Morawiecki wchodzi w buty Ryszarda Czarneckiego

Politycy unijni coraz więcej czasu poświęcają Polsce, bynajmniej nie z tego powodu, że nasz kraj jest godny uwagi i chwały, ale dlatego, że przysparza kłopotów. Zamiast zająć się normalną pracą, komisarze zajmują się politykami PiS i ich wytworami prawnymi, które z kulturą prawną nie mają za wiele wspólnego. Do tego efekty poświęcone Polsce pisowskiej są mizerne, by nie powiedzieć żadne.

Spotkanie Jean-Claude’a Junckera z Mateuszem Morawieckim nie przyniosło spodziewanych rezultatów. Politycy unijni przewidując dalszy opór Warszawy, szukają rozwiązań, aby przymusić władze PiS do przestrzegania standardów państwa prawa. Uderzenie po kieszeni zwykle jest najboleśniejsze, tym bardziej, że PiS kasę brukselską traktuje jak łup.

Art. 7 Traktatu UE został uruchomiony, ale perspektywa jego zadziałania jest odległa w czasie. Acz możliwość nałożenia sankcji może spowodować wzrost sceptyczymu unijnego w Polsce, co jest na rękę politykom PiS.

Günther Oettinger, niemiecki komisarz ds. budżetu, sugeruje, aby Unia rozdział pieniędzy powiązała z praworządnością i polityką imigracyjną. Kasa jako zachęta. Chcesz być beneficjentem, zależy tylko od ciebie. Nie przestrzegasz praworządnosci, rezygnujesz z profitów.

Nie karanie, ale zachęcanie. Tak Bruksela chce ustalić rozdział części swojego budżetu. PiS nie dostosowując się do zachęt, sam rezygnowałby z dostępu do części unijnych środków. Czy to zadziała?

Lecz PiS jest ewenementem, o czym przekonujemy się na każdym kroku. Podczas rozpoczynającej się prezydencji Bułgarii media pisowskie i ich komentatorzy włożyli w usta premiera Bułgarii Bojko Borisowa słowa o tym, że onże jest za wstrzymaniem głosowania art. 7 TUE, a ponadto apeluje do Donalda Tuska, by pozostał neutralny ws. Polski.

Na ten fake-news media pisowskie i komentatorzy rzucili się, jak wygłodniałe psy, zorganizowano nagonkę. Sam premier Bułgarii musiał prostować kłamstwo.

Zaś Morawiecki okazuje sie coraz bardziej bezradnym politykiem, który nie zajmuje się Polską, tylko obroną miazmatów, w tym takich mizernych postaci, jak Ryszard Czarnecki. Premier uważa, że porównanie przez Czarneckiego europosłanki Róży Thun do szmalcowników, czyli „szwabskich pachołków”, którzy zarabiali na wydawaniu Żydów na śmierć w czasie II wojny światowej, nie jest szczególnie ostre i mieści się w kulturalnym dyskursie.

Morawiecki wchodzi w buty Czarneckiego, dla niego poziom kultury sięga półki z „Winnetou”, jest to plemienne rozumienie debaty, godne plemienia Czarnych Stóp, albo Siuxów, którzy używają takich subtelnych narzędzi przekonywania przeciwnków, jak tomahawków. Howgh.

 

Morawiecki broni „szmalcowników” Czarneckiego. Akurat on powinien być szczególnie wrażliwy na tę obrzydliwość

Premier Morawiecki uważa, że porównanie przez Czarneckiego europosłanki Róży Thun do „szwabskich pachołków”, którzy zarabiali na wydawaniu Żydów na śmierć, nie jest szczególnie ostre i mieści się w kulturalnym dyskursie. Kompromituje swój urząd i obraża pamięć własnej rodziny i tych Polaków, którzy jej pomogli przeżyć Holocaust

Premier Mateusz Morawiecki dołączył 11 stycznia do 2018 do grona obrońców wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego Ryszarda Czarneckiego (PiS), który wzburzył europejską opinię publiczną porównując posłankę Różę Thun (PO) do szmalcowników. 10 stycznia liderzy czterech grup politycznych europarlamentu – Manfred Weber (EPL), Gianni Pittella (S&D), Guy Verhofstadt (ALDE) i Philippe Lamberts (Zieloni) – zażądali w liście do przewodniczącego PE Antonio Tajaniego odwołania Ryszarda Czarneckiego z funkcji wiceprzewodniczącego. Powołali się na art. 21 regulaminu o „poważnym uchybieniu”.

Poszło o wypowiedź europosła PiS Ryszarda Czarneckiego dla portalu niezalezna.pl: „Pani von Thun und Hohenstein wystąpiła w roli donosicielki na własny kraj (…) Podczas II wojny światowej mieliśmy szmalcowników, a dzisiaj mamy Różę von Thun und Hohenstein i niestety wpisuje się ona w pewną tradycję. Miejmy nadzieję, że wyborcy to zapamiętają i przy okazji wyborów wystawią jej rachunek”.

Liderzy czterech największych frakcji PE uznali słowa Czarneckiego za „niedopuszczalne, poniżające”. Stwierdzili, że ataki na europosłów z Polski, którzy „bronią europejskich wartości” stały się [w polskiej polityce] powszechne, ale Czarnecki „przekroczył kolejną granicę”.

Przeczytaj też:

Czarnecki: Róża Thun jest jak „szmalcownicy”. Thun: to absurdalna nagonka, tak rodzi się faszyzm

ADAM LESZCZYŃSKI  6 STYCZNIA 2018

Co powiedział Morawiecki

Premier Mateusz Morawiecki włączył się do tej europejskiej debaty i w wypowiedzidla PAP skomentował słowa Czarneckiego tak:


Czasami padają słowa trochę ostrzejsze, czasami mniej. Oczywiście pan przewodniczący nie powinien tracić stanowiska. Natomiast oczywiście ja bym wskazał na niektóre wypowiedzi naszych oponentów, które są nie tylko daleko ostrzejsze, ale też niekulturalne

Mateusz MorawieckiWypowiedź dla PAP – 11/01/2018

Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta


TRUDNO ZNALEŹĆ „OSTRZEJSZĄ” WYPOWIEDŹ. SŁOWA CZARNECKIEGO KULTURALNE?!


