Tak PiS wygra wybory samorządowe. Kaczyński komunikat ma prosty: poprawiliśmy gospodarkę i sądy, teraz poprawimy samorządy

Dziennik Gazeta Prawna, Andrzej Andrysiak, 27.01.2018

Jarosław Kaczyński ma dla wyborców jasny i prosty komunikat: poprawiliśmy gospodarkę, poprawiliśmy sądy, a teraz poprawimy samorządy. Zakład, że jesienią tego roku mu uwierzą?© ShutterStock Jarosław Kaczyński ma dla wyborców jasny i prosty komunikat: poprawiliśmy gospodarkę, poprawiliśmy sądy, a teraz poprawimy samorządy. Zakład, że jesienią tego roku mu uwierzą?

 

Gminna oraz powiatowa Polska ma swoje liczne wynaturzenia, z którymi nikt do tej pory nie walczył. Jesienią tego roku PiS to wykorzysta. Przy bezczynności opozycji. Tak jak przy przejmowaniu sądów.

Kliki, układy, nepotyzm, oderwanie od człowieka – to o sądach. Zadziałało. Choć wymiar sprawiedliwości miał swoje za uszami i wymagał radykalnej przebudowy, jego wizerunek był o niebo gorszy niż rzeczywistość. Prezes PiS Jarosław Kaczyński wykorzystał społeczną potrzebę zmian i sięgnął po pełną pulę. Pomogła mu opozycja, która zamiast przedstawić własny pomysł na zmiany w sądach, broniła zastanego porządku. To nie mogło się społeczeństwu podobać. Nie pomogło kilkaset tysięcy ludzi na ulicach latem 2017 r. wołających „Wolne sady!”, większość Polaków przyjęła działania PiS z aprobatą albo chociaż przychylną obojętnością.

W polityce zagranicznej, obronnej, fiskalnej, gospodarczej i w sądownictwie zmiany zostały już przeprowadzone, elektorat jest zadowolony, poparcie dla PiS rośnie. Czas na samorządy. Przejęcie władzy na poziomie gminnym i powiatowym w jesiennych wyborach jest dla Prawa i Sprawiedliwości istotnie z dwóch powodów. Po pierwsze – pozwoli ułożyć ostatni element systemowej układanki. Kaczyński nie kryje się z tym, że samorządności w obecnym kształcie nie poważa – według niego mankamenty systemu przeważają nad zyskami. W styczniu 2017 r., gdy pojawił się pomysł wprowadzenia dwukadencyjności w samorządach, mówił w TVP Wrocław: „Chcę bardzo mocno podkreślić, że ci, którzy są dobrymi wójtami, burmistrzami czy prezydentami, w żadnym razie nie mają zamkniętej drogi do dalszego udziału w życiu publicznym, zarówno na poziomie samorządowym, jak również na poziomie ogólnopolskim. Nie chodzi o to, by kogoś dyskryminować. Chodzi o to, by zmienić miejsce, w którym działają (…). Chodzi właśnie o to, że to wszystko, co jest często źródłem niedobrych zjawisk, a nawet patologii w samorządach, zostało jednym ruchem zlikwidowane”. Drugi powód jest polityczny i oczywisty – zwycięstwo jesienią otworzy PiS drogę do utrzymania rządów po wyborach parlamentarnych w 2019 r.

Dla opozycji sprawa jest o tyle istotna, że przegrana samorządowa zepchnie ją na dno sondaży, z których trudno jej się będzie wydobyć. Wszystko wskazuje na to, że PiS się uda.

Spójrzmy na liczby. W Polsce mieszka 38 mln osób, z tego 12,6 mln w 66 miastach na prawach powiatu. To największe ośrodki miejskie, ale też bardzo zróżnicowane pod względem liczby mieszkańców – od Warszawy (1,7 mln) do Sopotu (36 tys.). Reszta Polaków żyje na wsiach, w małych miejscowościach i mniejszych miastach. Z badania „Ranga wyborów samorządowych i zainteresowanie decyzjami władz różnych szczebli”, przeprowadzonego tuż przed głosowaniem w 2014 r., wynika, że to właśnie mieszkańcy małych ośrodków przywiązują największą wagę do wyborów samorządowych. Zestawmy te dane z tymi informacjami płynącymi z badania dotyczącego prestiżu zawodów, także robionymi przez CBOS w 2014 r. Z nich wynika, że na samym dole hierarchii poważania społecznego znajdują się poseł, działacz partii politycznej i radny gminny. Burmistrz znajduje się na ósmym miejscu od końca, na 30 badanych zawodów.

Skąd ta rozbieżność? Dlaczego wybory na radnych, burmistrzów, prezydentów uznajemy za ważne, samorządność generalnie za istotną, ale jej przedstawicieli oceniamy tak nisko? Odpowiedź jest prosta – na poziomie gminnym i powiatowym wyborcy stykają się na co dzień z ułomnościami samorządności: nepotyzmem, zblatowaniem elit i biznesu, brakiem społecznej kontroli. Ich negatywna ocena wynika z bezpośrednich obserwacji, nie z przekazów medialnych. Cenią samorządowe mechanizmy, ale nie ludzi, którzy je wprowadzają w życie.

Co widać na dole

Najpierw zastrzeżenie – nie oceniam tu polskiej samorządności jako takiej, jej zalet i wad, ale staram się odsłonić to, co jest zamiatane pod dywan. Przy czym, co ważne, skupiam się na samorządowej Polsce powiatowej. Wielkie miasta w tych wyborach to prestiż, ale dla PiS – z punktu widzenia przebudowy systemu – władza w gminach i powiatach jest istotniejsza.

Wynaturzenie 1. Kolesiostwo i nepotyzm. Wielkomiejskiemu elektoratowi trudno pewnie to sobie wyobrazić, ale można wybrać pracę za 2 tys. zł na rękę w urzędzie lub spółce podległej miastu, a nie za 3 tys. zł w prywatnej firmie. Powody wyboru też mogą być poza prowincją niezrozumiałe: spokój, przestrzeganie zapisów prawa pracy, pewność zatrudnienia, mniejsze obciążenie zadaniami, styl zarządzania.

Nad pracą w sektorze samorządowym trzyma pieczę burmistrz, wójt lub prezydent. Czym dysponuje? W zależności od wielkości samorządu: urzędem, podległymi spółkami (komunalnymi, komunikacyjnymi, mieszkaniowymi), ośrodkami pomocy społecznej, kultury, sportu, szkołami, przedszkolami, ośrodkami zdrowia, szpitalami. Nie bez przyczyny większość członków partii i stowarzyszeń działających na poziomie gminnym lub powiatowym jest zatrudnionych w takich miejscach. Przy czym jedni najpierw się zapisali, a potem dostali pracę, zaś drudzy zapisali się, bo już pracują i przynależność pomoże im ten etat utrzymać. Czym mniejszy samorząd, tym władza wójta, burmistrza, starosty nad pracą większa. Opowieści o zatrudnianiu sprzątaczek czy pomocy biurowej po linii partyjnej mogą brzmieć kuriozalnie, lecz są prawdziwe. Taka transakcja daje obopólne korzyści: dla zatrudnionego oczywiste, stowarzyszenie czy partia ma ludzi choćby do prowadzenia kampanii wyborczych.

Prawo zobowiązuje urzędy do przeprowadzania konkursów na część stanowisk i one w rzeczywistości się odbywają, cóż z tego, skoro na lokalnych forach internetowych zwykle można przeczytać nazwisko zwycięzcy jeszcze przed rozstrzygnięciem. W żargonie nazywa się to „konkursem na Kowalskiego” (w miejsce Kowalskiego wstaw właściwe nazwisko). To prowadzi do sytuacji, że w urzędach i spółkach zależnych nie ma konkurencji, bo nie ma jasno określonych zasad, na których można by rywalizować.

Podobne zależności są w radach gmin, miast, powiatów. Nie ma powodu zakładać, że próg wejścia do działalności samorządowej zawieszony jest w każdym przypadku tak nisko i motywacją są zawsze własne korzyści, bo wielu kandydatów do rad to prawdziwi społecznicy. Ale system działa tak, że nawet idealistów szybko omota. W radach dominują ludzie albo pracujący w jednostkach samorządowych (różnego szczebla), instytucjach i placówkach im podległych, albo tacy, którzy mają tam kogoś z rodziny. W małych miejscowościach to naturalne. Takie powiązanie wystawia ich z automatu na polityczny cel, bo łatwo na nich naciskać. Co prawda samych radnych nie można zwolnić bez zgody rady, co w praktyce się nie zdarza, ale już ich rodziny tak. To polityka, więc naiwnością zakładać, że wójt, prezydent, burmistrz z tej możliwości nie korzysta.

