta Pcimia Daniela Obajtka, który najpierw został szefem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, po czym przerzucono go na stanowisko prezesa Energi, jednej z największych krajowych spółek energetycznych. Brak przygotowania do zarządzania wielką spółką nie oznacza, że pod wodzą Obajtka Energę czeka kolaps. Ba, może się nawet okazać dobrym prezesem samoukiem. Jednak taka metoda dobierania ludzi znacząco zwiększa ryzyko wpadki. Choć w praktyce to realizacja jednego z ulubionych powiedzeń Jarosława Kaczyńskiego, który za Stalinem powtarza: „Drugich pisatieliej u mienia niet” (Innych pisarzy nie mam). Co w praktyce przekłada się na zasadę znaną wszystkim kadrowym: musimy zarządzać tymi, których mamy.

Tego typu czystki zachodzą także w innych systemach politycznych, choćby w USA. My cały czas jesteśmy tym oburzeni, bo wmówiono nam, że istnieje zasób bezpartyjnych fachowców, który może sprawować rządy w sposób absolutnie racjonalny. Wciąż nie potrafimy pojąć, że demokracja to gra interesów – ocenia Rafał Chwedoruk. Jednak kiedy „swoich” nie starcza, to wtedy PiS realizuje drugie przykazanie własnej polityki personalnej: na stanowiska nominuje ludzi nowych, najlepiej młodych. By działali w poczuciu, że karierę zawdzięczają wyłącznie partii Kaczyńskiego.

Zmian systemowych w państwie nie widzę, a jeśli robi się coś systemowego, to tylko po to, by przejąć instytucję. Najbardziej groteskowa sytuacja dotyczy Muzeum II Wojny Światowej – podsumowuje Rafał Matyja. Wicepremier i minister kultury Piotr Gliński, by wymienić kierownictwo tej placówki, posłużył się formalnym wybiegiem, łącząc tę instytucję z Muzeum Westerplatte. Podobna strategia została zastosowana w rocznej wojnie o Trybunał Konstytucyjny. Najpierw PiS krytykował skok PO na trybunał z 2015 r. i zapowiadał zmianę zasad działania tej instytucji. Dlatego forsował swoich nominatów na miejsce sędziów wybranych przez poprzedni parlament i proponował wprowadzenie zasady rozpatrywania spraw zgodnie z kolejnością ich wpłynięcia do TK oraz podejmowania decyzji większością kwalifikowaną. Gdy tylko przejął trybunał, pomysły na zmiany instytucjonalne wyrzucono do kosza. – Sędziowie, choć są niezależni, to mają swoje sympatie, i wygląda na to, że będą przychylni rządowi. Ale po owocach ich poznacie. Zapewne większość reform PiS zostanie przez opozycję zaskarżona do TK i jeśli we wszystkich sprawach trybunał będzie orzekał zgodnie z wolą rządu, to stanie się jasne, iż jest elementem składowym większości parlamentarnej – mówi Antoni Dudek.

Zmiany kadrowe, które PiS już przeprowadził, na trwałe zmieniły charakter naszej polityki. Skala i zasięg personalnej rewolucji rodzi jednak żądzę odwetu u politycznych przeciwników. Po przejęciu władzy z pewnością zrobią to samo – tyle że szybciej.

Dyplomacja mało dyplomatyczna

Politolodzy pytani o rzucające się w oczy zmiany po objęciu władzy przez PiS wskazują też politykę zagraniczną.

Kurs radykalnie proniemiecki zastąpił kurs radykalnie antyniemiecki. Kaczyński powiedział, że na wszystkich polach, od polityki historycznej do energetycznej, Berlin jest nam przeciwny i prowadzi szkodliwą dla nas politykę, której musimy się przeciwstawić. Do tego dochodzi konflikt z Brukselą. Tym zmianom towarzyszą inne, które mają ją równoważyć, chociażby zbliżenie do USA, próba budowania regionalnego sojuszu zwanego koncepcją wyszehradzką czy ideą Międzymorza – podsumowuje Antoni Dudek.

Zmiana polega nie tylko na skorygowaniu kursu, lecz także stylu. Dyplomacja ma realizować interesy kraju na zewnątrz, łagodzić i wygładzać ewentualne kanty i zadziory politycznej linii. Teraz MSZ stało się jednym z frontowych graczy. – Na dodatek minister Witold Waszczykowski jest, delikatnie mówiąc, mało finezyjny. W bardzo nieudolny sposób rezonuje to, co każe Kaczyński. W efekcie jest to dyplomacja mało dyplomatyczna – uważa Dudek.

A stało się tak, bo polityka zagraniczna została w bardzo dużym stopniu podporządkowana grze wewnętrznej. Rywalizujące ze sobą ugrupowania potrafiły się nawet ze sobą dogadywać, by jak najszybciej zakończyć negocjacje akcesyjne z NATO i UE. – Nie mieliśmy jeszcze ekipy, która by szła na tak duże zwarcie z głównymi partnerami. Mogły być różne interesy, napięcia czy obawy, np. dotyczące prorosyjskiej polityki Niemiec, ale nie było otwartego konfliktu. Mam wrażenie, że w dużej mierze polityka zagraniczna jest robiona na potrzeby legitymizacji tej ekipy wewnątrz – podkreśla Rafał Matyja. Takie ustawienie polityki zagranicznej było widoczne przy próbie utrącenia kandydatury Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Mimo zaangażowania się w tę kwestię Jarosława Kaczyńskiego i jego rozmów z kanclerz Angelą Merkel i premierem Węgier Viktorem Orbanem Beata Szydło pojechała do Brukseli z przegraną z góry misją forsowania kandydatury Jacka Saryusz-Wolskiego.

Na dłuższą metę taka postawa oznacza spadek skuteczności dyplomacji, bo ona powinna być realizacją interesów państwa na zewnątrz i tam powinna być skoncentrowana jej uwaga, a nie na werbalnym uwiarygodnianiu się wobec politycznego centrum w kraju.

Zwrot gospodarczy

PiS postawił także na zmianę gospodarczego kursu. I odwraca kierunek, który był trzymany przez wszystkie rządy, łącznie z poprzednim gabinetem tej partii (2005–2007). Po latach mówienia o dawaniu wędki – jak czyniły to przede wszystkim Unia Wolności, Kongres Liberalno-Demokratyczny oraz SLD, a nawet zdominowana przez związkowców Akcja Wyborcza Solidarność, zdecydowano się dać rybę. – Ta partia położyła nacisk na kwestie społeczne. A przecież w całym okresie transformacji były one zawsze na marginesie. To dobry kierunek, a świadczy o tym choćby to, że podczas tegorocznego Światowego Forum Ekonomicznego w Davos wiele mówiono o potrzebie zmniejszania nierówności dochodowych – mówi prof. Elżbieta Mączyńska, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego.

Symbolem zwrotu stał się program „Rodzina 500 plus”, który kosztuje rocznie ponad 23 mld zł. To gest, który był nie do pomyślenia dla żadnego z poprzednich rządów. Dzięki niemu ten prospołeczny kierunek będzie wkrótce widać także w statystykach Eurostatu. W 2015 r. Polska osiągnęła historycznie najniższą relację wydatków publicznych w relacji do PKB – wyniosły 41,5 proc. PKB przy unijnej średniej powyżej 47 proc PKB. Dane za 2016 r. pokażą wzrost, który zapewne utrzyma się w kolejnych latach.

