Giertych: Kaczyński zmierza do dyktatury

Giertych: Kaczyński zmierza do dyktatury

– „Mam jedno marzenie: chciałbym zobaczyć, jak spadają z tych pomników. Cały ten PiS. I nie jestem w tym odosobniony. Jak będzie katastrofa – a będzie – chciałbym ją oglądać z bliska” – były wicepremier w rządzie Jarosława Kaczyńskiego Roman Giertych zwierzył się dziennikarce „Gazety Wyborczej”. Chciałby w przyszłości zostać szefem komisji śledczej ds. działań rządu Beaty Szydło w latach 2015 – 2019.

Oceniając obecną sytuację polityczną w Polsce, Giertych uznał, że PiS wygrał wybory, bo „Polacy się wzbogacili i urosły ich aspiracje„, a Platforma przegrała, bo nie odpowiedziała na aspiracje narodowe Polaków. – „Mogą być one negatywne, jak ujawniające się obecnie nacjonalizmy i pozytywne, jak widoczna potrzeba wzrostu znaczenia kraju poprzez relacje ekonomiczne. Chodzi o to, żeby Polacy mogli się poczuć dumni, że są Polakami. Jeśli nie damy im takiego programu, to zawsze wybiorą Kaczyńskiego, który obieca powstanie z kolan i inne absurdy. Rzecz tylko w tym, by nasze aspiracje były realistyczne” – stwierdził Giertych.

Były wicepremier pytany o to, dlaczego odrzucił ofertę współudziału w rozbiorze Samoobrony, przejęciu jej posłów i utrzymania koalicji w 2007 roku, powiedział: – „Zrozumiałem, że Jarek zmierza do dyktatury. Nie wyobrażałem sobie przyłożenia ręki do tego, żebyśmy mieli znowu reżim sanacyjny. Wtedy widzieli to tylko ci, którzy byli bliżej Kaczyńskiego, np. ja i Radek Sikorski. Władza jest narkotykiem, niektórzy nie potrafią się oprzeć. Mnie to właśnie odrzuciło od Kaczyńskiego. To kulturalny pan, który potrafi zastraszyć”.

– „Nie lubi ludzi, którzy mu się przeciwstawiają. Dlatego uważam, że rozłam między nim a Dudą jest trwały. Jarek nie wybacza” – mówi o Kaczyńskim Giertych w rozmowie z Donatą Subbotko z „GW”. – „Żeby teraz było dobrze, prezydent musiałby na kolanach przynieść ustawę identyczną jak tamta i podać ją w zębach”.

A tak opisuje swoje wcześniejsze (z 2007 r.) relacje z liderem PiS: – „Odsłonił się przede mną tylko dlatego, że uwierzył w mój wizerunek cynika. Mówił, że Trybunał będzie nasz, media będą nasze, Polsat jest już dogadany, ustawa dekoncentracyjna rozwiąże problem TVN, a sądy prasowe poradzą sobie z dziennikarzami. Ten projekt leżał na stole, Ziobro go przygotowywał. Byłoby pozamiatane. Dzisiaj mają ten sam kierunek. Nie żeby Polska była lepsza, tylko żeby utrzymać władzę. Kaczyński – jak Maduro – przygotowuje machinacje prawne na wypadek, gdyby nie miał zwycięstwa wyborczego”. Co w tym przypadku ma na myśli? Giertych uważa, że prezes PiS chciałby doprowadzić do sytuacji, „w której kandydaci są rejestrowani przez komisję, na czele której stanie jakaś pani Przyłębska. Wszystko tylko i wyłącznie po to, żeby on rządził do końca życia. Nadal będzie prezesem partii, a premierów będzie zmieniał jak generalny inspektor sił zbrojnych Piłsudski”.