Wypowiedź premiera jest oczywiście opinią. Nie sposób ocenić, czy prawdziwe jest przekonanie, że Czarnecki nie powinien tracić stanowiska, bo to zależy od oceny, czy popełnił „poważne uchybienie”. Premier może uznawać, że nie, nawet jeżeli wywołuje to  zdziwienie znacznej części opinii publicznej w Polsce czy w Unii Europejskiej.

Ze słów Morawieckiego wynika wprost, że uważa on wypowiedź Czarneckiego za „kulturalną”-  została przeciwstawiona niekulturalnym wypowiedziom „naszych oponentów”.

W tym miejscu premier naruszył powszechnie akceptowane użycie terminu „kulturalny”, którym opisuje się postępowanie osoby „dobrze wychowanej, obytej, uprzejmej” w odróżnieniu od „niekulturalnej”, która zachowuje się brutalnie, grubiańsko, nieuprzejmie, obraża innych itp.

Nie da się obronić tezy, że porównanie europosłanki do „szmalcowników” jest zachowaniem „kulturalnym” w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa.

OKO.press uważa także, że trudno byłoby znaleźć równie „ostre” wypowiedzi opozycji, choć tutaj rzecz jest subiektywna. Dla Mateusza Morawieckiego pojawiające się czasem w publicystyce tezy, że Polska jest pod okupacją PiS, mówienie o miesięcznicy jako „okupacji” części Warszawy (Schetyna), czy przyrównywanie policji do współczesnych oddziałów ZOMO (Frasyniuk) może brzmieć okrutnie. Ale metafora szmalcowników – jak słusznie piszą liderzy PE – przekracza kolejną granicę i trudno byłoby znaleźć coś równie „ostrego”.

Wypowiedź premiera Morawieckiego jest – poza wątpliwą treścią – poczwórnie zaskakująca.

 Bo w ogóle padła

Wydawało się, że Morawiecki zastąpił Beatę Szydło, by pokazać – społeczeństwu i Europie – nową twarz PiS. Wraz z rządem miał być bardziej pragmatyczny, mniej ideologiczny i „bojowy” niż poprzednia premier. Po co więc miesza się w ten konflikt broniąc Czarneckiego, który nie jest jego ministrem? Naraża się na to, że zostanie uznany za równie ideologicznie i politycznie skrajny co europoseł.

Obrona przez atak

Morawiecki nie próbuje stosować jakiejkolwiek racjonalnej argumentacji (inna rzecz – czy była możliwa) w obronie metafory Czarneckiego. Odpowiada atakiem na „naszych przeciwników”, co stanowi prostacki zabieg polemiczny. Zastosowała go zresztą – w jeszcze bardziej kuriozalnej formie – także rzeczniczka PiS Beata Mazurek, która 12 stycznia uznała, że słowa Czarneckiego były „mocne, to prawda, ale i to, co działo się w Warszawie pod rządami PO i Hanny Gronkiewicz-Waltz też jest skandaliczne i niedopuszczalne” (miała na myśli „złodziejską reprywatyzacją” w Warszawie).

Sam Czarnecki tłumaczył PAP, że list liderów frakcji politycznych w PE „to  jest cały czas element walki z Polską. Nie liczą się argumenty i prawda, tylko liczy się to, żeby politycznie uderzyć w Polskę i jej przedstawicieli. Tyle że to nie buduje przyszłości UE jako związku równorzędnych państw”.

Skrajna, fanatyczna deklaracja

Premier Morawiecki dwukrotnie w krótkiej wypowiedzi użył określenia „oczywiście”. W ten sposób podkreślał siłę własnych przekonań. Oderwał się przy tym od realiów i zatracił świadomość, że odbiorcy – w tym politycy europejscy, którzy z uwagą go obserwują – mogą być innego zdania.

Taka typowa dla fanatyków postawa należy do politycznej osobowości premiera. Jak sam w coś wierzy, to uważa to za oczywiste, nie wymagające uzasadnienia.

OKO.press wyrażało już zdziwienie wypowiedziami Morawieckiego o reformie sądownictwa podczas debaty po jego sejmowym expose:

„Reforma pana ministra Ziobry jest bardzo dobrą reformą, ponieważ ona zwiększa niezawisłość sędziów. Co wy opowiadacie, że ona zmniejsza? – żarliwie powtarzał Morawiecki. – No przecież chcecie, wszyscy chcemy tej reformy. Wierzę, że wy również chcecie tej reformy”.

Podobną figurę retoryczną stosuje także ojciec premiera, Kornel Morawiecki, przy czym jego fanatyzm wyraża się formie łagodnego zdumienia, że rozmówca się z nim nie zgadza.

Przeczytaj też:

Morawiecki nad grobem sądów. „Reforma ministra Ziobry jest dobra, zwiększa niezawisłość sędziów. Co wy opowiadacie, że zmniejsza?!”

PIOTR PACEWICZ  16 GRUDNIA 2017

Życie rodziny premiera była zagrożone przez szmalcowników

Podczas ceremonii wręczenia nagrody im. Antoniny i Jana Żabińskich Polakom ratującym Żydów w czasie II wojny światowej Mateusz Morawiecki zdobył się 18 września 2017 na poruszające  wyznanie, że „członkowie jego rodziny” byli w stanie przeżyć niemiecką okupację dzięki pomocy polskich rodzin.

Dodał, że „żadna z tych osób, które narażały swoje życie, nie została zaliczona w poczet tych najbardziej uhonorowanych, wielkich bohaterów – Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”. Było to punktem wyjścia do zgłoszenia (wspólnej zresztą z ojcem) propozycji uhonorowania całego narodu, w formie drzewka dla Polski jako kraju Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata w Yad Vashem w Jerozolimie.

Przeczytaj też:

Morawiecki przyznaje, że ma żydowskie korzenie. Ale domagając się drzewka w Yad Vashem dla „całego polskiego narodu”, zakłamuje prawdę o Holocauście

PIOTR PACEWICZ  21 WRZEŚNIA 2017

Zadziwiające, że Morawiecki, tak zaangażowany w obronę polskiego honoru w czasie II wojny, akceptuje używanie w debacie politycznej określenia „szmalcownicy”, czyli ludzi, którzy stanowili bezpośrednie zagrożenie życia jego własnej rodziny.

