Krzysztof Materna: Nieszczęsna chęć żartów zmieniła moje losy

Skłonność do żartów zaprowadziła go na scenę i do telewizji. A także… do wojska. Krzysztof Materna opowiada mi o tym, jak sam jeden pokonał betonowych generałów, zorganizował koncert Czesława Niemena w jednostce o zaostrzonym rygorze, a finalnie został wysłany, by 17 grudnia 1970 roku wraz ze swoją jednostką pacyfikować Wybrzeże.

 

Krzysztof Materna: Wątek wojskowy w mojej karierze to absolutny Monty Python.
Krzysztof Materna: Wątek wojskowy w mojej karierze to absolutny Monty Python. • Fot . Albert Zawada / Agencja Gazeta

Potrafi pani język mówiony zamieniać na pisany?

Podobno.

To dobrze. Wie pani, ja się rzadko zgadzam na wywiady, bo zwykle nie mam czasu ich w pełni autoryzować. Czyli w praktyce napisać od nowa.

No to już jestem zdenerwowana.

Niepotrzebnie, niepotrzebnie. Marta Szarejko przeprowadziła kiedyś ze mną wywiad, w którym nie zmieniłem ani słowa. I potem podyktowałem jej książkę.

Wydawca promuje ją hasłem „Krzysztof Materna odsłania kulisy polskiej rozrywki”…

Czytała pani?

Czytałam.

I jak?

I wciąż nie do końca rozumiem wojskowy wątek w pana karierze.

Absurd, prawda? Przyznam pani, że ja sobie dopiero po wielu latach uświadamiam, że to był absolutny Monty Python.

Wtedy, jak rozumiem, nie był.

Wątek wojskowy jest w pewnym sensie moją traumą. Zaczął się od nieskutecznego zaliczania Studium Wojskowego – poronionego pomysłu na uczelni artystycznej, a skończył na mojej obecności w jednostce o zaostrzonym rygorze. Znalazłem się tam jako człowiek, którego trzeba wychować politycznie, wśród facetów bez siedmiu klas, karanych sądowo w cywilu, uchylających się od służby wojskowej…

Jak to się stało?

Otóż Studium Wojskowego nie zaliczyłem trzykrotnie. Za ostatnim razem oznaczało to dla mnie rozstanie z Wyższą Szkołą Teatralną w Krakowie, mimo że dyplom miałem już za pasem. Nie byłem już studentem i miałem nieuregulowany stosunek z wojskiem, więc czyhała na mnie regularna służba. Oczywiście nie chciałem jej odbywać, więc nie byłem nigdzie zameldowany, zmieniałem mieszkania i waletowałem – w jednym akademiku, w drugim akademiku. Pewnego dnia grałem w brydża z Wieśkiem Dymnym, Jurkiem Cnotą i Andrzejem Kityńskim w Teatrze 38. I tam odnalazł mnie stacjonujący na Rynku sierżant Kielich. W trybie natychmiastowym zostałem wysłany do Trzebiatowa nad Regą.

Jak się później okazało, miejsce mojego pobytu wskazał mój konkurent do konferansjerki koncertów Niemena. Zwyczajnie mnie zadenuncjował. Ja o tym oczywiście nie wiedziałem, prawdę poznałem po latach, przypadkowo. Powiedział mi znajomy piłkarz, którego ojciec był wykładowcą na studium wojskowym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Klamrą anegdoty – znowu absurdalną – jest to, że jak zostałem dyrektorem artystycznym w Zjednoczonych Przedsiębiorstwach Rozrywkowych, to tenże mój wróg okazał się moim pracownikiem.

Zwolnił go pan, kiedy sprawa wyszła na jaw?

To było tajemnicą poliszynela i wszyscy moi koledzy z branży myśleli, że pierwszym krokiem, który zrobię, będzie wywalenie go. Nie zwolniłem go jednak, mimo że oczywiście walczyłem ze sobą, bo to, co on mi zrobił, było zwykłym świństwem. Ale tego świństwa było w ogóle dużo wokół nas…

Jak pana przyjęto w jednostce?

Każdy nowo przyjeżdżający był poddawany przesłuchaniu – oficer kontrwywiadu sprawdzał przysłane do jednostki papiery żołnierza z tym, co on sobą przedstawiał. Problem polegał na tym, że szybkość z jaką mnie wysłano do wojska spowodowała, że moje papiery były tam dwa tygodnie po mnie. Oficerowie nie wierzyli w moją historię, a przez kolegów zostałem uznany za wtykę. Oczywiście starałem się wtopić między nich, co znaczyło, że na przykład przeklinałem jak umiałem najgorzej, ale o było bezskuteczne, bo nie mówiłem grypserą, jak większość.