Choć ekonomista prof. Stanisław Gomułka uważa, że PiS i tak się ogranicza. – Zapowiadano pobudzenie popytu konsumpcyjnego, obniżenie podatków przez kwotę wolną, uderzenie w sektor bankowy, pomoc dla frankowiczów i szybki powrót do niższego wieku emerytalnego – zauważa. Ta ostrożność to efekt obaw o wpływ kumulacji zmian na finanse. A i tak PiS dostał jednorazowe zastrzyki gotówki: blisko 30 mld zł z aukcji LTE i dwukrotnej wypłaty zysku z NBP, co w znaczący sposób ułatwiło sfinansowanie 500+.

Program „Rodzina 500 plus” był nie tylko polityczną, lecz także gospodarczą osią polityki rządu na początku kadencji. Teraz tym gospodarczym silnikiem ma być Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Jednak prof. Gomułka zwraca uwagę na jej sprzeczność z dotychczasowymi działaniami. – Odpowiedzialność oznacza niedopuszczenie do niestabilności finansowej i utrzymanie deficytu finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB, rozwój ma sygnalizować zamiar działań zwiększających oszczędności i inwestycje krajowe. Te zapowiedzi idą w odwrotnym kierunku niż realizacja obietnic wyborczych, które oznaczają wzrost konsumpcji. Czyli spadek oszczędności – zauważa. Ale mają to zmienić przedstawione wkrótce pomysły ministra na pracownicze ubezpieczenia emerytalne.

Jednak ten prospołeczny kurs może mieć niekorzystne reperkusje w przyszłości. – Obniżenie wieku emerytalnego w warunkach niskiej stopy urodzeń i kurczenia się liczby ludności nie ma uzasadnienia i może utrudnić konstruowanie budżetu. Dobrze o PiS świadczy to, że realizuje wyborcze zobowiązania, ale tego postulatu nie powinien realizować – zauważa prof. Mączyńska.

Jednak zmiana kursu polityki gospodarczej będzie trwała, bo PO deklaruje, że jest gotowe nawet rozbudować program 500+. Na dodatek Grzegorz Schetyna zadeklarował, że jego ugrupowanie może wprowadzić trzynastą emeryturę (odpowiednik trzynastej pensji w firmach).

Spełnianie wyborczego programu

PiS jest partią, która zaczęła wdrażać program. Poprzednicy, zazwyczaj tuż po sformowaniu rządu, na ogół zaczynali tłumaczyć, dlaczego nie mogą tego zrobić. PO szybko zrezygnowała z hasła 3 x 15 – czyli z obniżenia podatków, AWS – próbując zmierzyć się z kryzysem rosyjskim i azjatyckim – porzuciło marzenie o reformie finansów publicznych, z kolei SLD nie potrafiło okiełznać bezrobocia, choć zapowiedź walki z nim dała tej partii wyborcze zwycięstwo.

PiS zaczął do dwóch głównych punktów: 500+ oraz obniżki wieku emerytalnego. Także inne korekty – jak zmiany w prokuraturze czy w sądach – wynikają z programowych zapowiedzi. – Partia Kaczyńskiego dąży do restytucji polityki. Cechą globalizacji i polityki liberalnej było rugowanie państwa, a PiS już w programie z 2011 r. mówił o potrzebie przywrócenia wspólnoty politycznej. To pierwsza władza po 1989 r., która pokazuje, że polityk może coś obiecać i za pośrednictwem państwa wcielić to w życie – podkreśla Rafał Chwedoruk.

To, co odróżnia obecny obóz rządzący od poprzedników, to program radykalnej przebudowy. Większość poprzednich ekip decydowała się jedynie na korekty zastanego stanu rzeczy. – Obecny rząd nie koncentruje się na administrowaniu krajem, ale rozpoczął serię reform na wszelkich istotnych polach. Albo już zostały podjęte – jak w szkolnictwie, albo są w trakcie wdrażania – jak w wymiarze sprawiedliwości czy służbie zdrowia – mówi Antoni Dudek. Jeśli chodzi o poprzedników PiS, to rząd Jerzego Buzka także wprowadził duże zmiany instytucjonalne, ale skończyło się to jego polityczną katastrofą. Bo choć udało się wprowadzić cztery wielkie reformy – edukacji, emerytalną, zdrowotną i samorządową – AWS i UW przypłaciły to utratą władzy. Wniosek PiS z tego wydarzenia? Kontrola zmian i doprowadzenie do tego, by przeprowadzali je zaufani ludzie. To ma gwarantować, że scenariusz się nie powtórzy. Że władza nie zostanie utracona.

Ponieważ zmiana ma być radykalna, a jako przeciwnik została zdefiniowana III RP, to działaniom rządu towarzyszy wysoki poziom emocji – zarówno po stronie obozu władzy, jak i jego przeciwników. Dzielą one już nie tylko polityków, lecz dziennikarzy, sędziów, prokuratorów, nauczycieli, lekarzy oraz inne środowiska. Sytuacja przypomina najbardziej zapalne momenty po 1989 r., gdy toczyła się wywołana przez Lecha Wałęsę wojna na górze czy gdy doprowadzono do upadku rządu Jana Olszewskiego. – Takie nakręcenie emocji wyklucza dyskusję, bo zaczyna dominować pogląd, że druga strona jest szalona. Wcześniej w takich zachowaniach było dużo teatru, dziś te uczucia wydają się szczere – podkreśla Jarosław Flis.

dziennik.pl

 

Marian Pilot: Czy Matka Boska Fatimska obroni nas przed ministrami – zamordystami? Pisarz o Polsce i Polakach

WYWIAD
Michał Nogaś, 28 kwietnia 2017

Marian Pilot

Marian Pilot (‚FOT. BARTOSZ BOBKOWSKI/AGENCJA GAZETA’)

Nowy polski Gospodarz, dobry pan, dobrał się do złóż mamony, rzucił ochłap narodowi. Naród rad, nie w głowie mu demokracje, trybunały i co tam jeszcze – rozmowa z Marianem Pilotem*.

MICHAŁ NOGAŚ: „Niebotyki”, pana najnowsza książka, zaczyna się od krótkiego opowiadania, w którym pańska matka zmartwychwstaje. Gdyby rzeczywiście tak się stało, co by jej pan powiedział o Polsce współczesnej?

MARIAN PILOT: Przede wszystkim starałbym się bardzo oględnie uwiadomić mamę, że w toku jest zarządzona odgórnie totalna wyrzynka – i prosić, żeby nie płakała, jeśli się okaże, że zanim dojdziemy do domu, jej ulubiona brzoza zostanie wycięta i wzięta na podpałkę.

Strach powiedzieć, ale nie tylko tę jedną podpałkę ostatnimi czasy zarządzono odgórnie.

– Traf chce, że dopiero teraz przeczytałem powieść Michela Houellebecqa „Soumission”. Późno, ale nadspodziewanie na czasie. „Soumission” znaczy: uległość, posłuszeństwo, poddanie się, oddanie pod czyjąś władzę (cytuję ze słownika). O tym właśnie, o oddaniu się pod czyjąś władzę, jest książka: oto w wyborach prezydenckich we Francji zwycięża muzułmanin, który doprowadza do zmiany ustroju na islamski, Francuzi nie przejmują się, potulnie godzą się na wszystko, byle tylko nie musieli doznać uszczerbku materialnego.

Czytam to ze zgrozą, ze smutkiem obserwuję, że opór przeciwko zmianom, które są obecnie wprowadzane w Polsce z kompletnym brakiem poszanowania konstytucji, jest tak wątły, że jeszcze chwila, a wzorem Houellebecqowych Francuzów zgodzimy się na życie w ustroju. sam nie wiem, jak go należycie nazwać? Klero-faszystowskim? Klero-putinowskim? Przecież wszystko zmierza w takim kierunku. Na końcu tej drogi może być tylko odłączenie od Unii Europejskiej, o takich projektach z otoczenia Naczelnika, czyli Conducatora – to rozkoszny rumuński tytuł – niekiedy się słyszy.