Dystrybucja samorządowej pracy przekłada się bezpośrednio na wynik wyborczy w małych gminach. Tu wójt dysponuje setką miejsc pracy w podległych jednostkach, a do wygranej wystarczy niecałe tysiąc głosów. Zatrudnieni wraz z rodzinami przeważą wynik głosowania. W większych gminach i miastach przełożenie nie jest tak bezpośrednie, bo samorząd nie jest pracodawcą dominującym. Ale – tu możemy wrócić do wielkomiejskich zaskoczeń – w małych miejscowościach praca w urzędzie bywa postrzegana jako prestiżowa. Cóż z tego, że gorzej płatna. Urzędnicy czy kierownicy jednostek to miasteczkowa i powiatowa elita, a wygrana w wyborach samorządowych zależy od trzech czynników: pieniędzy, znaczenia i wpływu środowisk, które kandydata popierają, oraz od jakości kampanii wyborczej. Zatrudni są naturalnym zapleczem kandydata, niezbędnym podczas prowadzenia kampanii.

Wynaturzenie 2. Zblatowanie. Termin nieostry, ale wyborcy jasno wyczuwają jego znaczenie – chodzi o związki między biznesem a władzą. Przy czym nie każdego rodzaju, ale te prowadzące do obopólnych zależności.

Pokażę to na przykładzie kampanii wyborczych. Zgodnie z prawem kandydat startujący na radnego, wójta, burmistrza, prezydenta ma pewien limit wydatków, którego nie może przekroczyć. Określa to kodeks wyborczy. W 2014 r. kwota wydatków przypadających na mandat radnego wynosiła w wyborach do rady gminy nie większej niż 40 tys. mieszkańców – 1 tys. zł, w gminach większych – 1,2 tys. zł, w wyborach do rady miasta na prawach powiatu – 3,6 tys. zł, a wyborach do sejmiku województwa – 6 tys. zł. Bardziej skomplikowane jest to przypadku kandydatów na wójta, burmistrza, prezydenta – w gminach do 500 tys. mieszkańców ustala się współczynnik wydatków. W 2014 r. mnożyło się liczbę mieszkańców przez 60 gr – co oznacza, że np. w 40-tysięcznym mieście kandydat mógł wydać maksymalnie 24 tys. zł.

Wszyscy samorządowcy to wiedzą – za takie pieniądze nie da się przeprowadzić kampanii wyborczej. Plakaty, ulotki, spotkania, wynajęcie sal, nagłośnienia, billboardy, reklama w mediach, gadżety, często usługi zewnętrznej firmy specjalizującej się w strategiach kampanijnych – wystarczy wziąć do ręki kalkulator i policzyć. Niektórzy wydają nawet 10 razy więcej. Ale w sprawozdaniach do Państwowej Komisji Wyborczej wszystko się zgadza, choć często znajdują się tam kuriozalne pozycje, jak ogłoszenie w prasie za 20 zł albo miesięczna emisja reklamy na portalu internetowym za 30 zł.

Pieniądze idą pod stołem. Ale skąd się biorą i jak są rozliczane? Kto jest u władzy, może wykorzystać spółki. Prosty mechanizm – podpisujesz umowy-zlecenia na wykonanie lipnych usług ze swoimi ludźmi i w ten sposób wyprowadzasz pieniądze. Ale to mało. Zostaje biznes. Są tacy przedsiębiorcy, którzy dają po kilka tysięcy każdej ze stron, zabezpieczając sobie w ten sposób dobry kontakt ze zwycięzcą, a są i tacy, którzy ryzykują i stawiają na jedną osobę. To już inwestycja, bo jeśli taki kandydat wygra, musi dać zarobić. W przetargach. I tak też się staje.

Zostaje jeszcze problem płatności. W sprawozdaniu kandydat pisze, że wydał na billboardy 100 zł, w rzeczywistości wykupił je za 10 tys., więc musi zadbać o słupa na fakturę. To kolejne zaprzyjaźnione firmy. Biorą faktury na siebie, dzięki czemu mają koszty, pieniądze dostają od sztabów pod stołem. A po wyborach – wdzięczność.

Dlaczego o tym mechanizmie nie pisze się i nie mówi głośno? Po pierwsze – jest normą (choć istnieją wyjątki). Po drugie – nikt nie jest zainteresowany jego ujawnieniem. Robią tak zwycięzcy i przegrani, więc ogłoszenie poczynań przeciwnika naraża na kontratak. A prawo łamie każdy stosujący ten proceder. Po trzecie – PKW może sprawozdania zweryfikować od strony merytorycznej, ale nie formalnej. Brakuje jej narzędzi. Wyłapie, że przelew został puszczony nie z tego konta, ale nie to, że faktura za usługę została zaniżona kilkadziesiąt razy.

Wynaturzenie 3. Kliki polityczne i brak rozliczeń. Czym mniejsza gmina, tym mniejsza rotacja samorządowców. Zarówno na poziomie rad, jak i włodarzy. Małe urzędy obstawione są przez ludzi, którzy nic innego nie potrafią, jak tylko uprawiać politykę. Wielu wójtów, prezydentów, starostów, sekretarzy nie poradziłoby sobie na rynku pracy. Nie w tym sensie, że nie znaleźliby zatrudnienia, ale nie znaleźliby za pieniądze, które płaci samorząd. 8 tys. – 12 tys. zł, a takich kwot sięgają zarobki najważniejszych samorządowców gminnych i powiatowych, to pieniądze nieosiągalne na gminnym i powiatowym rynku.

Brak konkurencji powoduje degenerację. Tę objawiającą się wynaturzeniami opisanymi wyżej, ale też tę bardziej prozaiczną – charakterologiczną. Bo włodarz jest w stanie popełnić każde świństwo, gdyż finansowy byt jego i jego rodziny zależy tylko od stanowiska. Co ważne, polityki gminnej i powiatowej wyborcy nie obserwują w telewizorze, tylko w drugim pokoju. Inaczej przyjmowana jest informacja, że warszawski polityk leniuchuje i obija się w robocie, inaczej, że pan Antoni, władza od czterech lat, bimba od ósmej do szesnastej, a widzi to codziennie 50 pracowników urzędu.

Polityczne kliki, rozumiane czysto socjologicznie jako podgrupy z silnymi więzami, jasno sprecyzowanym celem i wartościami innymi niż cele grupy – w wersji samorządowej będzie to utrzymanie miejsca pracy – trudno rozbić. Głównie z powodu słabych mechanizmów kontroli. Powinny to robić media lokalne. Wiele robi i ujawnia sprawy trudne, prowadzi własne dziennikarskie śledztwa, ale też wiele z władzami się dogaduje. W myśl zasady: kasa za spokój. Zamiast patrzeć samorządowcom na ręce, relacjonuje ich działania, nie umieszczając ich w kontekście i tak naprawdę pełniąc funkcję samorządowych działów PR. W zamian dostaje ogłoszenia. W ten sposób zostają finansowo uprzywilejowane przez władze, co stawia je w lepszej finansowej pozycji niż te walczące.

Te zależności prowadzą do takich absurdów, że nawet sprawcy najgłośniejszych powiatowych afer nie ponoszą konsekwencji, bo nie ma nacisku społecznego, któremu taki samorządowiec musiałby ulec. Jak to wygląda w praktyce? Przykład: burmistrz łamie zapisy ustawy antykorupcyjnej. O sprawie dowiaduje się wojewoda i wzywa radę miasta do wygaszenia mandatu. Tam burmistrz ma większość, więc radni umywają ręce i mandatu nie wygaszają. A burmistrz mówi publicznie: do wyborów ledwie kilka miesięcy, procedurę się przeciągnie. Po wyborach sprawy nie ma.

Wyborcy obserwują to i zżymają się: Boże, widzisz i nie grzmisz! Ale prawo takie właśnie jest. Jeśli burmistrzowi wspólnie z radą uda się przeciągnąć sprawę do wyborów, konsekwencji nie poniesie.

I PiS znów wygra

Nie za czarny to obraz? Przypomnę: nie opisuję tu samorządności jako takiej, a jej wynaturzenia. One są na tyle istotne dla strategii kampanijnych, że dla wyborców oczywiste. Czasami mówi się o nich i pisze, ale wśród włodarzy dominuje przekaz: nic się nam tak po 1989 r. nie udało, jak samorządy. Że się udało, to jedno, że nie do końca – to drugie. Nie tylko samorządowcy tak mówią, przez 25 lat powtarzały to kolejne rządy. Głośno o sukcesach, cicho o problemach. Nepotyzm i związki finansowe to materia, w której służby państwa mają środki kontrolne, rzadko jednak wykorzystywały je na poważnie. Bywało i bywa tak, że nawet ukrywanie dochodów w oświadczeniu majątkowym nie skutkuje karą, o ile samorządowiec umiejętnie wykorzysta możliwości, jakie daje mu prawo (jako pierwszy złoży korektę, nim o sprawie poinformuje kontrolujący oświadczenia urząd skarbowy). Stara to prawda, że bezkarność demoralizuje. A na tę bezkarność pozwalał aparat państwowy.