Roman Giertych jest absolutnie przekonany, że jedyne, na czym Kaczyńskiemu zależy to władza. Stwierdził, że Kaczyński „świetnie wyczuwa nastroje Polaków. Rozpoznaje, co jest w danym momencie falą wznoszącą i próbuje na nią wskoczyć„. Sam lider PiS jednak – jak mówi Giertych – „nie ma poglądów. Młodzi ludzie idą na prawo, więc Kaczyński idzie za nimi. Używa ich postulatów, ale nie dla wielkości Polski, tylko swojej. To istota jego poglądów” – stwierdził Roman Giertych w rozmowie z „GW”.

koduj24.pl

Orbanizacja mediów. Tak PiS może przejąć prywatne telewizje, portale i gazety

23.09.2017

Na Węgrzech nie tylko publiczna telewizja, ale i główne prywatne media są podporządkowane partii Viktora Orbana. O odpowiedni przekaz dba specjalny organ, który na redakcje może nakładać drakońskie kary. A ostatnie niezależne media są niemal całkowicie odcięte od przepływu informacji. Propaganda Orbana to produkt niemal doskonały.

  • Polska ustawa o dekoncentracji mediów to wciąż zagadka. Decydujący głos będzie należał do Kaczyńskiego
  • Tropy, jak może wyglądać dekoncentracja po Polsku wskazuje droga, którą obrał Orban
  • Jego działania mogą niepokoić – czy Polacy także mają się czego obawiać?

Z Gaborem Miklosim, dziennikarzem niezależnego portalu Index.hu, spotkaliśmy się w Waszyngtonie. Braliśmy udział w światowej konferencji dotyczącej wolności mediów. Nasze kraje zawsze były wymieniane w parze i zwykle w negatywnym kontekście. O tym, że niezależność dziennikarzy w Polsce i na Węgrzech jest zagrożona, od jakiegoś czasu głośno mówi m.in. prestiżowa organizacja Reporterzy bez Granic.

Kształt polskiej ustawy o dekoncentracji mediów  to jednak wciąż zagadka. Przed kilkoma dniami pisaliśmy w Onecie, że choć projekt resortu kultury jest już gotowy, to w kierownictwie PiS nie zapadła jeszcze decyzja, jak bardzo restrykcyjne przepisy mają zostać wprowadzone. Ostateczne słowo ma należeć do  Jarosława Kaczyńskiego.

Wiadomo za to, jaką strategię walki z niezależnymi mediami na Węgrzech przyjął polityczny mentor prezesa, Viktor Orban. Czy PiS może pójść podobną drogą? Rozmawiamy o tym z Gaborem Miklosim.  Razem, krok po kroku, przyglądamy się procesowi, który medialną mapę na Węgrzech wywrócił do góry nogami.

PO PIERWSZE:  PRZEJĄĆ JAK NAJWIĘCEJ

Na Węgrzech najsilniejszym kanałem rozpowszechniania rządowej propagandy są media publiczne. – One znajdują się pod bezpośrednią kontrolą władzy. To podobna sytuacja jak w Polsce. Różni nas za to sytuacja mediów prywatnych – mówi Gabor Miklosi. Przynajmniej na razie.

Szybki rzut oka na media, które w trakcie rządów Orbana wpadły w ręce powiązanych z nim oligarchów bądź środowisk biznesowych zbliżonych do rządu, budzi niepokój. Premier Węgier pośrednio kontroluje dziś telewizję TV2, czyli najpopularniejszy kanał obok RTL; portal origo.hu, największą konkurencję niezależnego Index.hu; poza tym rządowi biznesmeni przejęli niemal wszystkie lokalne dzienniki, które docierają do osób starszych. We władaniu oligarchów znalazła się też większość stacji radiowych.

– Robi wrażenie, nie? Do tego trzeba zaliczyć też przejęcie i doprowadzenie do upadłości gazety „Népszabadság”, dziennika politycznego o największym zasięgu. Ale proszę mi wierzyć, tę listę moglibyśmy poszerzać o kolejne, mniej znane tytuły – mówi Gabor Miklosi. Tak oto stworzono medialną sieć, która jest kluczowym składnikiem medialnego imperium Orbana.