Szmalcownictwo polegało na szantażowaniu ukrywających się Żydów i ich polskich gospodarzy. Książka Anny Bikont „Sendlerowa. W ukryciu” daje wyobrażenie o tym dramatycznym wyścigu między Polakami pomagającymi Żydom i tymi, którzy ich tropili, o ciągłej zmianie mieszkań, szukaniu sposobów na kamuflowanie np. zwiększonych zakupów itp.

Szmalcownictwo było potępiane przez władze podziemnego państwa (patrz – ilustracja) określanych jako „hieny ludzkie, żerujące na nieszczęściu”, przy czym sam termin – od niem. „Schmaltz”, czyli smalec, skojarzenie z dawaniem łapówki – pojawił się dopiero w artykule „O zgniliźnie moralnej Warszawy”, opublikowanym w piśmie „Dziś i jutro” z 25 czerwca 1943 roku

„W niedzielne popołudnia, kiedy na ulicach spotyka się tłumy spacerowiczów, zauważyć można towarzystwo «obiecujących młodzieńców» jak przechadzają się tam i powrotem. To po prostu «kapusie» albo inaczej «szmolcowniki» (…) Tacy jegomoście rzeczywiście przeogromnie zasmakowali w tym nader łatwym i popłatnym zawodzie. Chodzą po ulicy, wyszukują z tłumu semickie typy (…) W takim polowaniu bierze udział większa liczba. Przednie straże, to najczęściej gromady dzieci ulicznych (…) Często gęsto dla zabicia czasu i zarobienia grubszej forsy angażują się na usługi gestapo. Automatycznie przypieczętowują już tak na amen swoją przynależność do szeregów pachołków szwabskich.

Polskie «knechty», którym nie przemówiła do ambicji ani hańbiąca nazwa pachołków, którzy nie wiadomo dlaczego ani dla jakich pobudek zlizują nieomalże proch z butów, które ich kopią”.

Premier Morawiecki uważa, że porównanie posłanki opozycji do tych „szwabskich pachołków”, którzy zarabiali na uczestnictwie w mordowaniu Żydów, nie jest szczególnie ostre, a w zasadzie jest kulturalne.

oko.press

Wiadomości TVP przyłapane na gigantycznej manipulacji. Na europejskich salonach zawrzało

Do tego, że TVP dwoi się i troi, by tworzyć narrację która odpowiada potrzebom partii rządzącej zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Od czasu do czasu jednak media narodowe przechodzą same siebie fabrykując newsy, przekręcając kluczowe wypowiedzi przeciwników politycznych, stosując żenującą nagonkę, czy też wyjmują pewnie zdarzenia z kontekstu, tylko po to by zbudować wygodny dla siebie obraz sytuacji.

Tym razem jednak TVP posunęła się krok dalej. Mianowicie Kurski i spółki zdecydowali się przekręcić i zmanipulować wypowiedź premiera Bułgarii, który zdaniem mediów narodowych miał łajać Donalda Tuska za brak obiektywizmu i wtrącanie się w polskie sprawy. Sęk w tym, że premier Bułgarii zdążył już oficjalnie zaprzeczyć doniesieniom TVP. W takiej sytuacji warto sobie postawić pytanie, czy dojdzie do oficjalnego sprostowania ze strony Wiadomości? Czy też sprawa zostanie zamieciona pod dywan?

Nie jest to niestety pierwszy i zapewnie nie ostatni przykład bezczelnego kłamstwa i manipulacji ze strony mediów narodowych. W dobie internetu, globalnych mediów oraz zwiększonej czujności widzów takie typu zagrania są demaskowane niemal natychmiast. Sęk w tym, żę Kurskiemu i spółce taki obrót sprawy w ogóle nie przeszkadza. Media narodowe działają na zasadzie obrzucania przeciwników politycznych błotem, licząc na to, że coś z tego błota się przyklei. Jeżeli dojdzie nawet do przeprosić, czy do sprostowania, to będzie ono zrobione w taki sposób, że nikt nie zauważy, że w ogóle do niego doszło…

źródło: Rzeczpospolita

crowdmedia.pl

Blef Morawieckiego zawiódł. Bruksela znalazła sposób na ukaranie Polski

Brukselskie elity wyciągnęły wnioski z dotychczasowej walki z rządem Prawa i Sprawiedliwości. Na nic zdała się gra premiera Morawieckiego, który nowymi twarzami stara się ocieplić relacje z zachodem, ale równocześnie nie chce w realnych sprawach ustąpić choćby o krok. Europejscy urzędnicy wpadli jednak na pomysł, jak ukarać nieposłuszną Warszawę, ale równocześnie obezwładnić najpotężniejsze narzędzie PiS – medialną propagandę. Bynajmniej nie ma powodów do radości, ponieważ nasz kraj może zapłacić za to wysoką cenę w perspektywie wieloletniej.

Bruksela straszyła Polskę wdrożeniem procedury praworządności i sankcjami, jednak to narzędzie ma dwie oczywiste wady. Jedna z nich to konieczność przeforsowania takiego rozwiązania, w czym takie kraje jak Węgry mogą stanowić przeszkodę. Drugim problemem jest społeczny skutek restrykcji całkowicie odwrotny od zamierzonego, rząd obłożony karami będzie sukcesywnie podsycał nastroje eurosceptyczne. Tym bardziej, że Warszawa stale przedstawia argument, że sankcje za łamanie praworządności w postaci zamrożenia funduszy spójności są niezgodne z prawem unijnym.

Jednak polityka nie znosi próżni i urzędnicy znaleźli sposób, aby obejść ryzykowną konfrontację medialną wokół sankcji. Günther Oettinger, niemiecki komisarz ds. budżetu zasugerował alternatywne rozwiązanie. Postuluje on zmianę struktury środków przeznaczonych na politykę spójność. Polska ma nie zostać ukarana, ale zamiast tego powinien powstać system zachęt związanych z praworządnością i polityką imigracyjną. Wówczas Warszawa autowykluczająca się z tych obszarów sama na własne życzenie pozbawiłaby się dostępu do części środków. Jednak byłaby to własna decyzja rządu, która polegałaby na rezygnacji z dodatkowych korzyści, a nie odbierania należnych naszemu krajowi środków. Wówczas zarzucanie Unii karania Polski w niezgodzie z traktatami byłoby zadaniem trudniejszym.