I tu jest właśnie miejsce na atak PiS. Z sądownictwem było podobnie – przecież było nieprawdą, że kompletnie nie działało, nieprawdą – że wszyscy sędziowie kradli, nieprawdą – że byli zdemoralizowani. O wygranej PiS w tej batalii zdecydował wizerunek.

Wszystko wskazuje na to, że jesienią 2018 r. sytuacja się powtórzy. PiS i jego media skupią się na wynaturzeniach Polski gminnej i powiatowej, czym trafią w społeczne zapotrzebowanie. Wyborcy zgodzą się z tym opisem, bo przecież taką rzeczywistość znają. Samorządowcy i opozycja parlamentarna wszelką dyskusję o tych problemach włożą do szuflady z napisem „atak”, rozmijając się całkowicie ze społecznymi oczekiwaniami. Powtórzą strategię – a raczej jej brak – z batalii o sądownictwo. I podobnie przegrają.

Tak jak naiwnością jest zakładać, że samorządowe zmiany PiS przygotował z pozytywną intencją, tak próżno się łudzić, że Jarosław Kaczyński drugi raz nie wejdzie w te same buty. Komunikat dla wyborców ma prosty: poprawiliśmy gospodarkę, poprawiliśmy sądy, a teraz poprawimy samorządy.

Zakład, że mu uwierzą?

msn.pl

Jarosław Kaczyński w poważnych tarapatach. Nawet ważni politycy PiS to przyznają!

Fakt, 27.01.2017

© Dostarczane przez Fakt

 

W krótkim czasie tzw. lud pisowski dostał od własnej partii kilka tak mocnych ciosów, że dzisiaj trzeba go cucić. Ważni politycy w PiS przyznają, że Jarosław Kaczyński (69 l.) chyba przecenił odporność własnych ludzi.

– Wydawało nam się po w miarę bezproblemowej wymianie premiera, że wszystko pójdzie jak z płatka. A jednak nie – mówi nasz rozmówca z PiS. Efekty odwrotu widać już w ostatnich dniach. Jeszcze w poniedziałek politycy partii rządzącej prześcigali się w zapewnieniach co zrobią, by nie było w Polsce mowy nienawiści. Kilku zapowiedziało nawet delegalizację Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR), który jest przecież… sojusznikiem PiS! Z naszych informacji wynika, że to dlatego czwartkowe wystąpienie szefa MSWiA Joachima Brudzińskiego (50 l.) w Sejmie wyglądało tak, jak wyglądało.

W sobotę zbiera się Rada Polityczna PiS. Wybierze nowego szefa Komitetu Wykonawczego po rezygnacji Brudzińskiego. Z naszych informacji wynika, że rewolucji nie będzie. Szefem zostanie Krzysztof Sobolewski, prawa ręka Brudzińskiego i koordynator partyjnych struktur. Posiedzenie ma być dla prezesa kolejną okazją do zwarcia partyjnych szeregów.

CIOS 1 – Odwołanie Beaty Szydło

Szydło była „nasza”. A Morawiecki nie. Jednak Kaczyński zaryzykował tę wymianę. „Beata Szydło znakomicie wypełniła swoje zadania. Jednak w tych okolicznościach, wobec zmiany sytuacji i konieczności dokonania politycznego manewru, za jeszcze efektywniejsze uznaliśmy powołanie na stanowisko premiera Mateusza Morawieckiego” – napisał teraz w liście do członków PiS. Ten cios został zaskakująco łatwo przyjęty dzięki świetnemu expose nowego premiera i demonstracji jedności w postaci utrzymania praktycznie niezmienionego składu rządu.

CIOS 2 – Zarzuty dla senatora Koguta

Niby wszyscy w PiS wiedzieli, że marzeniem prezesa jest udowodnić, że służby patrzą na ręce i opozycji, i swoim. Ale musiało akurat trafić na jedną z ikon PiS? Stanisław Kogut to jeden z najbardziej rozpoznawalnych polityków partii. W dodatku sam zapewnia, że nic złego nie zrobił a zarzuty, jakie usłyszał w miniony czwartek to pomyłka śledczych. A jednak prezes się na niego uwziął. Kazał senatorom zgodzić się na jego zatrzymanie i aresztowanie. A ci się nie zgodzili, co wywołało karczemną awanturę w PiS. – Przedstawiciele naszej formacji odmówili potraktowania jednego ze swych członków jak obywatela RP, zwykłego obywatela, nie korzystającego z żadnych przywilejów– czytamy w liście prezesa. Tyle że tego samego dnia w „Naszym Dzienniku” długie oświadczenie zamieścił senator Kogut. A w jego okręgu w dodatku wszyscy wiedzą o tym, że w centrali partii nie jest lubiany i od dawna robiono wiele, by się go pozbyć.

CIOS 3 – Dymisja Macierewicza

Każdej zmiany w rządzie mógł się spodziewać „lud pisowski”, ale ta była ciosem najpotężniejszym z możliwych. Od czasu katastrofy w Smoleńsku, Antoni Macierewicz stał się główną obok Prezesa, twarzą partii. A jako szef MON ta popularność jeszcze wzrosła. I rosła z każdą kolejną deklaracją odbudowywania armii. I z każdym kolejnym „atakiem” wytykającym, że Macierewicz armię niszczy a nie ją odbudowuje. Jeszcze godzinę przed dymisją prawicowe media zapewniały, że Macierewicz na pewno w rządzie zostanie. A potem w kolejnych dniach odwołany już szef MON wysyłał sygnały o tym, że został potraktowany nieuczciwie, trochę per noga. Cała złość elektoratu skupiła się na prezydencie. I choć w liście prezes nie wspomina o Macierewiczu, a Mariusz Błaszczak czyści jego ludzi w MON do cna, przekaz ten jednak ugruntowuje. „Jedną z ważnych przesłanek reorganizacji rządu było też utrzymanie spójności obozu Zjednoczonej Prawicy, a to wymaga uwzględnienia wybitnej roli, jaką odegrał w osiągnięciu zwycięstwa w 2015 roku Pan Prezydent Andrzej Duda” – napisał.

CIOS 4 – Powołanie nowego szefa MSZ

Wydawać by się mogło, że to jedna z najmniej dostrzeżonych zmian. Nic bardziej mylnego. Wśród tzw. dołów partyjnych wrze, gdy wspomni się o nowym ministrze spraw zagranicznych. Jacek Czaputowicz jest tam nazywany „małym Geremkiem” i ze względu na swoje towarzyskie koneksje, i z powodu pierwszych wypowiedzi, w których sugerował odstąpienie od tematu reparacji wojennych od Niemiec. – To pewien eksperyment – przyznaje prezes PiS w rozmowie z Gazetą Polską.

CIOS 5 – Cofnięcie kary dla TVN

Od lat PiS uważało TVN za największe zło polskich mediów, które podstępnie ich atakuje przy każdej okazji, manipuluje przekazem a od wyborów w 2015 roku dobrego słowa nie powiedziało o Dobrej Zmianie. I oto wszyscy ci ludzie dostali swoją chwilę triumfu – 1,5 mln zł kary dla TVN za rzekomo zmanipulowany materiał z 16 grudnia 2016 roku spod Sejmu. Przekaz miał nawoływać do wywołania zamieszek. Ale, gdy zmienił się rząd, zaczęły pojawiać się sygnały o możliwym wycofaniu się Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z tej kary. I w kocu do tego doszło!