Z sąsiednim białoruskim kondukatorem Łukaszenką nasi władcy już się skumali, miły człowiek, powiadają; przejmiemy stosowane przez niego miłe zasady ustrojowe i wysoce efektywne metody policyjne, i zafundujemy sobie tu nad Wisłą i Bugonarwią miłą Białoruś-Zachód.

Zaś naszym miłym, poczciwym niemieckim sąsiadom, zaskoczonym takim obrotem rzeczy, zdumionym, co się stało z zawsze tak dzielnie walczącym o wolność waszą i naszą polskim narodem, nie pozostanie nic innego jak tylko na którymś zachodnim uniwersytecie, najpewniej w Berlinie, otworzyć katedrę zamordystyki stosowanej.

Marian Pilot i jego 'Niebotyk'Marian Pilot i jego ‚Niebotyk’ Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta, mat. prasowe

 Po co?

– Na przykład po to, by rozpoznać wyrafinowane metody przejmowania coraz większej władzy przez obecnego ministra sprawiedliwości. Fakt, że dane mu jest sprawować ten wysoki urząd, będąc jednocześnie prokuratorem generalnym, automatycznie czyni z niego naczelnego w naszym państwie, przepraszam, zamordystę właśnie. Który dopiero co rozbroił Trybunał Konstytucyjny. A za chwilę zyska władzę także nad sądami powszechnymi. Matka Boska Fatimska nasz pobożny naród przed jego potęgą obroni?

Tym bardziej że w zawody z jednym ministrem idzie drugi, tym razem niezwykle dynamiczny minister obrony – czy, kto wie, może wojny, i to wojny domowej – na gwałt bowiem formuje na stronie dziwne oddziały tzw. terytorialnej obrony – nic innego jak bojowe pogotowie, które będzie mogło zostać z pożytkiem zastosowane w przypadku jakichkolwiek źle przez władze widzianych społecznych poruszeń. Ten minister z kolei napomyka o potrzebie przejęcia przez niego nadzoru nad ochotniczymi strażami pożarnymi. Zamiast śmigłowców – gaz-maski i łopatki saperskie, sikawki zamiast armat. Wszystko, rzecz oczywista, na wypadek, gdyby Ruskie weszły. Pełne pogotowie zamordystyczne.

Kulturalne też?

– Na naszych oczach rozwija się kolejna odsłona odwiecznej wojny kulturowej, w której niegdyś po jednej stronie stał XVII-wieczny wyznawca cnót szlacheckich Walerian Nekanda Trepka, zajadły obrońca przywilejów stanowych, chłopożerca, nienawistnik, bezkompromisowy pogromca wszelkich odstępców, autor monumentalnego „Liber chamorum”, w której skrupulatnie odnotowywał wszystkich, którzy ośmielili się dokonać zamachu na szlacheckie przywileje. Po drugiej natomiast stronie XVIII-wieczny już, światowej sławy autor po francusku napisanej wielkiej polskiej powieści „Rękopis znaleziony w Saragossie” – Jan Potocki. Arcy-Sarmata więc i człowiek oświecenia – współtwórca Konstytucji 3 maja, wielki Europejczyk.

Wojna między obozami prezentowanymi przez te dwie wybitne osobistości z mniejszym lub większym natężeniem toczyła się przez wieki, by wybuchnąć właśnie ze wzmożoną siłą, i nie ma co skrywać – dziś przewaga jest po stronie Waleriana Nekandy.

„Sarmacja – esencja, fundament albo idiom polskości. daje nam odrębność w ramach europejskiej Christianitas, obdarza własnym obliczem na równi z Francją, Hiszpanią, Niemcami, Włochami, Anglią” i tak dalej – czytam w wydanym niedawno w Poznaniu „Niezbędniku Sarmaty”. Tak na duchu pokrzepieni nasi aktualnie „trzymający władzę” nekandyści czują się w prawie, ba, w obowiązku, tępić mających kosmopolityczne ciągoty przedstawicieli kultury i stawiać na tych, którym bliskie są wartości, jak się to nazywa, rodzime, co w praktyce oznacza – bliskie Kościołowi w jego specyficznie polskim wydaniu Kościoła w gruncie rzeczy państwowego.

Papież Franciszek jest daleko, na żaden postulowany przez niego ożywczy raban nie ma nad Wisłą najmniejszej szansy, tu mamy katolicki skansen. Tu rządzi i – bądźmy szczerzy – tym krajem współrządzi o. Rydzyk; nie darmo prominenci i rządowi dostojnicy łamią sobie nogi i rozbijają mercedesy, na łeb na szyję pędząc do jednej z głównych dziś sarmackich stolic – Torunia.

Do bajecznej Saragossy Jana Potockiego stąd daleko, trzeźwo myślący ludzie zdają sobie z tego sprawę, dyskretnie autocenzurują się, sarmatyzują dla niepoznaki. I to bynajmniej nie tylko labilni ludzie kultury. Każdemu przesunąć się odrobinę we właściwą stronę warto.

Zachowania autocenzuralne, mówi pan.

– Przysłowie mówi: co Francuz wymyśli, Polak zrobi. To, co francuski pisarz prorokował Francuzom, odrobinę wstydząc się, wytrwale realizujemy nad Wisłą. Przez ostatnie dziesięciolecie wzbogaciliśmy się na tyle, że żal nam ryzykować dobrami, któreśmy zgromadzili. Długie lata, ba, dziesiątki lat, byliśmy społeczeństwem złożonym w większości z ludzi, którzy nie mieli wiele albo nawet zgoła nic do stracenia; strajkując, protestując, mogli zawsze coś zyskać – choćby tylko tytuł bojownika o wolność i demokrację. Już dawno temu powiedział filozof, że byt określa świadomość. Zaś świadomość skłania nas do tego, byśmy się o nasz dostatni już byt zatroszczyli. O kredytach do spłacenia nie zapomnieli, o Egipcie, Ziemi Świętej, do której już wszyscy prócz nas pielgrzymowali.

A skoro z branży kulturalnej jesteśmy, to nie od rzeczy będzie trzymać rękę na pulsie, orientować się, komu dotacje, stypendia i zamówienia dają, a komu nie. O urzędzie na Mysiej [w Warszawie, w PRL-u siedziba cenzury] już tylko najstarsi pamiętają, dziś takich ekscesów nie ma, narzędzia cenzuralne są inne, bardziej pokrętne, ale równie efektywne, wiadomo, kto trzyma kasę i bez trudu może cię zostawić o suchym pysku. Bądź rozsądny, bądź rozważny. I nie protestuj zbyt głośno przeciwko reformie edukacji. Zreformowana szkoła nauczy twoje dziecko żyć szczęśliwie w zreformowanym przez Sarmatów świecie.

Pan jest straszliwym pesymistą!

– Długo już żyję. Jestem pesymistą, by zostawić sobie jeszcze minimalną szansę na stanie się optymistą. Chciałbym wierzyć, że dożyję tego optymistycznego skrętu.

A dlaczego Polacy są ulegli? Z wygody?

– Bośmy są w głębi duszy zestrachani, niepewni siebie, mamy głęboko wdrukowane poczucie swojej nietożsamości, bękarctwa. Polak przed sobą samym udaje samego siebie, taki paradoks.