Powyższa propozycja pozwala Brukseli zadać kłam ciągłym oskarżeniom o bezradność, równocześnie zachowując pozór nieingerowania w suwerenność krajów członkowskich.

Sytuacja z perspektywy polskiej racji stanu jest trudna. Mateusz Morawiecki w celu uniknięcia strat musiałby pójść na ustępstwa, ale to kosztowałoby PiS drogo w sondażach. Z tego powodu prawdopodobnie kontynuowana będzie polityka bezkompromisowości, co sprawi tylko, że w kolejnym budżecie unijnym inne państwa zyskają więcej środków kosztem Polski. Będzie to najsmutniejsze podsumowanie polityki zagranicznej całej kadencji rządów Prawa i Sprawiedliwości.

Źródło: www.rp.pl

crowdmedia.pl

Test „na Błaszczaka”

Test „na Błaszczaka”

Głosowanie w Sejmie nad obywatelskim projektem Ratujmy Kobiety ujawniło jeszcze jedną siłę wspierającą PiS – opozycję wśród opozycji. Można rzec, iż pisowski twór Zjednoczonej Prawicy poszerzył się o kolejny element, który w gruncie rzeczy daje Jarosławowi Kaczyńskiemu upragnioną większość konstytucyjną.

Spójrzmy, jak to prezes PiS zgrabnie rozegrał. „A co będę wam żałował, dorzucę opozycji 58 naszych głosów i tak przerżniecie”. Czy Kaczyński zaryzykował? Nie! Kaczyński pokazał słabość polskich polityków, przy okazji swoją. Pokazał, iż jesteśmy bezideowi, wsobni, kunktatorscy. Pokazał, że największa w Polsce partia to oportuniści i ten oportunista nr 1 dla własnych potrzeb ego pozostałymi oportunistami zarządza.

Pod tym względem mamy do czynienia z majstersztykiem, bo Kaczyński w ławach poselskich od 1989 roku (największy beneficjent III RP) czegoś się nauczył. Bynajmniej nie jest to jakiś wybitnie zdolny prezes. O, nie! Kaczyński wie, iż się błyszczy na tle marności, dlatego wokół siebie ma wszelakich Błaszczaków, Brudzińskich, Karczewskich.

Więc zrobił wrzutkę i pokazał opozycji, że ta wśród siebie ma takich samych niedojdów, jak jego Błaszczaki i Brudzińskie. Twierdzę, że Kaczyński niedojdów nie doliczył, bo reprezentanci uruchomili efekt domina, który skutkuje tym, że opozycja pozaparlamentarna, elektorska wykłada się, atakuje siebie nawzajem. Nawet naprędce powstał teatrzyk niedojdów, w którym liderzy partii opozycyjnych pokracznie tłumaczą się, dlaczego wyrżnęli głowami o podłogę. I znowu się przewracają.

Na błędach powinniśmy się uczyć. Ale jak wiemy, jedyna nauka na błędach to jest utrwalenie błędów. Gdyby doszło do powtórnego głosowania na projektem liberalizującym aborcję, wynik byłby podobny, a nawet jeszcze bardziej pożądany dla Kaczyńskiego.

W polityce, jak w naukach przyrodniczych, odkrycia i pożądane efekty uzyskuje się drogą ewolucji. Ileś razy siew nie udaje, ale raz zaskoczy – i wszyscy się radują, bo idziemy do przodu. Projekt Ratujmy Kobiety prędzej czy później zaskoczy, musi inaczej zaistnieć, musi być inną formą ewolucyjną, np. partyjną. Nie zgłasza się go jako projekt obywatelski, ale partii opozycyjnych. Zwiększa się zatem jego wartość przystosowania, czyli inteligencji ewolucyjnej.

A co do oportunistów w Sejmie. Nie wyplenimy ich, bo póki co, nie ma takiego testu, ile w kandydacie na posła jest Błaszczaka. To byłoby idealne rozwiązanie. Każesz kandydatowi otworzyć usta, wkładasz papierek lakmusowy, a ten za bardzo się czerwieni, wówczas mówisz: za dużo w tobie Błaszczaka, nie nadajesz się na posła, tylko na stróża nocnego.

Opozycję mamy taką, a nie inną. Lepszej nie będziemy mieć. A nawet bez testu, na oko widać, że w opozycji jest mniej Błaszczaków niż w PiS. I tym optymistycznym akcentem kończę ten felieton.

Waldemar Mystkowski

koduj24.pl

„Le Figaro”: Kaczyński jest „chłopcem do bicia na dzisiaj”, ale „rozgrywkę prowadzi” Orban

„Le Figaro” wzywa w piątek „wielkich Europy” do wzięcia pod uwagę „aspiracji młodszych braci ze Wschodu” i zwraca uwagę na tworzącą się przepaść między Wschodem a Zachodem. Zaznacza jednak, że „w kwestii sprawiedliwości i wolności słowa nie może być ustępstw”.

Brukselski korespondent paryskiego dziennika Jean-Jacques Mevel ocenia, że projekty francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona, który pragnie ożywienia Unii, „hamowane są frondą krajów Europy Wschodniej, które też chciałyby mieć coś do powiedzenia w tej sprawie”. Jego artykuł nosi tytuł „W Europie tworzy się przepaść między Wschodem a Zachodem”.

Odnosząc się do prowadzonej wobec Polski procedury z artykułu 7 traktatu UE, dziennikarz cytuje premiera Węgier Viktora Orbana, który odradza jej wszczęcie, zapewniając, że Węgry „zawsze będą na miejscu”, by nie dopuścić do potępienia Warszawy.

Według korespondenta „Le Figaro”, w tej sprawie „wahać się mogą” również Słowacy i Rumuni, „być może przyłączy się do nich także przewodnicząca UE Bułgaria, a następnie, latem… Austria”, która jako kolejna obejmie prezydencję.

Autor artykułu nazywa prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego „chłopcem do bicia na dzisiaj”, ale podkreśla, że „rozgrywkę prowadzi” Orban. Dziennikarz określa go jako pragmatyka „w przeciwieństwie do Kaczyńskiego”, którego określa mianem ideologa oraz przypomina, że w zeszłym roku Orban w wyborach na szefa Rady Europejskiej głosował na Donalda Tuska, „popieranego przez (kanclerz Niemiec) Angelę Merkel i Emmanuela Macrona”.