CIOS 6 – Odcinanie się od narodowców

W miniony weekend TVN prezentuje reportaż o działalności środowiska neonazistów w Polsce. Grupka niespełna rozumu facetów w środku lasu pali swastykę a toast wznosi za Adolfa Hitlera i wielką Polskę – to wszystko w rocznicę urodzin tego zbrodniarza. Materiał ma szerszy kontekst, bo pokazuje też co dzieje się festiwalu Orle Gniazdo: rasistowskie teksty piosenek, pozdrawianie się słowami „Heil Hitler!”, tzw. heilowanie. Już w poniedziałek przedstawiciele ministerstwa sprawiedliwości mówią o delegalizowaniu nie tylko tej organizacji, ale i Obozu Narodowo-Radykalnego. Do tego bardzo ostre wypowiedzi premiera, prezydenta… Do polityków PiS szybko dotarły głosy oburzenia czego efektem był kompletnie inny wydźwięk czwartkowego wystąpienia szefa MSWiA.

fakt.pl

Dr Anna Materska-Sosnowska: Koalicja PO-N może przynieść realne korzyści

Dr Anna Materska-Sosnowska: Koalicja PO-N może przynieść realne korzyści

Platforma Obywatelska i Nowoczesna ogłaszają koalicję przed wyborami samorządowymi. – Podjęliśmy, wspólnie z przewodniczącą Katarzyną Lubnauer, decyzję o budowie koalicji PO-Nowoczesna na tegoroczne wybory samorządowe – mówił w Sejmie lider PO Grzegorz Schetyna. Koalicja ma objąć na razie wybory do sejmików wojewódzkich. – To może przynieść realne korzyści – komentuje dr Anna Materska-Sosnowska, politolog z Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. I dodaje: – Platforma bez Nowoczesnej w wyborach samorządowych jakoś sobie poradzi. Nowoczesna bez PO sobie nie poradzi, bo jej struktury są dużo słabsze, notowania też są słabe.

Zjednoczona opozycja

– Podjęliśmy decyzję o budowaniu koalicji wyborczej na wybory samorządowe – te wybory do sejmików, które są solą tych wyborów, są czymś najważniejszym, bo piszą mapę polityczną polskich województw – tłumaczył Grzegorz Schetyna. – Chcemy pokazać, że praca ma sens i jesteśmy w stanie odłożyć wszystko, co nas dzieli. Zdając sobie sprawę z różnic, chcemy podkreślić, że ważna jest wspólnota – mówiła Katarzyna Lubnauer, szefowa Nowoczesnej.

Dwie największe opozycyjne partie parlamentarne zdecydowały się na koalicję, by zatrzymać PiS i zachowując odrębność programową przedstawić wspólne rozwiązania polityczne dla samorządu lokalnego.

– Jesteśmy zdecydowani na współpracę, jesteśmy przekonani, że to jest droga, która połączy nasze ugrupowania, odpowie też na oczekiwania wyborców naszych partii, a także da nam szansę zbudować wspólny program – podkreślił lider Platformy.

Zespół do prac

Wspólny program ma powstać podczas prac specjalnie powołanego zespołu. Ma on wypracować nie tylko wspólne minimum programowe, które jest potrzebne do późniejszej współpracy, ale też pracować nad wspólnymi listami. Zespół składa się z czterech członków, po dwóch z każdej partii. Nowoczesną reprezentować będą posłowie Witold Zembaczyński oraz Adam Szłapka, Platformę – Mariusz Witczak i Jacek Protas.

Partie nie wykluczają szerszej współpracy. – Priorytetem jest sejmik wojewódzki, bo to on stanie się papierkiem lakmusowym tego, jak wyglądają nastroje społeczne. W wielu innych miejscach będziemy się dogadywać również co do prezydentów, burmistrzów, będą to wspólni kandydaci także z PSL, a może nawet z SLD – mówiła Lubnauer.

Nowa formuła organizacji współpracy i minimum programowe ma powstać do połowy lutego.

Justyna Koć: Czy taki ruch może przynieść realne korzyści obu partiom?

Anna Materska-Sosnowska: To może przynieść realne korzyści. Oczywiście to dopiero początek, ale to, że takie oświadczenie i deklaracja dziś powstały, to ruch w dobrą stronę. Dodatkowo

jest to potwierdzenie linii działań poprzedniego przewodniczącego Nowoczesnej.

Co z tego wyjdzie, jeszcze długa droga przed nimi.

Te dwie partie mogą stworzyć trwałą koalicję?

Jednoczenie Platformy Obywatelskiej z Nowoczesną jest w miarę naturalne i oczywiste. Pytanie, czy uda się jeszcze kogoś wciągnąć w taką koalicję i jak będą układane te wspólne listy. Jak to będzie dogrywane z jednej strony, z drugiej strony – jak będzie to wyglądało dalej od Warszawy, bo im na niższym poziomie będą to uzgodnienia, tym mogą być większe problemy. Mogą, ale nie muszą, ponieważ

Nowoczesna nie ma poważnych struktur i zasobów, które ma Platforma.

Kto na tym bardziej zyskuje?

Platforma bez Nowoczesnej w wyborach samorządowych jakoś sobie poradzi. Nowoczesna bez PO sobie nie poradzi, bo jej struktury są dużo słabsze, notowania też są słabe. Przede wszystkim trzeba jednak pamiętać, że

przy takich okręgach, jakie mają być, i takiej metodzie przeliczania, jaka została zapowiedziana, to tylko blokowanie, czyli łączenie się w bloki, ma sens. Duże bloki dostają premię, a małe giną.

Czy zatem PSL dojdzie do tego porozumienia?

PSL ma trudny orzech do zgryzienia, dlatego że jest silne w samorządach i nie do końca mu się opłaca wejście w taką koalicję, jeszcze zależy, na jakim poziomie, ale jeżeli mówimy o miastach i sejmikach, to zdecydowanie nie.

Do tej pory PSL deklarował, że sam idzie do tych wyborów i ja im się nie dziwię. Jednak

jeśli chcieliby patrzeć całościowo na obraz opozycji, to zachęcałabym do jak najszerszego tworzenia wspólnych list.

Czy to ma znaczenie, że tych dwoje liderów mówiło tylko o koalicji na wybory samorządowe?

Tu bym się niczego nie doszukiwała, zresztą nie wiemy, czy powstał wspólny klub, czy jeszcze nie, wiemy, że są plany są, pojawiają się wspólne inicjatywy parlamentarne. Pierwszym takim naturalnym punktem jest niewątpliwie samorząd, po drodze będą jeszcze wybory do Parlamentu Europejskiego i dopiero parlamentarne.

Ogłaszanie dziś superkoalicji jest niepotrzebne. Zresztą byłoby to nienaturalne, a młodsza partia, czyli Nowoczesna, mogłaby wówczas zwinąć sztandary. To byłoby przedwczesne w moim przekonaniu.

Jeszcze kilka tygodni temu, po przejęciu władzy w partii, Katarzyna Lubnauer wycofywała się rakiem z porozumienia z PO, które jeszcze zawierał Ryszard Petru.

Myślę, że ona się nie wycofywała, a zareagowała po prostu bardzo nerwowo na decyzję podjętą przez poprzednika w ostatniej chwili, natomiast również pani Lubnauer, z tego, co wiemy, była przy tym stole negocjacyjnym i tamto porozumienie nie odbyło się za jej plecami. To była tylko zbyt nerowowa reakcja. A jeżeli nawet wówczas się wycofywała, a teraz zmieniła zdanie, to bardzo dobrze. Znaczy, że ochłonęła, policzyła, zastanowiła się i zmieniła decyzję. To tylko dobrze o niej świadczy.

wiadomo.co

Dudy spotkanie na szczycie przy windzie

Dudy spotkanie na szczycie przy windzie

Andrzej Duda nie musi mieć świadomości, że przebywanie w Davos może zobowiązywać do refleksji na temat polityki. W tym wysokogórskim szwajcarskim uzdrowisku dzieje się fabuła jednego z podstawowych dzieł zachodniej kultury „Czarodziejskiej góry”. Tomasz Mann na osobach Naphty i Settembriniego rozpisał spór polityczny pomiędzy mrocznym totalitaryzmem a oświeceniowym rozumem wiary w postęp.

Zaś Duda po to pojechał do Davos, aby dać świadectwo siebie, jak jest marnym prezydentem, marnym intelektualnie i moralnie.

Miał Duda spotkać się z prezydentem USA Donaldem Trumpem. Czy spotkaniem można nazwać zderzenie przy windach i zrobienie fotki, którą Kancelaria Prezydenta podpisała: „Rozmowa polityków dotyczyła współpracy gospodarczej PL i USA – szczególnie w obszarze energetyki oraz inwestycji amerykańskich firm w Polsce”.

Nie ma informacji, czy winda jechała do góry, czy na dół? Ba, internauci głęboko zastanawiają się, czy Trump zdążał do WC, czy z niego wracał. A wiedza ta jest o tyle nierozstrzygnięta, iż Trump i jego administracja chwalą się każdym tchnieniem swego prezydenta. On sam zresztą przepada za pisaniem różnych myśli własnych na Twitterze, które niekiedy kasuje.

Wiemy za to, że Trump spotkał się z prezydentem Rwandy, bo tym się pochwalił i zaprezentował fotografie delegatów i stołów, a o Dudzie zapomniał. Może być tak, że poproszony o „słitfocię” przez Dudę nie skojarzył, kto to zacz, bo miał ciśnienie na pęcherz. W każdym razie na polskim Twitterze toczy się spór, przed wizytą w WC, czy po.