PO DRUGIE: WYŁĄCZYĆ NIEZALEŻNYCH, STWORZYĆ OLIGARCHÓW

Budżet reklamowy wszystkich instytucji rządowych i spółek skarbu państwa na Węgrzech jest scentralizowany i nadzorowany przez władzę. Niezależne media przez rynek reklamowy są omijane szerokim łukiem. Niezależnie od tego, jak dużą widownie mają. Są więc skazywane na powolne konanie.

Jednocześnie węgierski rząd wprowadził dla firm medialnych 7,5-procentowy podatek od przychodów z reklam. Dla wielu to gwóźdź do trumny. Gdy stopa zysku z reklam wynosi mniej niż 7,5 proc., firma zaczyna przynosić straty. Ten problem nie dotyczy redakcji powiązanych z rządem, bo ich straty są rekompensowane z wpływów pochodzących ze spółek skarbu państwa.

Kolejny element strategii Orbana to tworzenie oligarchów gotowych przejmować media i podporządkowywać je powszechnie panującej propagandzie. Głównie poprzez zasilanie ich portfeli pieniędzmi płynącymi z instytucji finansowych podległych władzy. – Orban wpadł też na pomysł, by oferować biznesmenom tzw. strategiczne partnerstwo. To szereg udogodnień proponowanych lokalnym przedsiębiorstwom i lokalnym oddziałom międzynarodowych firm. W zamian oczekuje życzliwego traktowania – tłumaczy dziennikarz Index.hu.

PO TRZECIE: BAT NA MEDIA

Nic tak nie dyscyplinuje mediów, jak specjalna jednostka, która ma dbać o odpowiedni przekaz. Na Węgrzech zajmuje się tym Narodowy Urząd ds. Mediów i Komunikacji – oczywiście w całości zdominowany przez ludzi z nadania Fideszu, czyli partii Orbana. To organ, który ma możliwość nakładania wysokich kar finansowych na media. Pełni rolę politycznego straszaka.

PO CZWARTE: PRZECIĄĆ STRUMIEŃ WIADOMOŚCI

W systemie Orbana dziennikarze, którzy pozostali niezależni, mają zostać całkowicie wykluczeni z głównego obiegu informacji. –  Uzyskanie merytorycznych odpowiedzi na pytania dotyczące działań rządu staje się powoli niewykonalne. Powoływanie się na prawo równego dostępu do informacji nic nie daje. Wszystko idzie w jednym kierunku: media, które pozostają niezależne, mają zostać odcięte od jakichkolwiek informacji pochodzących wprost z obozu władzy – tłumaczy Gabor Miklosi.

PO PIĄTE: WSKAZAĆ WROGA

W jednym z niedawnych przemówień Orban uznał media za jednego z trzech przeciwników Fideszu, z którymi będzie musiał zmierzyć się przed wyborami w 2018 roku. Pozostałymi są Bruksela i „mafia Sorosa”. – A skoro staliśmy się wrogami, a nie dziennikarzami, to z nami się nie rozmawia – mówi Miklosi. Niedawno jedna z prorządowych gazet wymieniała nawet konkretne nazwiska węgierskich dziennikarzy, którzy – jak pisano – „pracują dla zagranicznych mediów i rzucają złe światło na rząd Węgier”.

PO SZÓSTE: ZNALEŹĆ OFIARY

Grono medialnych ofiar rewolucji Orbana stale się rozrasta. Część dziennikarzy rezygnuje z zawodu, inni udzielają się programach badawczych, wszyscy – nie chcąc uczestniczyć w propagandzie, a równocześnie nie mogąc kontynuować pracy – szukają sobie nowego sposobu na życie.

Gabor Miklosi wskazuje też na osobną, bardzo szeroką grupę osób, które zdecydowały się podporządkować nowym trendom. – Zwykle przekonują samych siebie, że tworzenie propagandy i przygotowanie relacji wyłącznie życzliwych dla rządu, to też forma dziennikarstwa.

PO SIÓDME: RZUCIĆ SIEĆ

Węgierski rząd dysponuje też coraz większą grupą podporządkowanych sobie i przez siebie finansowanych think-tanków, ośrodków i instytutów politycznych. Ich zadaniem jest badanie trendów społeczne i testowanie skuteczności propagandowych wątków wrzucanych przez władzę do debaty publicznej.

