„Czapki z głów przed Polakami” – komentarz po wizycie prezydenta Komorowskiego w Berlinie
Ważniejszy może być nawet stawiany dzisiaj niepisany warunek: pora na inne postrzeganie Polski – teraz jako kraju o znacznym ciężarze gatunkowym w UE. Nie ogranicza się to do elit politycznych, ale rozciąga na szersze grupy niemieckiego społeczeństwa, zakotwiczone nie w wysokiej, ale w masowej kulturze.
Te grupy społeczne nie wysłuchają koncertu Christiana Zimmermanna w Monachium i nie obejrzą wystawy o Powstaniu Warszawskim w Berlinie. Dla nich wizerunek Polski zmienił się pod wpływem ich przyjazdu na Mistrzostwa Europy w 2012 roku lub relacji o nich. Nie mniejsze znaczenie ma coraz gęstsza sieć niemiecko-polskich powiązań partnerskich, zawarta między szkołami, miastami czy firmami. A to syn pojechał z klasą na wycieczkę do Gdańska, a to sąsiad wrócił z wyjazdu służbowego do Polski…
Szacunek budzą też polskie firmy obecne w Niemczech, o których statystyczny Polak sam mało wie. Np. znana w kraju sieć „Smyk” jest potentatem na niemieckim rynku zabawek, który wykupił jedną z najbardziej liczących się miejscowych sieciówek „Spiele Max”.
Stereotypy?
Oczywiście zdarzają się incydenty. Film „Nasze matki, nasi ojcowie” był przed rokiem wielkim faux pas. Ginie on jednak w natłoku medialnych przekazów o II wojnie światowej, uwzględniających wrażliwość historyczną Polaków. Jeden z nich, dokument „Konspiratorki” o polskim państwie podziemnym, który wyszedł spod ręki reżysera Paula Mayera, każdy Niemiec może sobie nabyć na portalu Amazon.
Z kolei niedawny incydent na ME w pływaniu w Berlinie, kiedy spiker zapowiedział występ polskiej reprezentacji, która zapewne powróci z niemieckimi samochodami, spotkał się z taką krytyką niemieckiej opinii publicznej, że za kolportowanie stereotypu Polaka-złodzieja samochodów musiał się on publicznie połajać.
Szacunek dla Polaków
A „Realpolitik”? Tu silna pozycja Polski opiera się na współpracy z Berlinem. Wobec opcji ubijania interesów z najsilniejszym państwem w UE nie ma zresztą alternatywy. Tym bardziej, że po upadku osi Berlin – Paryż automatycznie wzrosło znaczenie Warszawy. Nawet jeśli są obszary dywergencji, np. w zakresie polityki energetycznej (Polska optuje za węglem, łupkami i energią jądrową, Niemcy za energią zieloną). Tyle że w UE jest to całkiem normalna rzecz.
Realny efekt współpracy z Berlinem to też „namaszczony” przez kanclerz Angelę Merkel na szefa Rady Europejskiej premier Donald Tusk. Bynajmniej nie musi on chodzić na jej pasku. Udowodnił to w ostatnich dniach szef Komisji Europejskiej Jean C. Juncker, też „człowiek Merkel”, o którego to nominację pani kanclerz miesiącami kruszyła kopię.
Juncker wyalienował się od „protektorki”, prezentując autorski skład Komisji Europejskiej, w najmniejszym stopniu uwzględniający interesy Niemiec. Wzór dla polskiego polityka? Jak najbardziej, jeśli temu ostatniemu zależy na wzmocnieniu centralnych instytucji europejskich, osłabionych w okresie kryzysu waluty euro preferowaną przez kanclerz Merkel polityką uzgodnień międzyrządowych między najsilniejszymi unijnymi stolicami.
Zresztą sama nominacja Tuska budzi u Niemców największy szacunek dla Polski. Gdyż ta gotowa jest poświęcić premiera na potrzeby Unii. Rezygnacja, np. kanclerza Niemiec na rzecz urzędu w Brukseli szybko się nie zdarzy. Na stanowiska unijne ubiega się „drugi garnitur polityków” albo ci, którzy „za chwilę na emeryturze będą wydawać w Propylaen Verlag swoje memuary” – napisał kąśliwie „der Spiegel”. Czapki z głów przed Polakami – brzmi przesłanie najbardziej opiniotwórczego magazynu w Niemczech.