Ba, szef gabinetu Dudy Krzysztof Szczerski ogłosił: – „Mamy dzisiaj polsko-amerykański dzień”. Dlaczego nie dodał Szczerski, iż „dzień przy windzie”? Swego czasu ten sam człowiek Dudy ogłosił, iż w siedzibie ONZ Duda spotkał się z Barackiem Obamą trzy razy, a potem okazało się, że nie powiedzieli w swoim kierunku ani razu „Hello”.

Nawet w krainie Niziołków pchła nie uchodzi za coś więcej, acz tu i tu jest równie dokuczliwa. Inną marność – intelektualną – Duda zaprezentował, stwierdzając, iż „stanowisko przyjęte przez Komisję Europejską w sprawie reform polskiego sądownictwa było całkowicie jednostronne; moim zdaniem to efekt dezinformacji ze strony opozycji”. To znaczy, że Jean-Claude Juncker czy też Frans Timmerman nie mają pojęcia, czym jest niezależność sądownictwa, ani jakie są standardy demokratyczne. Innymi słowy, politycy starych europejskich demokracji nie mają pojęcia o trójpodziale władzy wg Monteskiusza.

To jest jakość polskiej polityki uprawianej na zewnątrz. W ten sposób niczego się nie załatwi, ani poprzez złapanie kogokolwiek w drodze do windy, ani poprzez zwalanie swojej impotencji na poprzedników, ani użalanie się, że nas nie rozumieją.

O polskich politykach coraz trudniej napisać cokolwiek dobrego i bynajmniej nie jest to złośliwość, acz chciałbym być ironicznym – we wspomnianym arcydziele niemiecki pisarz pisał: „Złośliwość to najskuteczniejsza broń rozsądku przeciwko mocom mroków i brzydoty. Złośliwość to duch krytyki, a krytyka rodzi postęp i uświadomienie”.

Hans Castorp pojechał do Davos do swego chorego przyjaciela, Dudy z małości nie wyleczy już nic. Polska musi się z takich Dudów sama wyleczyć, bo źle jako społeczeństwo i państwo skończymy. Prezydent RP winę zwala na innych, wyrażając zgodę na krach demokracji w naszym kraju. Mam nadzieję, że kiedyś za to odpowie przed niezależnym prawem.

Waldemar Mystkowski

koduj24.pl

Polski narodowiec to nadal tylko łagodny nacjonalista?

Polski narodowiec to nadal tylko łagodny nacjonalista?

Politycy PiS wciąż próbują minimalizować problem; mówią, że takie neonazistowskie postawy to tylko margines…

Reportaż dziennikarzy o imprezce, jaką zorganizowali sobie członkowie Dumy i Nowoczesności zaszokował, wielu przeraził i oburzył. Na tej fali pojawia się wiele pytań, z których najważniejsze to, czym właściwie jest polski nacjonalizm, czy to przypadkiem już nie faszyzm albo nazizm i co z tym fantem, czyli narodowcami, właściwie zrobić.

Granica pomiędzy nacjonalizmem, faszyzmem a nazizmem chwilami jest dość cienka. Może dlatego, że tak naprawdę jedno wypływa z drugiego, uzupełnia, staje się skrajną postacią. Popatrzmy. Sam nacjonalizm oznacza „przekonanie, że naród jest najważniejszą formą uspołecznienia, a tożsamość narodowa najważniejszym składnikiem tożsamości jednostki, połączone z nakazem przedkładania solidarności narodowej nad wszelkie inne związki i zobowiązania oraz wszystkiego, co narodowe, nad to, co cudzoziemskie lub kosmopolityczne; ideologia polityczna, wg której podstawowym zadaniem państwa jest obrona interesów narodowych, a jego zasięg terytorialny winien odpowiadać obszarom zamieszkanym przez dany naród” (Encyklopedia PWN). Ideolodzy nacjonalizmu wielokrotnie podkreślają, że nie jest on ideą agresywną, a raczej pewnym nurtem, w którym najważniejszy jest własny naród.

Faszyzm opiera się na hasłach antydemokratycznych, skrajnie nacjonalistycznych i antyliberalnych. Początkowo faszyzm był wolny od rasizmu i antysemityzmu. Dopiero w 1938 r., po zawiązaniu przez faszystowskie Włochy sojuszu z Rzeszą Niemiecką, zaczął przyjmować koncepcje rasistowskie. Podobnie wyglądało z antysemityzmem. Mimo że faszyści nie przepadali za Żydami, to jednak we Włoszech Mussoliniego żyło im się całkiem spokojnie. Żydzi należeli też do partii faszystowskiej, nie byli prześladowani. Dopiero bliższe relacje z nazistowskimi Niemcami zaowocowały ustawami, podobnymi do norymberskich.

Nazizm to ideologia, która przejęła z nacjonalizmu i faszyzmu wszystko, co najmroczniejsze i „antyludzkie”. Wyższość rasy niemieckiej, rasizm i antysemityzm w najostrzejszej formie. Obozy koncentracyjne, prześladowania, masowe mordy. Całe zło w pigułce.

Oczywiście, bardzo uogólniłam, ale to chyba wystarczy, by wspólnie zastanowić się nad polskim nacjonalizmem. Czy to wciąż tylko nacjonalizm, czy już wejście w ideologie, które zagrażały ludzkości?

ONR i Młodzież Wszechpolska oburzają się, gdy nazywamy ich faszystami czy nazistami. Przecież oni są tylko nacjonalistami w tej łagodniejszej formie. Nie palą kukieł Żydów, nie nawołują do nienawiści. To nie oni. No to popatrzmy…

Mateusz Janusz, twarz lubelskiego ONR, który zachęcał w 2015 roku do udziału w neonazistowskim koncercie w Gostyniu. Udział w nim wzięły zaproszone zespoły, również spoza Polski o bardzo silnym zabarwieniu właśnie nazistowskim. Wspomagał go Jacek Lanuszny z Dumy i Nowoczesności, który był jednocześnie członkiem Rady Politycznej Ruchu Narodowego, z którego ramienia kandydował: w wyborach uzupełniających do Senatu (w pakiecie z Marianem Kowalskim i Krzysztofem Bosakiem) oraz jako jedynka w wyborach samorządowych do sejmiku województwa śląskiego.

W listopadzie 2017 roku media związane z Młodzieżą Wszechpolską wsparły koncert „Ku Niepodległej”. Oczywiście zagrały w nim zespoły słynące ze swoich neonazistowskich poglądów. Co ciekawe, taki koncert odbywał się już po raz siódmy, ale dopiero w tym roku nie patronowało mu stowarzyszenie Marsz Niepodległości. Czy to oznacza, że w poprzednich latach organizatorzy marszu, w tym ONR wspierali również ów koncert? Koncert zespołów, które śpiewają m.in. o tym, że „Ta ziemia nie jest dla ciebie, czarna szumowino, chciwy Żydzie. Jesteście bezużyteczni. Litości nie będzie. Trwa na was sezon” – zespół Mistreat. 27 stycznia w Poznaniu ma się odbyć koncert patriotyczny, zorganizowany przez ONR. Jednym z uczestników ma być zespół Nordica, którego wokalistą jest niejaki Tomasz Kuś, członek Straży Marszu Niepodległości. Zespół ten jest projektem członków zespołu Agressiva 88, który nagrał takie utwory jak: „Dumny nadczłowieku”, „Narodowi Socjaliści”, „Biała Ku**a Czarnucha”. O jego związkach z festiwalem Orle Gniazdo to już nawet nie wspominam. Tak jak wspominać nie będę organizowanego przez ONR Turnieju Piłki Halowej im. Janusza Walusia, neonazisty, odsiadującego wyrok w RPA za zamordowanie czarnoskórego lidera partii opozycyjnej Chrisa Haniego.

Przyjrzyjmy się też Marszom Niepodległości, szczególnie temu ostatniemu. Hasła prezentowane na transparentach obiegły już cały świat. „Biała Europa”, „Wszyscy różni, wszyscy biali”, „Biała siła”, „Ku Klux Klan”, „Narodowy socjalizm” czy „Sieg heil”. Marsz zaszczycili również goście, ekstremiści z Europy. Dodajmy do tego rzucane race, ręce uniesione w powitaniu, jednoznacznie kojarzące się z hitlerowskim, marszowy krok, u co niektórych przesłonięte twarze i co tu więcej powiedzieć?