– W zakresie tworzenia histerii wokół uchodźców okazały się bardzo skuteczne – tłumaczy Gabor Miklosi. Regularnie prowadzona jest też kampania przeciwko mitycznej Brukseli i przeciwko Georgowi Sorosowi, którego  węgierska propaganda uznaje za złoczyńcę – mówi.

Na Węgrzech najważniejsze kampanie propagandowe są poprzedzane czymś na kształt konsultacji społecznych. Przedstawiciele rządu rozdają obywatelom kwestionariusze i w ten sposób badają, czy kontrowersyjne plany rządu mają szansę paść na podatny grunt. Jeśli tak, to propaganda nabiera rozpędu.

***

Według organizacji Reporterzy bez Granic, Polska, podobnie jak Węgry, Ukraina, Mongolia czy Mozambik, znajduje się dziś w grupie państw, które mają „wyraźne problemy z poszanowaniem wolności prasy”.

Dwa lata temu Polska w rankingu wolności mediów na świecie zajmowała 18. miejsce. W trakcie rządów Prawa i Sprawiedliwości spadła na 54. pozycję. Wpływ na spadającą wiarygodność Polski mają plany rządu dotyczące dekoncentracji mediów.

onet.pl

Sondaże poparcia dla partii kłamią? Zaskakujący wpis redaktora TVP

Sondaże poparcia dla partii kłamią? Zaskakujący wpis redaktora TVP

fot. flickr/Sejm RP

Problematyka wiarygodności sondaży badających opinię publiczną w zakresie poparcia obywateli dla poszczególnych partii politycznych, zwłaszcza w okresie pomiędzy jednymi a drugimi wyborami, od zawsze jest przedmiotem szerokich debat. Wiadomo przecież, że tak naprawdę w zależności od zapotrzebowania i zamawiającego sondaż wynikami można odpowiednio manipulować, używając ich wyników do sterowania opinią publiczną czy determinując różnego rodzaju ruchy stronnictw partyjnych.

W Polsce wciąż wielu przeciwników obecnego rządu nieustannie zadaje sobie pytanie, jak to możliwe, że mimo coraz bardziej widocznej arogancji władzy i mimo niszczenia fundamentów demokracji takich jak niezależne instytucje czy wolne media, PiS wciąż może się chwalić tak wysokim poparciem. Przecież gołym okiem widać, że Prawo i Sprawiedliwość powiela większość zachowań poprzedniej władzy, które zniechęciły wobec niej centrowych wyborców.

Naprawdę trudno pojąć, że poparcie dla PiS może nieustannie rosnąć mimo kolejnych afer, jakie stają się udziałem tej partii. Najwygodniej byłoby uznać, że sondaże kłamią, że sztucznie zawyżają wyniki rządzącej partii, że to wszystko sztuczka ośrodków badawczych, które nie chcą podpaść władzy, od której najwięcej zleceń otrzymują. Gdyby taka teoria padła z ust przedstawicieli opozycji, to mało kto wziąłby ją na poważnie. Jednak gdy taka teza pada z ust jednego z redaktorów TVP, zresztą ponoć bardzo cenionych w środowisku prawicowych mediów, to znaczy że coś jest na rzeczy.

Korespondent TVP w Berlinie, znany z kontrowersyjnych wpisów Cezary „Trotyl” Gmyz, w związku z niedzielnymi wyborami parlamentarnymi w Niemczech wdał się w rozmowę z innym prawicowym dziennikarzem Piotrem Semką na temat notowań skrajnie homofobicznej Alternatywy dla Niemiec (AfD). Według jednego z niemieckich magazynów, AfD może finalnie liczyć na bardzo dobry wynik, oscylujący nawet w okolicach 14%, co dla tego ruchu byłoby wynikiem fantastycznym i jednocześnie historycznym. Świetny wynik tego ruchu jest tym bardziej zaskakujący, że jeszcze niedawno sondaże nie dawały tej partii zbyt dużych szans.