„Czy, jeśli naprawdę zwiększy się nacisk na artykuł 7., (Orban) znowu zdradzi Jarosława Kaczyńskiego?” – pyta Mevel.

Jeśli procedura do niczego nie doprowadzi, Paryż i Berlin mogą przykręcić kurek z funduszami europejskimi dla Polski i Węgier, ale „grozi to dalszym pogłębieniem przepaści między Zachodem i Wschodem” – ostrzega dziennikarz.

„Le Figaro” z kolei w komentarzu redakcyjnym pt. „Schizma kontynentalna” z żalem wspomina czasy, gdy „UE przypominała klub, w którym przestrzega się przepisów”.

Obecnie kraje, które były „płomiennie proeuropejskie”, pod przewodnictwem Polski i Węgier „buntują się przeciw +porządkowi brukselskiemu+” – czytamy w „Le Figaro”, który przełom w stosunkach datują na rok 2015, gdy „kraje Europy Środkowej i Wschodniej w masowej imigracji ujrzały śmiertelne zagrożenie dla swej tożsamości”.

Pisząc o „osi Warszawa-Budapeszt-Praga-Wiedeń”, gazeta przyznaje, że „w tych krajach zachodnioeuropejski model wielokulturowy nie działa”. „I nie chcą one, by im go narzucano” – dodaje.

Przypominając o obietnicach prezydenta Macrona, że „ożywi Europę”, dziennik podkreśla, że ta ambicja już została osłabiona i że „tu i ówdzie na Zachodzie (…) rosną w siłę stronnictwa eurosceptyczne”.

„Żeby nieporozumienie nie zamieniło się w schizmę, wielcy Europy (Francja i Niemcy – PAP) muszą wziąć pod uwagę aspiracje młodszych braci ze Wschodu. (…) Wrażliwość narodowa tych państw, które wywodzą się z bloku komunistycznego, jest ogromna” – ostrzega „Le Figaro”.

Wskazuje jednak, że „te kraje ze swej strony muszą zrozumieć, że Europa to nie +supermarket+”, jak mówił francuski prezydent. „Szczególnie w kwestii sprawiedliwości i wolności słowa nie może być ustępstw” – podkreślono.

dziennik.pl

Macierewicz. Minister obrony Smoleńska

Problem z szefem MON Antonim Macierewiczem polega na tym, że za mało zajmował się obroną narodową.

Stworzył od podstaw nowy rodzaj sił zbrojnych. Choć jeszcze w 2015 r. Wojska Obrony Terytorialnej nie istniały, to kilka dni temu ich szef gen. Wiesław Kukuła raportował, że liczą ponad 7 tys. żołnierzy. Sformowano trzy brygady, a kolejne są tworzone – za rok formacja ma liczyć 20 tys. żołnierzy. To od podstaw dzieło Antoniego Macierewiocza.

To także dzięki jego politycznej sile w ubiegłym roku ustawowo zwiększono finansowanie Wojska Polskiego – wtedy jeszcze ówczesnego ministra finansów Mateusza Morawieckiego udało mu się pokonać. Dzięki temu już w tym roku budżet na obronność wzrośnie o ponad 1,5 mld zł, a w kolejnych latach będzie jeszcze więcej pieniędzy. Wreszcie to za Macierewicza podpisano umowy na armatohaubice Krab i za jego kadencji, od podstaw, przy dużym zaangażowaniu wiceministra obrony Bartosza Kownackiego, stworzono system obsługi lotniczej najważniejszych osób w państwie. Już są trzy dodatkowe samoloty dla VIP-ów, a w ciągu najbliższych lat mogą się pojawić kolejne cztery.

Gdyby ten tekst kończył się w tym miejscu, byłby to krótki opis sukcesów najlepszego ministra obrony III RP. Wtedy nawet pojawiające się w internecie porównania Antoniego Macierewicza do Józefa Piłsudskiego nie byłyby aż tak groteskowe. Niestety. By odmalować nieco pełniejszy obraz rzeczywistości, należy tutaj dopiero zacząć.

Luźne traktowanie procedur

WOT Macierewicz faworyzował tak bardzo, że wojska operacyjne, których jest 15 razy więcej, poczuły się zepchnięte na margines. A co gorsza – budowa OT odbywa się kosztem regularnej armii, bo do szkolenia ochotników kierowani są komandosi, co osłabia potencjał sił specjalnych. – Jeśli sześciu specjalsów ćwiczy razem kilka lat i nagle znika choćby jeden członek takiego zespołu, to wartość bojowa całości spada. A takie sytuacje miały i mają miejsce – tłumaczy mi oficer ze Sztabu Generalnego. Ten mariaż OT z wojskami specjalnymi jest spowodowany tym, że gen. Kukuła wywodzi się ze specjalsów – choć obecnie jego notowania u wielu byłych kolegów radykalnie spadły właśnie z powodu „podbierania żołnierzy”. Na dodatek – mimo faworyzowania WOT – resort kierowany przez Macierewicza nie był w stanie jasno sprecyzować, jaką rolę w naszym systemie obronnym ma pełnić OT. Sam były już minister mówił m.in. o obronie infrastruktury przed rosyjskim specnazem. Tak więc o ile za sam pomysł WOT należą się Macierewiczowi brawa, o tyle już realizacja idei budzi zastrzeżenia.

Podobnie jest z nabyciem samolotów dla VIP-ów. Choć pojawia się w końcu ogromna szansa na skończenie z tupolewizmem, to Krajowa Izba Odwoławcza oceniła, że zakup przeprowadzono z naruszeniem prawa (nie było podstaw, by przeprowadzić go z wolnej ręki). – Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że może mi za to grozić prokurator. Ale samoloty mamy – opowiada mi jeden z odpowiedzialnych za ten zakup żołnierzy.