Tylko minister Błaszczak i inni politycy PiS, z prezesem Kaczyńskim na czele, nie dopatrzyli się w tym marszu niczego złego. Mało tego, nie zauważyli nawet tego typu haseł, a marsz określili jako piękny pokaz polskiego patriotyzmu. W ogóle udają ślepych i głuchych, ignorując wszelkie sygnały, że polski nacjonalizm idzie złą drogą i w złym kierunku. Policja własnym ciałem chroni marsze, w których aż się roi od neonazistowskich haseł. Kiedy już musi wziąć się do roboty, bo któryś z Polaków odważył się zgłosić doniesienie o przestępstwie, to działa tak nieudolnie, że mając nawet dowody podsunięte pod nos, nie potrafi zidentyfikować sprawców łamania polskiego prawa w zakresie szerzenia nienawiści na tle rasowym i antysemityzmu. Prokuratura pod władaniem nieomylnego pana Ziobry pilnuje, by polskich naziolków żadna krzywda nie spotkała i pod jej naciskiem chłopaczki są uniewinniani, mimo że ewidentnie zasługują na karę.

We wrześniu 2017 roku Prokuratura Krajowa wycofała akt oskarżenia przeciwko Jackowi Międlarowi. Były ksiądz był oskarżony o nawoływanie do nienawiści wobec Ukraińców i Żydów. Piotrowi Rybakowi, który na rynku wrocławskim podpalił kukłę Żyda, sąd zamienił karę więzienia na areszt domowy. Dopiero, gdy złamał on zasady umowy, wziął udział w marszu Wielkiej Polski Niepodległej, wykrzykując te swoje hasełka antysemickie, a potem dorzucił jeszcze kilka słów o głowie państwa – „Prezydent jest proukraiński, jego rodzice też, jego żona jest żydówą… Dzisiaj takie żydostwo zajęło moją ojczyznę i mówi, co robić” – wrócił za kratki. Wrocławska prokuratura nie dopatrzyła się znamion przestępstwa w słowach działaczki ONR, Justyny Helcyk, która na antymuzułmańskiej manifestacji we Wrocławiu wykrzyczała – „Nie pozwolimy, by islamskie ścierwo zniszczyło naród polski”. Policja oddelegowała aż jednego funkcjonariusza do zbadania i znalezienia nadawców listu do Donalda Tuska, w którym grożą oni wymordowaniem jego rodziny. Przykładów mogłabym mnożyć i mnożyć, bo gdzie człowiek nie spojrzy, tam polscy narodowcy mają umarzane sprawy, mimo że ewidentnie ich działania wykazują neonazistowski charakter.

Dowodów na pobłażliwość obecnej władzy jest mnóstwo. Ot, chociażby likwidacja, działającego w MSWiA od 10 lat zespołu ds. Ochrony Praw Człowieka, który zajmował się monitorowaniem i wyłapywaniem przestępstw z nienawiści. Likwidacja przez Beatę Szydło Rady ds. Przeciwdziałania Dyskryminacji Rasowej w KPRM, powołaną w 2011 roku. Po dojściu PiS do władzy zamknięto śledztwo w sprawie gangów neonazistów. Prokuratora odsunięto od postępowania, a szefa wydziału do walki z przestępczością zorganizowaną w CBŚ zesłano do Sochaczewa, by tam zajął się m.in. włamaniami do piwnic.

Teraz politycy PiS nie bardzo wiedzą, jak zareagować na reportaż dziennikarzy Superwizjera. Z jednej strony nie mają wyjścia, więc coś tam mówią o delegalizacji. Niby oczka im się nieco otworzyły, ale… wciąż próbują minimalizować problem. Mówią, że takie neonazistowskie postawy to tylko margines, że ważniejsze od tego są ataki na biura polityków PiS. Mówią „Polacy nic się nie stało” tak, jakby chcieli upewnić samych siebie, że neonazizmu w Polsce nie ma, a narodowcy to potulne owieczki, kwiat polskiego patriotyzmu. Ich działania nazywają poglądami osobistymi, które niczym nie zagrażają, próbują zwalić całą winę na PO…

Czyż można więc dziwić się, że narodowcy grożą złożeniem skargi do prokuratury na każdego, kto nazwie ich faszystą lub nazistą? Czyż można się dziwić ugrupowaniu Duma i Nowoczesność, że chcą zażądać 1 mln zł od TVN za naruszenie ich dóbr osobistych? Przecież do tej pory było świetnie. Byli hołubieni, kochani, noszeni wręcz na rękach i całkowicie bezkarni. Władza ich kochała, część Kościoła prawie wielbiła, a teraz nagle jakaś taka, zupełnie niezrozumiała nagonka. Przecież to nie oni szli z takimi hasłami na marszu, ich program nie zawiera treści nazistowskich. To nie oni…

Czy rzeczywiście polski nacjonalizm nie zahacza już o faszyzm i nazizm? Myślę, że tylko ktoś bardzo naiwny, ktoś ze świetnie rozwiniętym mechanizmem wyparcia, może w to uwierzyć. Sam fakt współorganizowania koncertów neonazistowskich, wspierania neonazistów, zapraszania ich do Polski na uroczyste obchody tak ważnych dla nas świąt, współpracy z takimi ludźmi jak Rybak czy Międlar, odnoszenie się do symboliki nazistowskiej, to już wystarczy, by wiedzieć, czym pachnie ten polski nacjonalizm. Ja nie mam złudzeń, a Wy?

Tamara Olszewska

koduj24.pl

Dziennikarka CNN pyta o uchodźców. Premier mija się z prawdą
Mateusz Morawiecki powtarza banialuki o milionie ukraińskich uchodźców w Polsce. Jak jest naprawdę?

Mateusz Morawiecki

Kancelaria Premiera/Flickr CC by 2.0

Mateusz Morawiecki

Premier Mateusz Morawiecki, łącząc się z Davos, udzielił wywiadu dla amerykańskiej stacji CNN. Dziennikarka, próbując zrozumieć, dlaczego tak duży kraj jak Polska nie jest w stanie przyjąć nieco ponad 6 tys. uchodźców, dopytywała premiera o przyczyny. Ten zaś tłumaczył punkt widzenia polskiego rządu i strategie naszego pomagania na odległość.

Kluczowe jednak jest to, że powtarzał zgraną już przez swoją poprzedniczkę pieśń o milionie uchodźców z Ukrainy. W trakcie wywiadu stwierdza, że są to ludzie, którzy nie mają odpowiednich warunków do życia, są bezdomni, a Polska traktuje ich jak uchodźców, zapewniając im m.in. międzynarodową ochronę. Kolejny raz padają też olbrzymie liczby.

Jednak statystyki wskazują na coś innego. Z danych Urzędu ds. Uchodźców wynika, że w pierwszej połowie 2017 roku liczba wszystkich złożonych w Polsce wniosków o ochronę międzynarodową wynosiła 2988, a z Ukrainy takich wniosków było dokładnie 401. Ale to jest tylko liczba złożonych wniosków, bo ochronę przyznano zaledwie 47 osobom. A gdyby nie zawężać danych tylko do tego krótkiego okresu, można skorzystać ze statystyk UNHCR, z których wynika, że w latach 2013–2017 liczba obywateli Ukrainy, którzy otrzymali w Polsce ochronę międzynarodową, wynosiła dokładnie 393.

Czy Polska przyjmuje ukraińskich uchodźców?

I nawet szef MSZ Ukrainy na początku tego roku, zapytany o Ukraińców w Polsce, stwierdził bez ogródek, że mówienie o masowym napływie do Polski to kompletna bzdura. Pawło Klimkin przyznał, że w Polsce żyje kilkaset tysięcy Ukraińców, ale w ciągu ostatnich dwóch lat azylu udzielono zaledwie 88 osobom, więc mówienie o tak dużej liczbie obywateli Ukrainy szukających schronienia w Polsce jest według ministra „niepoprawne”.

Przyjeżdżający do nas Ukraińcy częściej są imigrantami zarobkowymi. Żadnych podań o azyl nie składają. Najczęściej gdzieś pracują, dobrze, jeśli nie na czarno, po miesiącu lub dwóch jadą do domu, a potem wracają do pracy, często też ściągając kolejnych członków rodziny albo znajomych. Jeśli premier uważa ich za uchodźców, to co powinna powiedzieć pani premier Wielkiej Brytanii o blisko milionie Polaków, którzy wyjechali przez ostatnie lata na Wyspy? Czy oni też są uchodźcami?

CNN pyta Morawieckiego o uchodźców

Dziennikarka CNN dodaje, że Polska jest jednym z krajów, który najprawdopodobniej najwięcej skorzystał na członkostwie w Unii, biorąc np. pod uwagę to, ile otrzymuje z budżetu. I dodaje, że w krajach zachodnich postawa Polski jest odbierana w taki sposób, jakby Polska mówiła: chcemy wszystkich korzyści płynących z Unii, ale nie przyjmiemy 6 tys. uchodźców, o co Unia nas prosi. Premier Morawiecki zaczyna wtedy kluczyć i opowiada, że „to krzywdzący zarzut”.