I właśnie w tej sprawie wypowiedział się Cezary Gmyz, porównując kwestię sondaży u naszych zachodnich sąsiadów do sytuacji w Polsce.

Wnioskując a contrario z wypowiedzi Gmyza wynika zatem, że im dalej od wyborów tym bardziej rzeczywiste poparcie dla partii politycznych rozmija się z deklarowanym w sondażach. Tymczasem w Polsce mamy sytuację dokładnie połowy kadencji sejmowej większości Prawa i Sprawiedliwości, czyli najdalej od wyborów jak w cyklu wyborczym się da. Wnioskując dalej, wyniki np. 44% poparcia dla PiS mogą być dosyć mocno oderwane od rzeczywistości, a bardziej wiarygodne staną się dopiero wtedy, gdy zbliży się ich weryfikacja w wyborach.

Czyżby redaktor Gmyz znów powiedział kilka słów zbyt dużo i właśnie zdemaskował kolejne kłamstwo władzy o olbrzymim poparciu społecznym dla dobrej zmiany, które dopiero teraz zacznie kształtować się na bardziej „urealnionym” poziomie? Kto wie. Jedno jest pewne, opozycja nie może odpuścić walki i oddać mecz o przyszły kształt Polski walkowerem już po pierwszej połowie meczu. Piłka ciągle w grze.

crowdmedia.pl

Zandberg: Epidemia głupoty

23.09.2017

Kiedy moja mama chodziła do przedszkola, tysiące dzieci co roku zapadały na chorobę Heinego-Medina. Setki umierały. Dla wielu choroba oznaczała kalectwo. Ofiary wirusa polio do końca życia z trudem poruszały się o kulach lub lądowały na wózku. I to było normalne. Dziś tę okrutną chorobę znamy głównie z książek. To zasługa wybitnego lekarza, profesora Hilarego Koprowskiego. To on stworzył pierwszą działającą szczepionkę przeciw polio. Dzięki masowym szczepieniom Polska jako jeden z pierwszych krajów na świecie uporała się z tą straszną chorobą.

Dlaczego o tym piszę? Bo widzę, że kolejni, ważni politycy PiS wdzięczą się do tak zwanych antyszczepionkowców. W czwartek na antenie Radia Maryja Beata Szydło mówiła, że nie umie ocenić, czy szczepienia pomagają w walce z chorobami. Zapowiedziała też, że rząd „nie będzie lekceważyć głosów tych, którzy nie chcą szczepić dzieci”. Okazało się, że w Kancelarii Premiera odbywają się narady z wrogami szczepień. Podobno rząd PiS zastanawia się, jak uwzględnić ich postulaty.

To, co robi premier Szydło, jest bardzo niebezpieczne i skrajnie nieodpowiedzialne. Powszechne szczepienia chronią całe społeczeństwo. Lekarze nazywają to zjawisko odpornością zbiorowiskową. Choroby nie roznoszą się dzięki temu, że szczepienia są masowe.

Miliony polskich rodziców zachowują się mądrze. Szczepimy nasze dzieci, bo wiemy, że dzięki temu będą zdrowe. Ratujemy w ten sposób życie tych maluchów, które nie mogą się szczepić ze względu na obniżoną odporność czy podatnych na choroby staruszków. Mechanizm działa tak długo, jak wszyscy biorą w nim udział. Jeśli liczba nieszczepionych wzrośnie, powrócą epidemie.

Niestety, przez głupią modę na nieszczepienie jesteśmy blisko tej granicy. Politycy mają obowiązek zachowywać się w tej sytuacji odpowiedzialnie. Tymczasem premier polskiego rządu próbuje nabić sobie punkty, narażając polskie dzieci na powrót śmiertelnych chorób. To albo głupota, albo skrajny cynizm. Nie wiem, co gorsze.