Materia naszego narodu w ciągu ostatnich stu lat ulegała przekształceniom, odkształceniom, przemianom, spowodowanym zarówno czynnikami zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi namiętnościami. Nie było i nie ma w tym narodzie spójności, czegoś, co mają inne, szczęśliwiej ukształtowane społeczeństwa.

Proszę spojrzeć na sąsiadów. Kraje bałtyckie są totalnie chłopskie, ale nie uważają tego za swoje nieszczęście, przeciwnie. Chłopskość je cementuje, jednoczy. Utwierdziły się w tej chłopskości i potrafią to wykorzystać. Wspaniałym przykładem jest tu zwłaszcza Szwecja, dumna ze swej chłopskości, szwedzki chłop od wieków ma status suwerena – by użyć tego tak często u nas ostatnio stosowanego słowa.

Tymczasem w Polsce – z gruntu inaczej. Dopiero co z chłopów przedzierzgnęliśmy się w panów. Panów Polaków, dopowiedzmy; chłop nie miał prawa do tego tytułu. (A tym bardziej – tytułu Sarmaty). To gwałtowne przejście i utwierdzanie się w nowej roli nie obywało się bez najrozmaitszych skłębień, zgrzytów, przedziwności.

Widać to we wszystkim, znakomicie odbija to język. Jeszcze do roku 1950 mniej więcej na wsi zwracali się ludzie do siebie tak, jak we wszystkich językach słowiańskich, czyli per „wy”. Wtedy rozpoczął się proces stopniowego wycofywania się polskiego chłopa z językowej wspólnoty słowiańskiej. 10 czy 15 lat później już się Józkowi nie dwojało, tylko trojało, mieliśmy „pana Józka”.

Obwołaliśmy się panami czy też – nie wiem, jak ten proces wyglądał – nas obwołano. Ze wspólnoty chłopskiej wyprowadziliśmy się do wspólnoty pańskiej, to jest: polskiej. Kiedy to się stało? W drugiej połowie XX wieku! Myślę sobie niekiedy, co by było, gdyby wówczas pańska mniejszość językowa przyłączyła się – co logiczne – do chłopskiej większości: dwoilibyśmy wtedy nie tylko prezydentowi Dudzie, co dosyć naturalne, ale także samemu kondukatorowi: Wy, Prezesie.

Nie stało się tak; żal, bo wtedy poznańscy kibole nie byliby w stanie wywiesić podczas meczu w Poznaniu transparentu z tym po trzykroć haniebnym hasłem: „Litewski chamie, klęknij przed polskim panem”. Tak się nie stało i to jest bieda niepowetowana. Polak: z gęby pan, z duszy chłop.

Może dla większości ważniejsza od demokracji jest ekonomiczna stabilizacja, wyzbycie się lęku o przetrwanie? Czasy są nieciekawe.

– W Polsce, w sarmackiej I Rzeczypospolitej, uświadommy to sobie, chłop nie miał żadnych praw, żadnej własności, przeciwnie, był własnością dziedzica na równych prawach z psem czy owcą. Krańcowe poniżenie, krańcowa nędza, status materialny gorszy niż niewolnika na plantacjach bawełny w południowych stanach USA. Tak przez wieki, musiały nastąpić rozbiory, by w XIX wieku Prusacy, Austriacy, w końcu Rosjanie znieśli pańszczyznę, co zresztą nie oznaczało pełnego uniezależnienia od dworu. Na dobrą sprawę chłop uwłaszczał się, osiadał na swoim po II wojnie światowej – po przejęciu ziem zachodnich, tam było prawdziwe eldorado!

Wrocław to zaledwie sto kilometrów od przedwojennej granicy niemieckiej, od mojego Siedlikowa. Przygraniczne chłopstwo ręka w rękę z panami z centrali – z Łodzi, z samej Warszawy (tak się formował naród półpanków) – runęło na Wrocław. Dokonywały się tam rzeczy przedziwne, co miało związek nie tylko z powszechnym szmuglerstwem i szabrownictwem. Zaczęły się też nagłe, niesamowite kariery ludzi, którzy potrafili być bardziej przebiegli, chytrzy od innych i nad tym wrocławskim szabrowiskiem zapanowali. To był triumf, dziki odwet za długi okres tłumionej nienawiści, za lata skotłowania i skołtunienia.

To formujące się społeczeństwo gremialnie zagłosowało na Mikołajczyka. I zostało srogo przez nowych władców za ten wybryk wyborczy ukarane, widmo kołchozów zaświeciło ludziom w oczy. Potem był wóz i przewóz, spółdzielnie produkcyjne i obowiązkowe głosowania (a także obowiązkowe dostawy), polityczne przemiany i przewroty, których beneficjentem okazał się Edward Gierek.

Wieś jeśli nie uwielbiała, to szanowała Edwarda Gierka. Gierek, jeden jedyny w całej historii PRL-u, nie zdzierał z chłopa, nie grabił wsi, przeciwnie – dawał ulgi podatkowe, nawozy, względną stabilność wreszcie, do tego bez żadnej tam zbędnej gadaniny, wyborów i głosowań. Skąd brał? Kto by o to pytał, ważne było to, że dawał. Fest gospodarz. Wieś mu to do dziś pamięta, z pokolenia na pokolenie.

Długo trzeba było czekać na kogoś jeśli nie Gierkowi równego, to przynajmniej podobnego. I oto jest. Jarosław Kaczyński to jest.

Gospodarz?

– Ostatnie 20 lat to był także – jak po wojnie – czas przełomu, czas niełatwy. Zaraz po 1989 r. na wsi była bieda jak nigdy, a na terenach popegeerowskich – bieda z nędzą, masa ludzi pozbawionych elementarnych środków do życia, bezprizorne, biedne i obdarte dzieci, żywione cienkimi zupkami ze szkolnej kuchni. Raz po raz rozlegały się wołania: komuno, wróć!

Musiała dopiero pojawić się Unia, marudziła, kazała do siebie pisać prośby i podania, ale płaciła jak za zboże za każdy hektar nie tylko uprawy, ale i nieużytku, zawrót głowy od sukcesów, wieś budowała się, wielki run powstał na sprzęt rolniczy, ale i na wyposażenie odnowionych i świeżo wzniesionych domów, meble, telewizory, AGD, komputery, wszystko, co jest potrzebne dziś człowiekowi.

A ten człowiek też się zmieniał, zamiatał pod siebie ślady swojego dawnego chłopstwa, pan Janek teraz rolnik, farmer, jeśli zafundował sobie fermę gęsi na przykład. Życie nie minęło też cmentarza, lastriko na złom, nieboszczykom dziadkom (i daj Boże sobie) postawi się grobowiec z norweskiego granitu w kolorze wody morskiej. Ta Unia w porządku, ale czy cię nie oszwabia czasem? Niemiecki bauer za ten sam hektar dostaje dwa razy więcej. Swój to swój, rząd niepytany co drugiej babie daje z wolnej ręki pięćset z groszem „na lepsze”, na tego Kaczyńskiego warto postawić, mogą z tego być jakieś dodatkowe plusy.

I przed Gospodarzem nie ma ratunku?

– Póki jeszcze ma w zapasie te jakieś legendarne dodatnie plusy. Ci z PO mieli węża w kieszeni, jeśli na co łożyli, to na koleje i szosy, co najwyżej jeszcze ośmiorniczki. Nowy Gospodarz, dobry pan, dobrał się do tych złóż mamony, rzucił ochłap narodowi. Naród rad, chwali sobie, popuszcza pasa, nie w głowie mu demokracje, trybunały i co tam jeszcze. Będzie dobrze, póki jest dobrze. Ale co będzie, kiedy bieda będzie.