Przypomina wtedy też, że „mamy instytucje i inicjatywy, które pomagają »tym biednym ludziom w Syrii i w Libii«”. Zapewnia też, że „zwiększamy nasze wysiłki, żeby pomóc”, i dodaje, że „Polska była najbardziej hojnym krajem pod względem wsparcia tzw. Inicjatywy Wzmocnienia Gospodarczego [Economic Resilience Initiative ERI]”. Dlatego według niego nie można mówić, że Polska nie pomaga. Według premiera to tylko kwestia perspektywy.

Jeśli ktoś liczył, że za zmianą premiera pójdzie też zmiana słów śpiewanej pieśni, to się mylił. Zmienił się wykonawca, ale utwór pozostał. Następca Beaty Szydło gra w dyskusji ukraińskimi uchodźcami, podobnie jak wcześniej ona, naciąga sytuację i miesza różne sprawy.

A kiedy dodaje, że co prawda nie przyjmiemy uchodźców, ale staramy się pomagać na miejscu, to zawsze przypomina mi się ilustracja Jana Kozy, na której mężczyzna krzyczy przez megafon do ludzi usiłujących uciekać z płonącego domu, żeby nie opuszczali budynku, bo będziemy im pomagać na miejscu.

polityka.pl

Panfil, Żaryn, Winnicki – nasi „wcaleniefaszyści”

26.01.2018
piątek

Narodowi katolicy mają wąski repertuar odpowiedzi na wzrastającą falę faszystowskiej nienawiści, osłanianej przez władze, powstrzymujące się od interwencji mimo niezliczonych doniesień o przestępstwach na tle nienawiści rasowej i propagowania faszyzmu.

Jednym z nielicznych wyłomów w polityce perskiego oczka była ostra reakcja prokuratury na niedawne świętowanie urodzin Hitlera przez organizację Duma i Nowoczesność, gdzie pierwsze skrzypce gra Jacek Lanuszny, asystent posła Kukiz’15 Roberta Winnickiego, lidera Ruchu Narodowego. Ów repertuar składa się z następujących strategii: rytualne odcinanie się od nazizmu, sączenie zakamuflowanego przekazu antysemickiego i antyislamskiego, odwracanie uwagi od faszyzmu poprzez wskazywanie palcem na rzekome zagrożenie ze strony lewicy.

Zanim omówię to szerzej, pozwólcie na skrótową parafrazę tego dyskursu. Jako że pojawia się w nim moje nazwisko, użyję go tytułem przykładu. Otóż mówi się tam jakoś tak: „Gloryfikowanie nazizmu to skrajna głupota, ale też zjawisko absolutnie marginalne. Jest rzeczą niedopuszczalną kojarzenie takich ekscesów polskim ruchem narodowym, który nie ma z tym nic wspólnego. Hasła z marszów 11 listopada, mówiące o białej rasie itp., to skrót myślowy, pod którym kryje się słuszny przekaz na temat realnych zagrożeń cywilizacyjnych. Prawdziwie niebezpiecznym ekstremizmem jest komunizm, którego jakąś odmianą jest narodowy socjalizm (bo jednak socjalizm), reprezentowany nie przez gówniarzerię bawiącą się w lesie, lecz przez osoby wpływowe, na przykład Jana Hartmana, który propaguje leninizm”.

Ten splot najpodlejszych, nienawiścią podszytych manipulacji i kłamstw, nie jest wart odpowiedzi, ale też bez odpowiedzi pozostawić go nie można.

Tzw. ruch narodowy, chętnie aż do II wojny światowej nazywający się we wielu krajach faszystowskim i jawnie wówczas określający się jako antysemicki, dziś panicznie boi się kojarzenia go z nazizmem, a także unika jawnego antysemityzmu i rasizmu. Owo odżegnywanie się służy zakłamaniu oczywistej skądinąd ciągłości poglądów i stanowisk, jaka zachodzi w spektrum rozciągającym się od umiarkowanego, lecz autorytarnego i antydemokratycznego nacjonalizmu, poprzez nacjonalizm ksenofobiczny, antysemicki i intyislamski, nacjonalizm sprzęgnięty z upolitycznionym klerykalizmem (czyli faszyzm w ścisłym sensie, odpowiadającym ideologii Włoch Mussoliniego i innych krajów południa Europy), a wreszcie nacjonalizm otwarcie rasistowski, będący podłożem nazizmu. Z ciągłością ideologiczną w naturalny sposób splatają się powiązania organizacyjne i personalne.

Przykładem tych powiązań, jakże wymownym, jest koleżeństwo i zatrudnianie Lanusznego przez Winnickiego. Jakże żałośnie brzmią w tym kontekście słowa oburzenia w związku z rzekomo kłamliwym kojarzeniem działalności nazistów z Dumy i Nowoczesności z ONR czy Ruchem Narodowym. To wszystko jest jedna, brudna i obrzydliwa patologia, która ma wszelako różne odmiany i stopnie nasilenia. Jest jakaś różnica między rasistowskimi hasłami na transparentach narodowców na popieranym przez PiS marszu 11 listopada a wygłaszaniem peanów na cześć Hitlera, ale nie jest ona wielka – w obu przypadkach chodzi o pychę, nienawiść do „obcych” oraz poczucie wyższości, które zaszczepione na podkładzie militarystycznej i klerykalnej egzaltacji, prowadzą prostą drogą do przemocy.

W swoim niezmierzonym cynizmie i zakłamaniu faszyści i ich akolici, bagatelizując i relatywizując nazistowskie ekscesy, wskazują na rzekomą asymetrię w piętnowaniu prawicowego i lewicowego ekstremizmu. Lewicowego wszelako u nas nie ma, więc trzeba go wymyślić. Nikt nie czci w Polsce Lenina, Stalina, Mao ani Pol-Pota, więc trzeba rzucić na przedstawicieli lewicy oszczerstwo, jakoby w głębi duszy byli zwolennikami totalitaryzmu i zbrodniczej ideologii komunistycznej, a nawet czasami zapominali się i pokazywali swój podziw dla Stalina et consortes.

Sam kiedyś padłem ofiarą tego rodzaju obrzydliwej nagonki, kiedy to na jakiejś demonstracji wystawiono baner pokazujący słynny potrójny portret Marksa, Engelsa i Lenina z dołączona moją fizjonomią. Chętnie pokazuję zdjęcie, które ten haniebny, a jakże typowy dla propagandy akt oszczerstwa dokumentuje. Mam w tym zresztą swoistą radość, płynącą z ironicznego i autoironicznego potencjału tego artefaktu. Zresztą zobaczcie sami (poniżej). Dziś Winnicki, który sam kiedyś został przyłapany na heilowaniu (niby żartem, jak się tłumaczył), zaplątany po uszy w dziejący się skandal z leśnymi obchodami urodzin Hitlera, sam jak tonący brzytwy chwyta się tej żałosnej prowokacji.

Być może rodzimi faszyści nie wiedzą, co to jest zbrodnicza, totalitarna ideologia, której głoszenie jest zakazane. Wiedzą, że jest nią nazizm, o którym uczą się od swoich mentorów, że choć nacjonalistyczny, jest zbrodniczy właśnie przez to, że „socjalistyczny”, czyli zbliżony do komunizmu.

Nie – jest zbrodniczy przez swój ekstremalny nacjonalizm i rasizm, a tymczasem komunizm był dla nazistów kwintesencją zła, tak samo jak dla naszych poczciwych „narodowców”. Udawanie przez nich, że nie wiedzą nic o pokrewieństwie „myśli narodowej” z faszyzmem, a faszyzmu z nazizmem, jest rzadkim przykładem samozakłamania. Wiedzą i czują to doskonale. Mogą jednak nie wiedzieć, czym jest ów komunizm, którym chcieliby się wybielić, wskazując na niego palcem jako ten drugi, jeszcze groźniejszy totalitaryzm, rzekomo po ciuchu wspierany przez polską lewicę i liberałów.