Przykładów luźnego traktowania procedur, czy może ich niezrozumienia, można u Macierewicza znaleźć więcej. Tak było z kupowaniem śmigłowców Blackhawk w Mielcu – w październiku 2016 r., po porzuceniu francuskich caracali, minister zapowiedział, że nasi żołnierze będą latali amerykańskimi maszynami. I ogłosił, że do końca tamtego roku dwa takie helikoptery trafią do wojska. Ale wówczas nie toczyło się żadne postępowanie zakupowe. Półtora roku później wciąż nie ma jasności, jakimi śmigłowcami będą latali polscy żołnierze. I co ważniejsze – kiedy. – Rozmowy z ministrem były bez sensu. On coś mówił, a dwa tygodnie później twierdził zupełnie co innego. Jakby tej wcześniejszej rozmowy nie było – opowiada człowiek, który bezpośrednio uczestniczył w rozmowach dotyczących zakupu.

Być może wynikało to z tego, że tak naprawdę główny punkt zainteresowania Macierewicza leżał zupełnie gdzie indziej. Do zakupów głowy nie miał, kwestię tę scedował na współpracowników, a sam skupił się na rewolucji kadrowej. Przy udziale znanego z obcesowości wiceministra obrony Bartłomieja Grabskiego (potrafił przez kilkanaście minut łajać generała za to, że ministrowi dostarczono nieodpowiednie buty) szukał wszelkich przejawów nieprawomyślności. Jej objawy były różne – mogło to być rozpoczęcie służby jeszcze w czasach PRL, mogło to być powitanie Bartłomieja Misiewicza z niewystarczającymi honorami. Na dodatek zwolnienia odbywały się w sposób dla oficerów nie do przyjęcia – często decyzje przekazywali im żołnierze niżsi rangą, czasem późnym wieczorem otrzymywali kopertę z „wyrokiem”. Ale o ile wielu oficerów Macierewicza znienawidziło, o tyle jednak podoficerowie i szeregowi patrzyli na niego znacznie łaskawszym okiem – bo tego, który daje podwyżki, zachowuje się w dobrej pamięci.

Ale i tak najgłośniej było o odejściach najwyższych rangą generałów – m.in. dowódcy generalnego i operacyjnego, szefa sztabu, szefa odpowiedzialnego za zakupy Inspektoratu Uzbrojenia. Potem Macierewicz pochwalił się tym, że udało mu się usunąć z armii generałów nominowanych w czasach PO. Choć wielu z nich broniło się, że wojsko jest apolityczne, a ich służba przypada na różne rządy. Według deklaracji Macierewicza jeszcze w 2015 r. w Wojsku Polskim działały zwalczające się gangi (to w związku zakupem systemu zarządzania polem walki – BMS), a potem, jak za uzdrowieniem czarodziejskiej różdżki, wraz z nadejściem PiS wszystko się zmieniło. Co ciekawe, wbrew pozorom ta ekipa w dużej mierze kontynuowała to, co było robione w czasach rządu PO–PSL, szczególnie jeśli chodzi o programy modernizacyjne.

Bardzo ważną częścią działalności ministra Macierewicza było przywrócenie pamięci o żołnierzach wyklętych. Tak mówił do nich w marcu ubiegłego roku w Muzeum Narodowym w Warszawie. – To wy stanowiliście ten fundament Polski, dzięki któremu dzisiaj mamy szansę odbudowywać państwo. Nie ma słów uznania, nie ma takich nagród, które by to, co zrobiliście w sposób właściwy, w sposób godny, w sposób satysfakcjonujący mogło zrealizować. Pamiętamy o tym, że przenieśliście myśl o niepodległości przez najgorsze, najstraszliwsze lata – przemawiał.

I żadnych dowodów

Ale jeszcze ważniejszy był Smoleńsk. Już tydzień po otrzymaniu ministerialnej nominacji minister zapowiedział, że trwają prace nad ponownym zbadaniem katastrofy. Problem polegał na tym, że ta komisja Macierewicza zwyczajnie ośmieszyła. Wacław Berczyński pochwalił się tym, że „wykończył caracale”. Kazimierz Nowaczyk zwoływał konferencje tylko po to, by zaprosić na kolejną konferencję. A za pozyskanym słynnym prawnikiem Luisem Moreno-Ocampo ciągną się związki z ludźmi libijskiego dyktatora Muammara Kadafiego. A co najważniejsze – komisja nie pokazała żadnych przekonujących dowodów na to, że w Smoleńsku faktycznie doszło do zamachu. Trudno oceniać efekty jej pracy inaczej niż jako polityczne bicie piany.

Jeśli do tego dołożymy wypowiedzi Macierewicza, jak ta o sprzedaży przez Francję Egiptowi korwet Mistral za jednego dolara, to można stwierdzić, że przez dwa lata oglądaliśmy kolejne występy „kabaretu MON”. A od ministra obrony mamy prawo wymagać nieco powagi.

Wreszcie dużo energii Macierewicz kierował na walkę z prezydentem Andrzejem Dudą. W tym nie było już żadnej ideologii, chodziło o polityczną konfrontację, o poszerzenie strefy swoich wpływów. Macierewicz to starcie przez dwa lata wygrywał. Jednak konflikt między zwierzchnikiem sił zbrojnych a szefem MON wprowadził wyższe kadry w stan rozedrgania. Niejasne było, na kogo się orientować, czyj głos jest decydujący, a czyj nie. A dla wojska stanem naturalnym jest hierarchiczność. Wstrzymanie nominacji generalskich w wyniku konfliktu spowodowało, że obecnie brakuje nam ok. 40 generałów. To nie służy morale. I mimo przedwyborczych deklaracji jeszcze z 2015 r. nie udało się również przeprowadzić reformy systemu kierowania i dowodzenia. Reformy, o której Macierewicz mówił, zanim został ministrem.

Choć obie strony nie szczędziły sobie razów, to jednak z MON poszły pierwsze salwy (m.in. blokowania przez ministra kontaktów prezydenta z żołnierzami) i to resort parł do starcia. Mimo że Pałac Prezydencki przez kilkanaście miesięcy wykazywał się zaskakującym brakiem aktywności, to w pewnym momencie odpowiedział. Efekt jest taki, że wciąż mamy prezydenta Dudę, natomiast nie mamy już ministra Macierewicza.

Jak wygląda bilans kierowania przez Antoniego Macierewicza resortem obrony narodowej? Do sukcesów można jeszcze dodać zwiększenie zaangażowania wojsk amerykańskich w Polsce (choć na to wpływ MON był niewielki) czy dobiegające końca negocjacje w sprawie największego, wartego kilkadziesiąt miliardów złotych, kontraktu na dostawę tarczy przeciwrakietowej Wisła. Także liczne mniejsze zakupy. Warto też wspomnieć o tym, że w wojsku udało się przełamać barierę „niedasizmu”. Za Macierewicza okazało się nagle, że się da. I za to mu chwała.