Nawet Rosjanie, widać to ostatnio na ulicach nie tylko samej Moskwy, nasycili się już Krymem, upominają się coraz natarczywiej o coś jeszcze, trochę kiełbasy albo chociaż jeszcze jakiś inny Krym. Prezydent Putin ma taką alternatywę, naszemu nowemu Gospodarzowi nie trzeba podpowiadać, że warto, by przestudiował biografię swego poprzednika Gierka.

Mówi pan to z pełnym przekonaniem.

– Mój węch polityczny, muszę się pochwalić, raczej mnie nie zawodzi. Może odziedziczyłem odrobinę umiejętności po moim nieżyjącym już, niestety, przyjacielu Mustafie? [Akhara Jussuf Mustafa, właśc. Józef Marcinkowski, polski wróżbita i jasnowidz, przyjaciel Mariana Pilota, autor książki „Pamiętnik jasnowidza”]. Przewidziałem w swoim czasie, że Lech Kaczyński wygra z Donaldem Tuskiem, przewidziałem wyniki kolejnych wyborów. Przewidywałem najczęściej to, czego akurat przewidzieć nie chciałem.

Ten mój zmysł podpowiada mi, że będzie przykro, zamordyzm się nasili, nastąpi przykręcenie śruby. Ten kierunek zdaje się w tej chwili nieunikniony. Musiałoby nastąpić jakieś epokowe wydarzenie, by kurs się zmienił. Unia Europejska na przykład na własną rękę funduje nam exit. Wówczas nastąpiłby rumor, płacz, bunt, zgoła rewolta.

W tej chwili Unia jest jednak za słaba, by cokolwiek na polskich władzach wymusić. Dość, że ponownie wybrała Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Był to cios dla naszego obecnego reżimu, który wywołał pewnego rodzaju otrzeźwienie i poruszenie obywatelskie. Sondaże nagle się zmieniły, ale obawiam się, że może to się okazać chwilowe, jeśli prześpimy ten moment. Długa jeszcze i trudna droga przed nami, by ten reżim zastopować.

Rozstrzygające mogą się okazać wybory samorządowe. Jeśli nic się nie wydarzy, oni je bez wątpienia wygrają. Już teraz mają ku temu odpowiednie narzędzia, mogą dokonać przekształceń, które zagwarantują im przewagę.

Jakie narzędzia?

– Przede wszystkim ekonomiczne. 500+ to tylko jeden z elementów. Przecież każdy samorząd jest spętany zobowiązaniami natury finansowej. Władze mają tu rozległe pole do manipulacji. A trzeba też pamiętać, że i działacze samorządowi oglądają się już na wszystkie strony, badają grunt. Nie bez powodu przecież niektóre gminy, także w moich rodzinnych stronach, czyli w Wielkopolsce, urządzały niedawno wielkie fety na cześć „żołnierzy wyklętych”. Nawet tam, gdzie nie było śladu jakiegokolwiek tego rodzaju żołnierza. Po co więc to robiono? Ano po to, by pozyskać sobie łaski aktualnych władców.

Nie bez racji są ci, którzy zwracają uwagę na fakt, że urzędy samorządowe są w bardzo licznych przypadkach wręcz okupowane przez klany rodzinne. Jedna rodzina ma burmistrza czy wójta i wszystkie stanowiska w gminie dla swoich. Oni będą się oczywiście bronić, ale wołających o zmianę tych układów jest mnóstwo i nie sposób zaprzeczyć, że nierzadko te wołania są słuszne. Tu się niejedno może zdarzyć i trzeba powiedzieć, że nawet nie może się nie zdarzyć.

Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta

 Mówi pan o swoim politycznym zmyśle. Czyli pan się spodziewał, że sprawy w Polsce przyjmą taki obrót?

– Przyznaję z pokorą, omyliłem się fatalnie. Ale też tym razem – mówię o ostatnich wyborach parlamentarnych – miał miejsce prawdziwy cud nad urną. Zdarzyło się wszystko, co w gruncie rzeczy nie miało prawa się zdarzyć. Sybarytyzm prezydenta Komorowskiego, rozmemłanie Platformy, szaleństwo lewicy, podział głosów na Razem i SLD, które jako koalicja nie przekroczyło progu wyborczego, czysta arytmetyka wzięła tu górę.

I nagle naprawdę cud, jedna partia ma większość. I może robić, co chce, choć wcale nie ma większości w społeczeństwie. Gdyby policzyć wszystkich uprawnionych do głosowania Polaków, to obecny reżim poparło niespełna 20 proc. Ale dzięki cudowi mogą teraz nawet myśleć o majstrowaniu przy konstytucji. Choć w sumie nie wiadomo po co, skoro obchodzą ją bez kłopotu i bez wstydu przy lada okazji. Tak cudownego obrotu rzeczy chyba nikt się nie spodziewał. Musiał się o. Rydzyk bardzo mocno modlić, że to im i sobie samemu wymodlił.

I chyba cudem tylko mogą tak potężną władzę stracić. Albo graniczącym z cudem milionowym protestem przeciwko demontowaniu filarów demokratycznego państwa prawa i instalowaniu autorytarnego w pierwszej fazie ustroju na wzór turecki z wszechwładnym Gospodarzem na czele.

W Ludowym Wojsku Polskim szczególną pozycję zajmował funkcjonariusz ksywa „uszko”, który jednak wbrew pozorom nie zajmował się donosami, miał obowiązki bardziej odpowiedzialne: „zbierał nastroje”. Fakty go obchodziły o tyle o ile, ważne były opinie, przeświadczenia, nastroje właśnie żołnierskich mas (a armię mieliśmy wówczas bodaj milionową). Korzystając z tego wzorca, próbuję sobie naprędce „zebrać nastroje” ludzi, z którymi ostatnio miałem styczność, poczynając od własnej wnuczki, lat 16.

Właśnie zdała egzamin gimnazjalny: żyje w swoim apolitycznym w gruncie rzeczy (choć „Uległość” przeczytała) wegańskim światku, w przeświadczeniu, że przyjęcie wegańskich zasad jest jedyną drogą ocalenia nie tylko kraju, ale i świata. Daleka droga i, nawiasem mówiąc, dość droga, ceny produktów wysokie. Ocierają się o jakieś pochody i manifestacje, może zorganizują własne.

Para przyjaciół, siedemdziesięciolatki, branża artystyczna. Zapaleni bardzo, wytrwali manifestanci. Absolutne przeświadczenie, że tak nie może być – i nie będzie. Ale Z. chora, zaraziła się na ostatniej manifestacji jakąś francą, wlecze się to.

Nauczyciele z moich stron. Byli oboje na jednym z filmów o „żołnierzach wyklętych”. Ona jedzie zaraz z grupą młodzieży na dwutygodniowy obóz we Włoszech. Nie strajkowali, jakoś to jest, może i jakoś będzie.

Wzruszający Francuzi z Marsylii. Choć siedzą przecież na bombach, zatroskani nami. Co mogą dla mnie, dla nas zrobić. Proszę, żeby zagłosowali w wyborach prezydenckich jak należy. Dla siebie i przecież dla nas.

Wybitny reporter, teraz z uszami w swoim ogrodzie, gdzie uprawia borówkę kanadyjską. Jakby co, prosi, żeby dzwonić, przyjedzie (bo pod Warszawą ten ogród). Komórka porzucona w bruździe, dzwoni się i dzwoni.