Koledzy?

Drobne złodziejaszki, rolnicy, robotnicy. Wie pani, to trudno sobie dziś wyobrazić, ale do tej jednostki trafiali mężczyźni, dla których wojsko było też formą wyrabiania odruchów pozwalających normalnie żyć. Jak trochę osiadłem, prowadziłem im na przykład zajęcia z higieny. Chłopak ze wsi nie wiedział wtedy, że jak nie umyje nóg i założy onuce, to następnego dnia będzie miał grzybicę.

Oficerowie?

To nie była kadra po wyższych studiach w Moskwie, tylko ludzie w pewnym sensie zesłani, tacy, których przeznaczono do roli wychowawców, katów. Fala w wojsku nie jest wymysłem.

?

Stoi nade mną kapral, który jest pół roku w wojsku i nie posługuje się innymi słowami, niż: ch…, k…, spier… Jego język pełen jest wulgaryzmów, które nadają mu mocy kapralskiej, pokazują, że on jest ważniejszy, że nie jest już młodym żołnierzem, kotem. Taki kapral pilnuje na przykład, że papierosa można zapalić dopiero jak jest przerwa. A przerwa jest wtedy, kiedy jest wszystko dobrze wykonane.

Rozumiem, że nie za często pan palił.

Raz na zajęciach, jak już trzech nie wiedziało kto walczy w Wietnamie, to się zgłosiłem. Okazało się, że ja mogę palić, a pozostali muszą szorować korytarz. Więc już się nie zgłaszałem.

Żołnierze z wykształceniem nie mieli szans na lepsze warunki?

W jednostce było paru takich, którzy skończyli szkoły, ale oni na wstępie dostawali tak zwaną fuchę – byli na przykład pisarzami sztabowymi. Mieli trochę lepsze życie, bo nie podlegali zajęciom ogólnowojskowym, nie wstawali o szóstej, tylko o siódmej, nie jedli ze wszystkimi. Ja później fuchę też dostałem, ale na początku byłem niemal skazany na sprzątanie ubikacji.

Kiedy to się zmieniło?

Znowu absurd. Przed wyjazdem przygotowywałem razem z Markiem Pacułą program telewizyjny. Nie udało mi się tego skończyć, ale kiedy go emitowano, na planszy poszło, że scenariusz to między innymi Krzysztof Materna. I to był pierwszy moment, kiedy zaczęto wierzyć, że ja to ja. Mniej więcej w tym samym czasie do jednostki doszły też moje dokumenty. Uwiarygodniłem się jakoś i powołano mnie do klubu żołnierskiego.

Co pan robił?

Zostałem asystentem szefa, który – pamiętam do dziś – nazywał się kapitan Sternal. Kiedy kapitana nie było, grałem w bilard z kinooperatorem.

A jak był?

Prowadziliśmy zajęcia rekreacyjne, które uzupełniały czas wolny w jednostce. Kiedyś kapitan powiedział mi: „no, jak jesteście tacy mądrzy, jak studiowaliście, to pokażcie co tam potraficie”. I pokazałem.

Zorganizował pan koncert Czesława Niemena.

To dzisiaj jest trudne do wytłumaczenia: Czesław Niemen był wtedy bogiem. Grał koncerty, które wypełniały hale i stadiony, a ja je prowadziłem zanim poszedłem do wojska. Czesiek miał wtedy swoją trasę koncertową z występami w Kołobrzegu i Koszalinie. Ponieważ to było blisko, dwadzieścia parę kilometrów od Trzebiatowa, Niemen zadzwonił do mnie i zapytał, czy mojej sytuacji nie pomoże, jeśli on przyjedzie z zespołem do jednostki…

Ja sobie tego w ogóle nie wyobrażałem, ale Niemen przyjechał i zagrał dla żołnierzy. Tego dnia kompanię wartowniczą jednostki trzeba było powiększyć do dwustu procent, ponieważ całe miasteczko Trzebiatów chciało się dostać na ten koncert. Ja to prowadziłem w mundurze i byłem tam absolutnym bohaterem i gwiazdą.

A jak koncert w jednostce odebrał sam Niemen?