Ale niestety, zapamiętamy go z zupełnie innych rzeczy. Trochę śmiesznych. Trochę strasznych.

dziennnik.pl

Wróbel: Profesorowie, skrytykujcie Rysia [OPINIA]

Jarosława Kaczyńskiego i Jana Wróbla łączy przynajmniej to, że obaj żywimy sympatię do Ryszarda Czarneckiego – chociaż ja znam go chyba nieco dłużej. Jakby ktoś nie wiedział, za co go lubię, to podpowiadam: oczytany, zabawny, inteligentny, ma smykałkę do pamfletu. Prezes lubi Rysia również za jego umiejętności dworzanina.

I, jakby tego było mało, Rysio potrafi też łupnąć w Niemców. Próbka: „Pani Róża von Thun und Hohenstein wystąpiła w niemieckiej propagandówce. Był to antypolski film, który kojarzy mi się z propagandą III Rzeszy, jak mam być szczery. Ekranizacje hitlerowców także były skierowane przeciw Polsce. Filmy Leni Riefenstahl chwaliły Niemcy za czasów panowania Hitlera. Były tubą propagandową, która gloryfikowała III Rzeszę. Tak jak ona reżyserzy niemieccy, którzy obecnie kręcą antypolskie filmy, są godni potępienia. (…) Pani von Thun und Hohenstein na własny kraj pluje i podnosi rękę. Ludzie zachowujący się w tak obrzydliwy sposób powinni być krytykowani”.

Obrzydliwe jest podkreślanie niemieckich przodków polityka, który sprzeciwia się rządom PiS. I głupie – bo wzmacnianie nastrojów poszukiwań „złej krwi” wśród Polaków to zabawa zapałkami na stacji benzynowej. Ohydą jest także zestawianie niemieckich twórców dzisiejszych, demokratycznych Niemiec z propagandystami z okresu totalitarnej władzy NSDAP. Obrzydliwe jest wreszcie zestawianie wypowiedzi udzielanych niemieckim mediom z uczestnictwem w gloryfikowaniu Hitlera.

Sporo się mówi o profesorskim lobby wokół PiS. Nie trzeba mieć tytułu naukowego, by rozumieć, na czym polega niestosowność wypowiedzi Rysia. Dlatego tęsknie wyczekuję krytyki tego polityka, który wypowiedział się obrzydliwie, przez podobno zacnych profesorów. I pewne przyjdzie mi długo czekać, bo, jako się rzekło, nie tylko ja lubię Ryszarda Czarneckiego.

dziennik.pl

Władza na potęgę produkuje nowe instytuty. Po co?

Bareja w Instytucie

Autorytarne ciągoty obecnej władzy przejawiają się m.in. w produkowaniu nowych instytucji. Skutki bywają groteskowe.

Piotr Gliński

MKiDN/mat. pr.

Piotr Gliński

Autorytarne ciągoty obecnej władzy przejawiają się m.in. w produkowaniu nowych instytucji, które mają organizować i nadzorować kolejne sfery życia. Instytuty, centra, ośrodki. Bywa, że ów trend przybiera wręcz groteskowy charakter. Oto dwa przykłady.

Pierwszy dotyczy przestrzeni publicznej. Że kłuje w oczy, nie trzeba nikogo przekonywać. Że beztroska i bezczelność inwestorów i deweloperów rujnuje jakość miejskiego krajobrazu – także. Gdy więc w listopadzie minister kultury i dziedzictwa narodowego zdecydował się stworzyć Narodowy Instytut Architektury i Urbanistyki, idea znalazła wielu zwolenników. Aliści nie minęło kilka tygodni, a Ministerstwo Infrastruktury i Budownictwa poinformowało, że kończy prace nad powołaniem… Narodowego Instytutu Urbanistyki i Architektury.

Nie, to nie kiepski żart ani wyimek z filmu Barei. To dzieje się naprawdę. Nic więc dziwnego, że gdy informacja pojawiła się na środowiskowych portalach, po chwili niedowierzania sypnęły się żarty, a jeden z internautów zaproponował, by w najbliższym czasie powołać jeszcze: Narodowe Centrum Głównego Architekta Rzeczpospolitej, Zintegrowany Narodowy Instytut Planowania Architektonicznego, Urbanistyczne Centrum Planowania Rzeczpospolitej, Narodowy Instytut Architektury Polskiej, Centralny Komitet Urbanistyki i Architektury Rzeczpospolitej, Scentralizowany Urząd ds. Projektowania Przestrzeni i Budownictwa Narodowego i Niezależny Narodowy Instytut Myśli Architektonicznej i Rozwoju Urbanistycznego Kraju.

O instytucie „kulturalnym” wiemy na razie tyle, że ma adres, regon i dyrektora, skądinąd świetnego architekta Bolesława Stelmacha. Mimo dwóch miesięcy, jakie upłynęły od powołania instytucji, nie doczekaliśmy się jej internetowej strony ani jakichkolwiek oznak aktywności. Instytut „budowlany” teoretycznie miał rozpocząć działalność 1 stycznia 2018 roku. Wiadomo o nim na razie tylko tyle, że ma zajmować się szczególnie intensywnie i naukowo programem „Mieszkanie Plus”. Wprawdzie wygląd naszych miast i wsi nadal woła o pomstę do nieba, ale teraz przynajmniej będzie ktoś (a nawet dwa „ktosie”), kto owej pomście będzie się uważnie przyglądał.

Polak, Węgier – dwa bratanki

I przykład drugi. Wizyta na Węgrzech premiera Morawieckiego tak go rozochociła, że podjął decyzję o powołaniu do życia, od marca tego roku, Instytutu Współpracy Polsko-Węgierskiej. Nowe ciało, z budżetem 6 mln złotych, będzie miało oczywiście dyrektora (10 tys. pensji) i aż dwie rady: Radę Instytutu i Międzynarodową Radę Instytutu. Idąc tropem myślenia internautów, wypada stwierdzić, że w tym przypadku perspektywy są jeszcze lepsze, bo przecież samo ONZ to 193 członków, a przecież to nie wszystkie możliwości, bo można pomyśleć choćby o Instytucie Współpracy Polska-San Escobar.