Biolożka związana z Instytutem Badawczym Leśnictwa. Że te wycinki wcale nie szkodzą, lasom przynajmniej. Oburzona naskokami prasy.

Nasi berlinerzy, którym Urban powinien dać order: od niepamiętnych czasów z polskiej prasy czytają wyłącznie „Nie”. I teraz mówią „nie” pisowskiej ksenofobii. Chwalą sobie uchodźców, których w Berlinie pełno. W razie czego wsiadają w pociąg.

I ja. Ale czy ktoś jeszcze do nas doszlusuje?

Jest jeszcze jeden wątek, który w pańskiej prozie obecny jest w zasadzie od zawsze i powraca także w „Niebotykach”. To śmierć.

– Owszem. Ale, jak pan zauważył, z moich śmierci się zmartwychwstaje.

Żadnego porównania ze skrajnie upolitycznionym rodzajem śmierci, jakim jest śmierć smoleńska, w której cieniu niemal od dekady żyjemy. To śmierć użytkowa, śmierć na przychodne, przywołuje się ją, kiedy tylko zaistnieje polityczna potrzeba albo zboczona cmentarna fantazja. To śmierć złowroga, śmierć zabójcza, zdolna obezwładnić żywego, zmusić do uległości lub zgoła zgładzić.

Nasi władcy niosą koronę śmierci na swoich głowach, dzielą i rządzą, opierając się na trumnach. Wymachują czarnymi chorągwiami i bez ustanku grzebią w cmentarnej ziemi. Ciągle są im potrzebni nowi nieboszczycy. Nie pozwolą im zmartwychwstać, sami wydzierają ich z grobów.

Armia na gwałt ekshumowanych przeciwko trzem rosyjskim sołdatom oskarżonym o ich zabicie. Najzajadlejszy ateista może się tylko pomodlić przed tak skonstruowanym pomnikiem nienawiści między narodami.

>> Marian Pilot i „Niebotyki”. Bez rozróby w polszczyźnie nie ma literatury

Skoro rozmawiamy o zmianach, nie możemy pominąć języka. Wszyscy pana czytelnicy wiedzą, jak wielką wagę pan do niego przykłada. W ostatnich miesiącach, latach, jak się zdaje, słownik wyrazów podstawowych zaczął wyglądać zupełnie inaczej?

– To jest zupełnie inny język już. Przeprowadziłem ostatnio pewne badania, sięgnąłem po tygodnik „wSieci”. Numer, który dokładnie przestudiowałem, był w całości poświęcony Donaldowi Tuskowi. Wszyscy piszący, jak na komendę, mieszali go z błotem, co oczywiste i zrozumiałe, naturalne. Wystraszył mnie język osobny, grubiańskie słowa, język gwałtu, zabójczy. Za chwilę granica słowa zostanie przekroczona, wraz z przekleństwem podniesie się pięść i nie będzie odwrotu. To źle wróży – i nam, i językowi. Nie wiem, do jakiego stopnia może on jeszcze zgarbacieć.

Które z tych „nowych” słów zrobiły na panu największe wrażenie?

– Suweren: intryguje mnie ogromnie to pisowskie kluczowe słowo, brzmiące w ustach przedstawicieli obozu władzy jak zaklęcie. I używane przez nich nagminnie w charakterze młota na czarownice. Ileż to razy słyszeliśmy z emfazą wypowiadaną frazę: „Suweren nam zakazał zabijać nienarodzonych”, „Suweren każe nam zbudować na Krakowskim dwa pomniki, jeden duży, drugi mały”, „Suweren polecił traktować z czcią ministra Szyszkę”, „Suweren każe nam wyrżnąć Puszczę Białowieską”. Roma locuta, causa finita, wyrżniemy Puszczę Białowieską, najpierw część polską, potem zagraniczną.

Kimże jednak jest ów suweren, jakiż mąż mężny i dostojny godzien jest nosić ten najwyższy tytuł? Kiedy na tę godność został namaszczony? Pan Jezus przed niedawnym czasem został uroczyście wyniesiony na stolec króla Polski, w sposób oczywisty zatem winien by i funkcję suwerena przejąć. Że jednak w naszych warunkach suwerenowi przypada administracyjne władztwo nad takimi sprawami jak owa przykładowa wyrzynka, to może jednak suwerenem przez Pana Jezusa mianowany został ktoś pomniejszy, aczkolwiek apostołom równy? Że nie wymienię w tej chwili jego nazwiska, mimo że mam je na końcu języka. Liczę, że doczekam się chwili, kiedy marszałek Karczewski na uroczystym posiedzeniu Senatu oświadczy: „Naszym suwerenem jest XY, jego słuchajcie!”.

Nie zdradzi pan jego nazwiska?

– Podobnie jak nazwiska nowego francuskiego suwerena, którego niebawem Francuzi sobie wybiorą.

wyborcza.pl

Może i teraz tak trzeba ..🤔

 

Ziemowit Szczerek o władzy Prawa i Sprawiedliwość.

Ziemowit Szczerek

***

Jeśli chodzi o tę całą „prawicę” co rządzi Polską – to jest jakieś nieporozumienie, bo jaka to z nich prawica. Do prawicy to ja, choć sam mam serce po lewej, niewiele mam i uważam, że musi być dla niej miejsce na politycznej scenie. Ale ci co rzadzą, to nie żadna prawica, tylko paranoicy, wciemnotowpychy i zwykłe populistyczne ciemięgi o skuteczności zbójcerzy, więc to w ogóle jakies żarty, że ich trzeba traktowac poważnie i nazywać ministrami, prezydentami etc. A przede wszystkim prawica, ta normalna, prawdziwie proobywatelska i demokratyczna, to, moi drodzy, tworzyła podwaliny Unii Europejskiej, żeby w Europie już wojen nie było, a nie tolerowała rosnącą faszystowską obecność w państwie. I cholera by ją wzięła, gdyby zobaczyła, jak gliny traktują ludzi protestujacych przeciw faszystom.

 

Ciekawe, czy mówiąc w o dzieciach i wnukach zdrajców, miał świadomość, jak tego typu problemy rozwiązywano w przeszłości

 

 

 

Faszyści mają Warszawę. Kto zginie pierwszy?

30.04.2017
niedziela

29 kwietnia w Warszawie odbył się pokaz siły polskiego faszyzmu i słabości państwa, które temu faszyzmowi nie tylko nie umie się przeciwstawić, lecz samo z nim, za sprawą rządzącej partii, flirtuje.

Zdjęcie bojówek ONR paradujących na Placu Zamkowym staje się dziś symbolem powrotu do nacjonalistycznego szaleństwa lat trzydziestych, które wszak nie ominęło Polski. Takich umundurowanych młodych ludzi było wówczas w Polsce ok. 300 tysięcy. Ziali nienawiścią do Żydów, pogardą dla wszystkiego, co inne i obce, nie swojskie i nie katolickie, a mundury i podkute buty dawały im poczucie mocy i złudzenie, że skoro są zorganizowani, to wolno im bić Żydów i „komunistów” legalnie. Są wszak „patriotami” i wszystko to czynią dla dobra ojczyzny, która stoi ponad wszystkim i na wszystko pozwala, gdy zagrożona jest „obcością”. Dziś to powraca. Wojna skończyła się dawno, a wychowana w narodowo-katolickich środowiskach młodzież nie ma pojęcia, czym ona była i co do niej doprowadziło.

Paradoksalnie, odpór faszystom dał w tych dniach polski episkopat, publikując roztropny i pięknie napisany dokument, w którym w sposób jednoznaczny potępia nacjonalizm, sprzeciwiając się podawaniu go za patriotyzm.