On miał niesamowitą cierpliwość, nie tylko zagrał, ale też zwiedził moją kompanię, kiwał głową ze zrozumieniem, popatrzył na moje łóżko – dwupiętrową pryczę. Później fotografował się z dowódcą, z dzieckiem dowódcy, przy sztandarze jednostki. Na koniec odbył się bankiet. Brało w nim udział całe dowództwo, Czesiek z zespołem i ja. Szeregowy Materna.

Dostałem potem osiem dni urlopu i pojechałem do Opola poprowadzić koncert, na którym Niemen odbierał złotą płytę.

A później?

No więc później to już zacząłem działać zgodnie z tym, co potrafiłem. Założyłem teatrzyk poezji, do którego zaangażowałem kolegów, którzy okazali się prostymi ludźmi, ale fajnymi, miłymi. Razem stworzyliśmy grupę, która wygrała eliminacje żołnierskich teatrów dywizji w Koszalinie, a potem pojechaliśmy do Białegostoku na ogólnopolski festiwal teatrów żołnierskich. I nagle ten mój pułk, który był w zielonym garnizonie, zaczął zdobywać laury, a moi dowódcy otrzymywać z tej okazji pochwały.

Często pan podkreśla, że widz nie jest głupi. Tam udowadniał pan, że nawet ten, co nie wiedział, że trzeba myć nogi, może mieć kontakt ze sztuką?

Jeśli nie doświadczysz, to nie wiesz. Jeśli ktoś ci nie wytłumaczy, na czym polega współczesna instalacja artysty, to zostajesz talibem. Moja żona postawiła w Otwocku koło Biedronki pawilon, który nazywała „Dział ze sztuką” i teraz ludzie, którzy idą na zakupy do tego sklepu przychodzą po drodze na warsztaty, które prowadzą prawdziwe znakomitości – profesorowie, kuratorzy. Uczestniczą w nich ludzie, którzy pewnie nigdy nie byli w muzeum, a okazali się chłonni. I ja, i żona mamy taką obsesję, żeby nikogo nie wykluczać.

A jeśli chodzi o tę moją wojskową działalność, to miała też zalety dla mnie. W związku z nią na wiele rzeczy, na które sobie normalny żołnierz nie mógł sobie pozwolić, ja sobie pozwalałem…

Na przykład?

W zasadzie nie jestem w stanie policzyć, ile łącznie dni byłem poza jednostką, bo odkąd po moich znajomych się rozniosło, że jestem w wojsku, zaczęli mnie zwalniać na urlopy przez znajomości na górze. Jeden urlop przedłużyłem sobie zresztą samowolnie, bo akurat kończył się trzy dni przed występem Duka Ellingtona na Jazz Jamboree… Zaczęła mnie szukać wojskowa służba wewnętrzna, a ja znowu przemykałem się po jakichś hotelikach. Złapano mnie już na stacji w Szczecinie i dowieziono do aresztu w Trzebiatowie, gdzie mój dowódca prawie płakał, że go tak zawiodłem.

Ale z Grudnia ’70. pan nie został zwolniony.

Długo się zastanawiałem, na ile to sygnalizować w książce. Nie zamierzałem tego ukrywać, ale nie chciałem też pokazać się jako bohatera tych wydarzeń, bo ta sprawa się dość absurdalnie i szczęśliwie dla mnie zakończyła.

To znaczy?

Tak się złożyło, że mój samochód pancerny nie dojechał do Gdańska, bo miał awarię po drodze. Na Wybrzeże myśmy dotarli już po całych tragicznych wydarzeniach, więc załapałem się jedynie na przemówienie Gierka i jeden nocleg na Batorym.

Niemniej było to potworne doświadczenie. W chwili tego alarmu zdałem sobie sprawę, że moja jednostka to jest kompletnie zdezorientowane mięso armatnie. Gdyby w tym czasie wybuchła jakaś wojna, to nas by wysłano na pierwszą linię frontu, bo tacy, co najmniej wiedzą, mogą sprawiać władzy najmniej kłopotu.

Nie wiedzieliście, dokąd jedziecie?

Zanim myśmy wyjechali na akcję, trzeba było napisać listy do rodziny: „kochana mamo, jadę na ćwiczenia, proszę się nie martwić”. I jednostka wysyłała te listy, żeby nie było niepokojów. Dla nas zresztą komunikat był taki sam. Nikt nie wiedział, jaka jest sytuacja w Gdańsku, w Gdyni. Jedyną rzeczą, jaką się oglądało w telewizji był Dziennik Telewizyjny, a jedyną prasą był „Żołnierz Wolności”.