Wśród celów działalności nowego instytutu wpisano m.in. „przekazywanie młodym pokoleniom znaczenia tradycji polsko-węgierskiej”, ale też „nawiązywanie kontaktów”, „wzmocnienie współpracy”, „wspieranie inicjatyw”, „wspieranie wzajemnej myśli innowacyjnej” (!!!), a także – co stanowi chyba sól tego projektu – „finansowanie przedsięwzięć”.

Nieważne, że mamy już kilka rządowych agend (z Instytutem Adama Mickiewicza na czele) zajmujących się z założenia i zazwyczaj profesjonalnie kulturalnymi, gospodarczymi i wszelkimi innymi kontaktami ze światem. Węgry jednak postanowiono wyróżnić, dopieścić, specjalnie uhonorować. Wszak mają nas ratować w UE, a poza tym to powiedzenie o dwóch bratankach…

Pamiętam czasy, gdy szczególną atencją komunistycznych władz PRL cieszyło się Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Z niemal identycznie naznaczonymi celami. Wraca nowe?

polityka.pl

Olszewski o odwołaniu szefa MON: Stało się fatalnie. Macierewicz może nie wybaczyć Kaczyńskiemu

opr. jagor, 13.01.2018

Jan Olszewski i Antoni Macierewicz, 1992

Jan Olszewski i Antoni Macierewicz, 1992 (Tomasz Wierzejski / Agencja Gazeta)

Choć od odwołania Antoniego Macierewicza upłynęło kilka dni, nie milkną komentarze po prawej stronie sceny politycznej. Głos zabrał także były premier Jan Olszewski, który jak mało kto, zna b. ministra obrony.

W czwartek w cotygodniowym felietonie w Radiu Maryja i TV Trwam odwołany Antoni Macierewicz zapewniał, że będzie wspierał zarówno rząd, jak i nowego ministra obrony narodowej w dziele kontynuacji zmian zapoczątkowanych w polskiej armii.

– Zrobię wszystko, żeby wspierać rząd, żeby wspierać pana ministra Błaszczaka, żeby wspierać tych wszystkich, którzy te zmiany będą kontynuowali – obiecywał b. szef MON.

Mimo tych deklaracji b. szefa resortu obrony, na prawicy panuje przekonanie, że decyzja o odsunięciu Macierewicza była błędem. Nie popełnił go jednak premier Morawiecki, ale przede wszystkim prezydent Duda, na którego środowisko związane z „Gazeta Polską” wylało swoje żale. Andrzej Duda stanął „tam, gdzie stało ZOMO”, „prezydent Andrzej Duda dopiął swego” i „wyszantażował dymisję” Macierewicza – pisano i mówiono w dniu rekonstrukcji rządu.

Teraz do grona krytyków dołączył były premier, który w rozmowie z „Super Expressem”, ostro krytykuje odwołanie Antoniego Macierewicza.

„Wielka szkoda i przykro, że tak go potraktowano. Antoni Macierewicz może nie wybaczyć prezydentowi Andrzejowi Dudzie dymisji, bo to on stał za tym najpewniej, a Jarosław Kaczyński się na to zgodził” – mówi Olszewski, który jak mało kto zna charakter byłego szefa MON, a także ministra spraw wewnętrznych za czasów, kiedy sam był premierem.

Olszewski mówi wprost: Kaczyński popełnił błąd co do Antoniego. Stało się fatalnie.

– Myślę, że zbliża się moment krytyczny dla obozu dobrej zmiany. Bez Macierewicza w rządzie obóz dobrej zmiany może się rozpaść – podkreśla w rozmowie z „SE” byłe premier.

gazeta.pl

Jak obnażać manipulacje podkomisji smoleńskiej? Krótki i prosty poradnik w sześciu punktach

Warto uzbroić się w argumenty, by móc odróżnić faktografię od mitologii.

Wojciech Olkuśnik/Agencja Gazeta

Po raz kolejny powołana przez Antoniego Macierewicza podkomisja smoleńska strzela wybuchowymi rewelacjami, które nie mają żadnego związku z rzeczywistością. Tym razem, w przeddzień kolejnej tzw. miesięcznicy, podkomisja wydała oświadczenie, w którym zmieszała prawdę z kłamstwem.

Napisała, że „zniszczenie lewego skrzydła TU-154 M nie zostało zainicjowane zderzeniem z brzozą na działce Bodina. Destrukcja skrzydła rozpoczęła się przed brzozą” (PRAWDA) oraz że „liczne zniszczenia lewego skrzydła samolotu TU-154 M noszą ślady wybuchu” (NIEPRAWDA).

Przypomnijmy więc krótko, dla utrwalenia:

1. Zniszczenie lewego skrzydła tupolewa rzeczywiście nie zaczęło się od zderzenia z brzozą. Samolot już wcześniej, schodząc poniżej bezpiecznej wysokości, niemal dotykając kołami gruntu, ścinał skrzydłami drzewa, co w konsekwencji osłabiło ich konstrukcję.

2. NIE MA dowodów na jakikolwiek wybuch. Wykonane przez polskich specjalistów badania czarnych skrzynek i poszycia samolotu nie stwierdziły ŻADNYCH eksplozji na pokładzie. Nikt, jak na razie, nie przedstawił ekspertyz, które dowiodłyby wybuchu.

3. Nie widać śladów eksplozji skrzydeł na zdjęciach, których w Internecie znaleźć można wiele.

4. Znaleźć za to można zdjęcia pokazujące ścięte – jeszcze przed brzozą – drzewa oraz fragmenty skrzydła wbite w kikut słynnej brzozy, a także fragmenty tejże brzozy wbite w lewe skrzydło tupolewa.

5. BRZOZA NIE BYŁA PANCERNA. Samolot ściął ją skrzydłem, ale jednocześnie pod wpływem OGROMNYCH sił, które na nie oddziaływały, doszło do oderwania końcówki tego skrzydła.

6. Bardziej dociekliwym polecam wywiad z prof. Bohdanem Jancelewiczem, który posiłkując się prawami fizyki, krok po kroku wyjaśnia, jak doszło do tego, że prezydencki tupolew roztrzaskał się o ziemię.

polityka.pl