Paradoksalnie, bo Kościół jest w Polsce de facto władzą zwierzchnią w stosunku do rządu – tak bezsilnego i lękliwego wobec faszyzmu panoszącego się po ulicach – lecz także dlatego, że ten demokratyczno-liberalny głos biskupów unosi się ponad długą tradycją budowania przez Kościół, ręka w rękę z szowinistycznymi i militarystycznymi partiami faszystowskich reżimów we Włoszech, w Hiszpanii, na Słowacji i w innych krajach, w latach międzywojennych. W ten sposób Kościół daje nam do zrozumienia, iż będzie zdolny rozliczyć się z kompromitującymi go, powtarzającymi się faszystowskimi ekscesami z udziałem księży. Oby tylko samo opublikowanie tego listu nie miało uchodzić za takie rozliczenie. Można mieć wszelako nadzieję, że na razie nie będziemy oglądać ONR w kościołach, a księża w rodzaju Natanka czy Międlara będą siedzieć cicho.

Kościół, mający bardzo bogate i bardzo haniebne doświadczenie współpracy z nacjonalistycznymi reżimami, wie już, czym to pachnie. Wie, że jest to gra niebezpieczna także dla niego. Odebrał lekcję, ale wciąż ulega pokusie złagodzonej wersji nacjonalizmu, która pozwala, pod maską patriotyzmu, budować w różnych krajach współczesną wersję średniowiecznej dwuwładzy kościelno-laickiej. Kościołowi niezmiernie zależy na tym, aby wierni nie postrzegali go jako instytucji zagranicznej (a jest przecież państwem, i to „państwem trzecim” – monarchią absolutną, ze stolicą w Watykanie), gdyż w epoce państw narodowych może się to kojarzyć z brakiem suwerenności. Nacjonalizm kościelny pozwala wykorzystywać amok szowinizmu i ksenofobii do wzmacniania więzi kościelnej. Jednocześnie jednak faszystowskie reżimy wikłają Kościół w swe zbrodnie. Cóż więc począć? Odpowiedzią jest właśnie typowy dla polskiego Kościoła flirt z nacjonalizmem: tu się puszcza do niego oczko, tam się znowu potępi – raz tak, raz tak, jak to we flirtach bywa.

Jedynym naszym zwycięstwem w tej sytuacji bezradności wobec narastającej fali faszyzmu jest to, że polscy faszyści, choć odtwarzają organizacje wielbiące Mussoliniego (a także Hitlera) i posługujące się jego symboliką (łącznie z fasces – rózgami liktorskimi), to jednak boją się nazywać go po imieniu. „Gorszą się”, gdy mówić o nich „faszyści” albo „antysemici”. Słaba to jednak pociecha, bo to, co z jednej strony jest ustępstwem faszystów wobec cywilizacji demokratycznej, z drugiej strony dostarcza doskonałego pretekstu władzom i prawicy, aby lekceważyć zagrożenie. Wszak to żadni „faszyści”, a tylko „narodowcy”. Ta pośrednia legitymizacja faszyzmu, pod marnym pretekstem, iż formalnie ów się od faszyzmu odcina, jest bardzo niebezpieczna, dając ekstremistom i draniom moralną i polityczną ochronę. Dodatkową dostarcza im retoryka sportowa, pozwalająca skrywać swoją działalność (ręka w rękę z handlarzami narkotyków) za szyldami ruchu kibicowskiego i klubów sportowych. Dlatego tak ważne jest, abyśmy nie dawali się zwieść rzekomo dobrej woli faszystów i nie lali wody na ich młyn, nazywając ich eufemistycznie „narodowcami” albo „neofaszystami”. Nie są ani trochę „neo” – są do bólu „retro”.

Ze smutkiem muszę stwierdzić, patrząc na umundurowane zastępy młodzieży upojonej uczuciem jedności i siły, że organizacje faszystowskie są w Polsce silniejsze niż demokratyczne ruchy społeczne. Kudy takiemu rozgadanemu Komitetowi Obrony Demokracji do tych karnych szwadronów! Militarystyczna zdolność mobilizacyjna i dyscyplina organizacji istniejących w gruncie rzeczy po to, by zastraszać i bić, jest porażająca. I mimo że w ogromnej większości jest to tylko dzieciarnia, która myśli, że dobrze i grzecznie się bawi, to jednak z pewnością są wśród nich i tacy, którzy czekają tylko na rozkaz „bij!” i gotowi są ten rozkaz wykonać. Kto zaś ma ten rozkaz wydać, tego nawet nie wiemy. I nieprędko się dowiemy. Tak jak nie wiemy, kto daje na to pieniądze (choć nietrudno się domyślić, komu faszyzm a Polsce jest na rękę). Pierwsze napaści, podpalenia i inne akty faszystowskiej przemocy dopiero przed nami. Gdy okaże się, że nie pozostają bezkarne, przyjdą następne, zuchwalsze. Potem legnie pierwsza ofiara śmiertelna. Czciciele Niewiadomskiego, mordercy prezydenta Narutowicza, tylko czekają, by „zasłużyć się dla ojczyzny”.

Winni nawrotu faszyzmu jesteśmy wszyscy. Nie tylko konserwatyści i prawica. Wszyscy zaniedbaliśmy młodzież i patrzyliśmy przez palce na przestępczość ukrytą za parawanem działalności politycznej. Wszak mamy demokrację, czyż nie? Trzeba oddać sprawiedliwość naszym „watch-dogom”, organizacjom monitorującym i piętnującym faszyzm, takim jak „Nidy Więcej”. Ich działalność nie usprawiedliwia nas jednak jako całości społeczeństwa, lecz zawstydza. Za swoją opieszałość, a może i tchórzliwość zapłacimy wysoką cenę. Pycha, nienawiść i pogarda, połączone z emocją plemiennej jedności, to siły psychologicznie i społecznie zbyt potężne, by można było przeciwstawić się im w krótkim czasie. Faszyzm daje przyjemność – jest jak narkotyk. Walka z nim, gdy już raz się pojawił, zajmie nam wiele lat i kosztować będzie wiele ofiar. Także śmiertelnych ofiar. Bo jak świat długi szeroki, faszyści zawsze w końcu zabijają.

faszyzsci

hartman.blog.polityka.pl

Cztery minuty. Tyle zajęło przyjęcie wytycznych ws. Brexitu. Ale dalej nie będzie już tak łatwo

Cztery minuty jedności

Przyjęcie wytycznych opracowanych pod nadzorem Donalda Tuska poszło jak z płatka. Gratulacje nie przeszły premier Szydło przez gardło.

Szczyt Dwudziestki Siódemki (premier May nie wzięła udziału) na temat wytycznych do rozwodu Unii z Wielką Brytanią poszedł jak z płatka. Tylko cztery minuty zajęło szefom państw i rządów przyjęcie wytycznych opracowanych pod nadzorem Donalda Tuska (premier Szydło nie przeszły przez gardło gratulacje).

Dalej z płatka już raczej nie pójdzie, bo różnym państwom członkowskim zależy na różnych sprawach, niekoniecznie tych samych. Hiszpanię na przykład mniej obchodzi status Polaków mieszkających na Wyspach, a bardziej status Gibraltaru. Jednak szybkie i jednogłośne przyjęcie wytycznych to dobra wiadomość i dla Polaków, i dla Hiszpanów, i dla obywateli innych państw unijnych, ale także dla Brytyjczyków, którzy chcą mieszkać dalej w Europie kontynentalnej.