Nawet mimo fuchy?

Ja wiedziałem tylko, że to nie do końca wygląda tak, jak w propagandzie. Ale jak był wyjazd, to nie wiedzieliśmy dokąd. Po prostu sunęliśmy naprzód, zatrzymując się co jakiś czas, bo był korek, bo wypadek…

Wypadek?

Jechaliśmy bocznymi drogami, oblodzonymi, samochody prowadzili żołnierze, którzy przeszli półroczne kursy. Liczba wypadków samochodowych w drodze była nieprawdopodobna. Mówiąc o grudniu ’70 wspominamy liczbę śmiertelnych ofiar wśród robotników. Ludzi, którzy zginęli na drogach między jednostkami a Gdańskiem, nie policzono. Myślę, że bilans by wtedy znacznie wzrósł.

Jak to wyglądało w samej jednostce?

Ja byłem w tym dość bezradny. Mając fuchę, nie uczestniczyłem w żadnych próbnych alarmach, więc w swoim Skocie znalazłem się tylko dzięki kolegom, bo ja nawet nie wiedziałem, gdzie on jest. Chcę pani uświadomić, że wyjazd z jednostki dwóch i pół tysiąca żołnierzy to akcja, w której jak się spóźnisz minutę, to nie żyjesz – czołg się nie zatrzyma, jak się znajdziesz tam, gdzie cię nie powinno być. Ci koledzy, którzy to ćwiczą, bo ciągle im się robi próbne alarmy, działają na zasadzie odruchu. Oni już mają spakowaną pałatkę, a ja nie wiem nawet jak to złożyć.

Powiem pani tak, żeby pani sobie wyobraziła różnicę. Na pierwszych zajęciach mieliśmy kopanie okopów do postawy stojąc. Miałem okop obok szeregowca Szulika za alkoholizm wyrzuconego z kopalni. Jego po dziesięciu minutach nie było widać, a ja miałem ledwie zdrapaną darń z ziemi.

Powiedział pan, że do Gdyni dojechał po kilku dniach.

Byliśmy przetrzymywani w jakiejś jednostce, kiedy naprawiali tego naszego Skota. O tym, co się stało, dowiedzieliśmy się z opowiadań kolegów, którzy w tym uczestniczyli. Nasza jednostka nie musiała strzelać do robotników, ale pamiętam rozmowy, które prowadziliśmy później. Jak kłóciliśmy się, co by było, gdybyśmy usłyszeli taki rozkaz.

Co by było?

(Zapala papierosa, zaciąga się).

To jest ta strasznie trudna odpowiedź, którą próbował rozwikłać sąd przy okazji pacyfikacji Wujka. Bo jeśli jest rozkaz „salwą pal”, to jeśli się go nie wykona, dowódca ma prawo strzelić w tył głowy. Nie ma czasu na ocenę, przemyślenie, czy strzelasz w słusznej sprawie. Podlegasz psychozie utraty własnego życia, bo z drugiej strony też nie jest lekko, idzie tłum z wyrwanym brukiem, może być jakaś prowokacja, mogą paść strzały w tę stronę. Nie wiadomo.

Na szczęście u mnie funkcjonuje to w sferze wyobraźni, domysłów, nie było mi dane przekonać się o tym na własnej skórze. Nadal jednak prowokuje do myślenia. Jak patrzyłem na żołnierzy, którzy w stanie wojennym grzali się przy koksownikach, zastanawiałem się, na ile oni wiedzą, że występują przeciwko narodowi, przeciwko swoim rodakom. Na ile są tego świadomi? Zupełnie inaczej patrzę też na sprawę żołnierzy z Nangar Khel [polscy żołnierze zostali oskarżeni o popełnienie zbrodni wojennej po tym, jak ostrzelali wioskę w Afganistanie. W 2011 roku sąd uniewinnił ich – red.]. Ja wiem, że psychika podlega w takich okolicznościach zupełnie innym prawom. Ktoś, kto tego nie przeżył, nie doświadczył, w ogóle nie ma na ten temat wyobraźni.

Coś panu zostało z tego okresu?

(Długa pauza) Wie pani, ja dopiero po latach rozumiem, że nieszczęsna chęć żartów zupełnie zmieniła moje losy.

naTemat.pl

Dodaj komentarz