Otóż o ile faszyzm i nazizm w całości i we wszystkich odmianach jest ideologią totalitarną, a często i zbrodniczą, to w przypadku komunizmu dotyczy to tych jego odmian (jak stalinowska czy maoistowska), które mają wspólne cechy z faszyzmem i nazizmem, czyli odmian nacjonalistycznych bądź też takich, które nawołują do krwawej rewolucji. Ogromna większość komunizmów nie ma w sobie nic totalitarnego ani występnego. Przykładem komunizm katolicki (bardzo popularny w XIX wieku), w myśl którego należy na gruncie miłości ewangelicznej dążyć do tego, żeby wszyscy ludzie byli sobie braćmi i wspólnie pracowali, solidarnie dzieląc między siebie owoce swej pracy. Mówienie, że komunizm jako taki ze swej natury jest zbrodniczy, to kompletny idiotyzm. Zbrodniarzami byli komuniści o faszystowskim światopoglądzie. Nigdy ich zresztą nie brakowało. Kto żył w PRL, ten pamięta, że ówcześni narodowcy działali otwarcie w ramach partii komunistycznej i okołopartyjnego stowarzyszenia Grunwald. W gruncie rzeczy wszyscy ci faszyści i agresywni komuniści byli (i są) siebie warci. Różnice w ich poglądach nie są godne uwagi. Co to ma w ogóle za znaczenie, że jedni woleliby gospodarkę opartą na spółdzielniach, a inni, dajmy na to, całkowicie upaństwowioną i planową? Nie o to przecież chodzi.

Faszyści mają swoich protektorów i suflerów. Niestety, niektórzy z nich mają nawet akademicki cenzus. Słynny już dr hab. Tomasz Panfil z lubelskiego IPN oświecił nas niedawno słowami: „Żydom na początku okupacji nie było tak źle”. W sukurs poszedł mu prof. Jan Żaryn, który 23 stycznia w „Kropce nad i” po wygłoszeniu stosownych potępień hitleryzmu, zapewnieniu, ze ONR nie ma nic wspólnego z Dumą i Nowoczesnością, która jest marginesem marginesu, wyrażeniu ubolewania, iż TVN zajmuje się nazistami, a nie zajmuje się groźnymi komunistami, pozwolił sobie tak oto skomentować słowa swojego kolegi Tomasza Panfila:

„Niemiecka okupacja spowodowała daleko idące rozdzielenie sytuacji Żydów i Polaków. Z perspektywy Polaków, którzy natychmiast poddani zostali eksterminacji, (…) sytuacja Żydów przez pierwsze miesiące wyglądała w ten sposób, że są oto grupowani w coraz bardziej zamykających się gettach, ale mają własny samorząd, mają własne życie wewnętrzne. Sytuacja Polaków jest zupełnie inna. Nie mają żadnej możliwości działania”.

Nawet w komunistycznej szkole, do której chodziłem, nie wygadywano takich bredni. Nie słyszałem też, aby ówczesna propaganda wykorzystywała słowo „eksterminacja” (fizyczna likwidacja grupy narodowościowej) w odniesieniu do Polaków. Nie, Polacy nie byli wyłapywani i mordowani przez Niemców za to, że są Polakami – byli prześladowani i terroryzowani straszliwie, więzieni i mordowani, lecz eksterminowali nie byli. I prof. Żaryn o tym dobrze wie.

I wie również, że od pierwszego dnia wojny w Polsce lepiej było być etnicznym Polakiem niż Żydem zapędzanym do getta. I na pewno wie i to, że Polacy w czasie wojny chodzili do kościołów i do pracy, mieli nadzorowaną przez Niemców polską policję i rozmaitego typu urzędy. Zupełnie jak Żydzi w gettach! Tylko że potem te getta zamknięto, a wreszcie „zlikwidowano”, razem z ich mieszkańcami. Czy on wierzy w to, o mówi? Skąd w ogóle mógł się wziąć taki dyskurs? Jakiż to żydożerczy diabeł go podsunął? Odpowiedź na to pytanie daje prof. Jacek Leociak, którego tu na koniec – polecając uwadze prof. Żaryna – cytuję:

Panfil powtarza tylko tezy moczarowskich narodowych komunistów i przepisuje żywcem z kuriozalnego elaboratu Ewy Kurek „Poza granicą solidarności. Stosunki polsko-żydowskie 1939-1945″ (2006): „Żydzi Zawsze byli obcy i wyizolowani, byli cudzoziemcami na polskiej ziemi. Niemcy w czasie okupacji spełnili polityczne marzenie Żydów, dali im »żydowskie prowincje autonomiczne«, z »samorządem« (czyli Judenratami), z własną policją, opieką społeczną, szkolnictwem etc.”. Dalej Kurek donosi: „Tak więc tymi, których życie było w okupowanej Polsce najbardziej zagrożone, byli w latach 1939-1942 Polacy. (…) W tym samym czasie do Żydów odnosiły się jedynie szykany typu ekonomicznego. (…) Polscy Żydzi wiedli za murami żydowskie życie, delektując się świeżo zbudowanymi autonomiami i izolacją gett. Głodnych wprawdzie i chłodnych, ale z wolną sobotą, żydowskimi tramwajami, własną pocztą, policją, teatrami, restauracjami”. Asymetria stosunków polsko-żydowskich polegała na tym, że „gdy Niemcy byli skoncentrowani na mordowaniu Polaków, Żydzi żyli w miarę bezpiecznie za wzniesionymi przez siebie murami autonomii terytorialnych (gett), Polakom nie towarzyszyło współczucie i pomoc polskich Żydów”. Panfil powtarza więc jej tezy, które — jak widać — staną się niedługo oficjalnym stanowiskiem IPN w sprawie stosunków polsko-żydowskich podczas wojny i Holokaustu. Panfil ma bowiem zasiąść w fotelu dyrektora lubelskiego oddziału IPN. Kierunek jest wyraźny — pełzający negacjonizm.

Prezes pisze do Partii

25.01.2018
czwartek

Jarosław Kaczyński tak się oburzył wynikiem tajnego głosowania pisowskich senatorów w sprawie partyjnego kolegi, że napisał list do członków PiS.
Autor nadaje sprawie senatora Koguta znaczenie o wiele większe, niż by się nam zdawało, a przy okazji wzywa partię do zwarcia szeregów, co pośrednio oznacza, że PiS w ocenie prezesa idzie w złą stronę.

Dla Kaczyńskiego sprawa Koguta jest wielkim politycznym błędem senatorów PiS, bo daje pretekst do symetryzmu: PiS = PO. Tymczasem nie wolno dopuścić, by społeczeństwo, a zwłaszcza wyborcy PiS, zaczęli mówić, że PiS i Platforma to jedna banda, bronią swych kolegów przed wymiarem sprawiedliwości, pomagają uniknąć kary.

Prezes nie posuwa się tak daleko, by już orzec, jakie kary spadną na senatorów PiS głosujących przeciw pozbawieniu immunitetu senatora Koguta. Nie wnikam, czy słusznie czy niesłusznie. Nie wydaję wyroku przed sądem. Zwróciło moją uwagę, że Zbigniew Janas nazwał Koguta porządnym człowiekiem. Tak jakby chciał go bronić przed sądem kapturowym.

To, co w liście uderza, to brak jakiejkolwiek gotowości do zmiany polityki PiS. Kaczyński rozwiewa wszelkie złudzenia tych poza PiS, którzy doszukują się w „rekonstrukcji” rządu znaku łagodzenia kursu i przesuwania się w stronę centrum. Dla Kaczyńskiego to tylko „manewr polityczny” i efekt „ekonomii sił”, czyli polityka kadrowa. Szydło była dobra, ale jej potencjał się wyczerpał. Na nowym etapie potrzebny jest Morawiecki w tandemie z Dudą. Cel zasadniczy – „dobra zmiana” – pozostaje ten sam.

Prezes podtrzymuje zasadniczą diagnozę z kampanii wyborczej: Polska była przez 25 lat hamowana w rozwoju przez „postkomunizm” i „postkolonializm” (sic!). Dlatego PiS i zjednoczona prawica potrzebuje jedności i co najmniej dwu kadencji, by skutki tego okradania usunąć. Platforma nie ma co liczyć na przebaczenie: jest siłą nie tylko złodziejską, ale i antydemokratyczną, bo nie uznaje, że PiS ma demokratyczną legitymizację wyborczą.

Takie jest słowo prezesa. Ani kroku wstecz. Z tezami nie ma co dyskutować, były wielokrotnie obalane jako nierzetelne i nieuczciwe skróty myślowe, upraszczające stan faktyczny polityki i państwa do poziomu propagandowych „pasków”. Opozycja z PO na czele nigdy nie podważała wyniku wyborów w 2015 roku. Kwestionowała natomiast, że PiS uzyskał mandat do zmian sprzecznych z konstytucją.

Jednak list jest interesujący, bo pokazuje rozbieżność między purytanizmem Kaczyńskiego a rzeczywistością w jego własnej partii, której symbolem stał się Misiewicz. Prezes przypomina, że rządzenie to służba, a nie szukanie swego. A pół Polski się śmieje: podawana w niezależnych od PiS mediach lista nadużyć władzy i przykładów prywaty w obozie obecnej władzy wydłuża się niemal codziennie. Kaczyński na purytanizm swej wyposzczonej partii raczej nie nawróci.

szostkiewicz.blog.polityka.pl