Bo wytyczne jako jeden z warunków przed rozpoczęciem negocjacji wymieniają – obok kwestii wpłat Londynu do unijnej kasy aż do momentu wyjścia Brytanii z UE oraz kwestii porozumienia w sprawie zewnętrznej granicy Unii w Irlandii – właśnie kwestię zabezpieczenia prawa do stałego pobytu na Wyspach tym obywatelom UE, którzy mieszkali tam przed Brexitem, ale też, analogicznie, obywatelom brytyjskim w unijnej Europie.

Media światowe widzą w sobotnim szczycie unijnym „pokaz siły” nie tylko w kontekście rozwodu, ale i nadchodzącej II tury wyborów prezydenckich we Francji. Antyeuropejska i proputinowska Marine Le Pen zapewne nie pokona proeuropejskiego Emanuela Macrona, a jego wygrana byłaby faktycznie wzmocnieniem Unii i szans wyborczych Angeli Merkel w Niemczech.

Nacjonalistyczni populiści wszystkich krajów z tego się nie cieszą, ale zdecydowana większość Polaków jak najbardziej. W najnowszym sondażu aż 71 proc. pytanych chciało, by Polska pozostała w Unii, a Unia się rozwijała. A skoro tak, to cieszą się oni i z sobotniego pokazu jedności.

polityka.pl

 

Prezydent Andrzej Duda: Polakom wciskano pedagogikę wstydu

Prezydent Andrzej Duda
Prezydent Andrzej Duda

Foto: PAP/ Marcin Bielecki

– Powinniśmy prowadzić – wzorując się na prezydencie Lechu Kaczyńskim – twardą, zdecydowaną politykę historyczną. Politykę prawdy – powiedział prezydent Andrzej Duda w wywiadzie dla TVP Historia. Według niego w latach 90. polskiemu społeczeństwu „wciskano pedagogikę wstydu”.

 

– Powinniśmy prowadzić – wzorując się, idąc za panem prezydentem Lechem Kaczyńskim – twardą, zdecydowaną politykę historyczną. Politykę prawdy – powiedział prezydent w niedzielnym wywiadzie dla TVP Historia, która 3 maja będzie obchodzić 10-lecie działalności kanału.

Duda zaznaczył, że były w naszej historii momenty trudne, „gdzie trzeba skłonić głowę, ale to były momenty; w całym wielkim procesie historii to były tylko momenty”.

 

Prezydent zaznaczył, że polityka historyczna prezydenta Lecha Kaczyńskiego jest głęboko w jego pamięci i jego świadomości. Jak mówił, poza polityką historyczną Lecha Kaczyńskiego mamy długo, długo nic.

– Przykro mi to powiedzieć, ale takie są fakty. Bo jeżeli porównamy politykę historyczną, która była realizowana przez pozostałych prezydentów w historii Polski po 1989 roku i prezydenta Lecha Kaczyńskiego, to trzeba powiedzieć, że pod tym względem był absolutnym ewenementem – stwierdził Duda.

Według prezydenta, lata 90. to był czas, kiedy polskiemu społeczeństwu „wciskano pedagogikę wstydu”, a do czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego „patriotyzm był niemodny”.

– Fałszowano obraz nas w nas samych. To kompletna aberracja – mówił. Duda powiedział, że nie był też zwolennikiem polityki „radosnego patriotyzmu”, prowadzonej przez Bronisława Komorowskiego.

Według prezydenta dzisiejsza „moda na patriotyzm” to „odreagowanie pedagogiki wstydu, którą nam wciskano przez całe lata 90.”.

– To, że dzisiaj młodzież wychodzi i że jest dumna ze swojego pochodzenia, że mówi w polskim języku, że ma tę wielką, polską historię to jest wspaniałe zjawisko i cieszę się, że w ten sposób zaprzeczamy tamtemu, co w tedy było realizowane, nie wiem po co. Po to, żeby łatwiej było nad nami zapanować w ramach jakichś wielkich organizmów międzynarodowych, żebyśmy byli pokorniejsi w ramach UE? Nie wiem, po co to robiono, ale fakt jest taki, że robiono? – mówił prezydent.

– Mamy z czego być dumni i powinniśmy być dumni, to inni mają się czego wstydzić – dodał. Według prezydenta powinniśmy więcej mówić o sukcesach i budowniczych II Rzeczypospolitej. Jak ocenił, dokonania tamtego okresu pozwalają przypuszczać, że gdyby nie niemiecka, a potem sowiecka napaść na Polskę w 1939 r., nasz kraj byłby dzisiaj gospodarczo na poziomie bogatych krajów Europy Zachodniej.

Prezydent został zapytany, co sądzi o głosach krytyki wobec tego, że prowadzona przez niego polityka historyczna jest mocno skoncentrowana na Żołnierzach Wyklętych i że powinien on bardziej „niuansować” ocenę Żołnierzy Wyklętych.

– Bardzo wiele wpływowych miejsc we współczesnej Polsce zwłaszcza po 1989 r. w mediach i innych wpływowych instytucjach, fundacjach, zajmują osoby, których rodzice czy dziadkowie aktywnie walczyli z Żołnierzami Wyklętymi w ramach utrwalania ustroju komunistycznego, czyli krótko mówią byli zdrajcami – dzisiaj byśmy tak powiedzieli wprost, ja w każdym razie bym tak powiedział – stwierdził prezydent.

– Miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych miejscach. Nigdy nie będą chcieli się zgodzić na to, żeby prawda o wyczynach ich ojców, dziadków i pradziadków zdominowała polską narrację historyczną, będą zawsze przeciwko temu walczyli – powiedział Duda.

Według prezydenta „trudno się w związku z tym dziwić, że oni nie są zainteresowani tym, żeby Żołnierze Niezłomni byli nazywani bohaterami i żeby pokazywać prawdę, kto rzeczywiście walczył o wolną Polskę, a kto ją oddawał w sowieckie ręce i był sowieckim namiestnikiem w naszym kraju”.

– To jest starcie ideologiczne, starcie historyczne, ale to jest starcie również o to, kto w naszym kraju ma sprawować rząd dusz, czy nadal ma on być w rękach postkomunistów. Ja takiemu czemuś mówię „nie” – powiedział prezydent.

Duda zaznaczył, że nie zgadza się jednak z „czarno-białą” oceną całego PRL.

– Nigdy nie pozwolę nazwać czernią żołnierzy pierwszej czy drugiej armii Wojska Polskiego, późniejszego Ludowego Wojska Polskiego, czyli tych, którzy bardzo często nie zdążyli do armii gen. Władysława Andersa, a którzy szli ze Wschodu – powiedział. – Bardzo niewielu z nich to byli ideologicznie ustawieni, przysłani do ideologicznego urabiania przedstawiciele de facto sowieckiego imperium – dodał.

– PRL nie jest jednobarwny. Władza oczywiście była ludowa i była sterowana z Moskwy, byli ci polityczni, którzy również byli sterowani z Moskwy, byli zdrajcy, byli ci, którzy służyli systemowi, a więc w efekcie także Moskwie i także ich dzisiaj nazwiemy zdrajcami, ale oprócz tego była zdecydowana większość zwykłych ludzi, którzy po prostu chcieli żyć. Szli na różne kompromisy, część tych kompromisów na pewno dziś nie odbieramy dobrze, ale trzeba na to często spojrzeć z pewną wyrozumiałością i zrozumieniem – powiedział prezydent.

Jak dodał, nie od każdego można wymagać heroizmu; za heroizm należy się „szczególna nagroda, order, pomnik”, ale nie można potępiać kogoś za to, że nie był heroiczny.

rp.pl