Szczepionki muszą być obowiązkowe, powszechnie dostępne i bezpłatne. Tylko wtedy są skuteczne. Niestety, w Polsce rodzice nadal płacą z własnej kieszeni za część szczepień. Pieniądze za wygodne szczepionki „sześć w jednym” czy za szczepienie na HPV to dla wielu rodzin spore obciążenie. Jeśli Beata Szydło chce coś zmieniać, niech zajmie się tymi nierównościami. I niech nie powtarza groźnych bzdur i przesądów!

Zobacz także: Przemysław Harczuk komentuje: Panie pośle, dziękuję! Pan da te pieniądze!

Przeczytaj również: Adwokat Jerzy Kwaśniewski: Norwegia systemowo łamie prawo

Polecamy ponadto: Łukasz Warzecha: Pomroczność jasna pani sędzi

 

se.pl

Stanisław Karczewski: Cieszy mnie zadowolona mina Jarosława Kaczyńskiego

Jarosław Kaczyński opuszcza Belweder po spotkaniu z prezydentem Andrze...
Jarosław Kaczyński opuszcza Belweder po spotkaniu z prezydentem Andrzejem Dudą

Foto: PAP/ Marcin Obara

– Cieszy mnie zadowolona mina Jarosława Kaczyńskiego wychodzącego z Belwederu, ale również i prezydenta, który się z nim żegnał – widziałem w jego twarzy optymizm – powiedział o spotkaniu Andrzeja Dudy z szefem PiS marszałek Senatu Stanisław Karczewski.

Marszałek Senatu powiedział w sobotę w radiu RMF FM, że podczas piątkowego spotkania prezydent Duda nie zaprezentował swoich projektów ustaw ws. KRS i SN Jarosławowi Kaczyńskiemu. Dodał, że szef partii rządzącej przedstawił swoje propozycje i „panowie rozmawiali między sobą”.

– Najważniejsze, że jest dialog i to dobry dialog. Cieszy mnie taka zadowolona mina prezesa Jarosława Kaczyńskiego wychodzącego z Belwederu, ale również i prezydenta, który żegnał się z Jarosławem Kaczyńskim – widziałem w jego twarzy optymizm – ocenił Karczewski.

Powtórzył również słowa prezesa PiS, że „droga do porozumienia jest otwarta”. – Bardzo mnie to cieszy, bo te ustawy, ta reforma wymiaru sprawiedliwości jest bardzo potrzebna, oczekiwana przez społeczeństwo. Jest trudna, rozumiemy to – mówił Karczewski. Zaznaczył, że rozmowa Dudy z Kaczyńskim po raz drugi odbyła się z inicjatywy prezydenta.

Zapytany, co się wydarzy w poniedziałek, powiedział: „W poniedziałek prezydent zapowiedział przedstawienie dwóch projektów ustaw. Czekamy na te projekty, na pewno będę słuchał konferencji prasowej prezydenta”.

Na stwierdzenie, że „na pewno wie więcej, niż my”, odparł: „Wiem pewnie więcej, ale cokolwiek więcej wiem, to nie powiem. Natomiast sam czekam na szczegóły, najważniejsze są szczegóły”.

Karczewski na pytanie, czy wyobraża sobie sytuację, że prezydenckie projekty ustaw reformujące wymiar sprawiedliwości nie wejdą w życie, odpowiedział: „Jako osoba z pewnym doświadczeniem wiekowym, jestem w stanie wyobrazić sobie wszystko, również i taki wariant”.

– Jestem przekonany, że nie dojdzie do tego i że wspólnie z prezydentem Prawo i Sprawiedliwość – a i myślę, że inni posłowie i senatorowie – zagłosują za ustawami(…), tymi które będą wychodziły z Sejmu. Bo nigdy nie jest tak – bardzo rzadko jest tak – że głosujemy bez jakiejkolwiek poprawki – powiedział Karczewski.

Zaznaczył jednak, że może nie być żadnych korekt, mogą być one niewielkie wskazał, że mogą być one również „głębokie”. – Mam nadzieję, że to będą niewielkie korekty i wspólnie będziemy mogli powiedzieć z prezydentem: „uchwaliliśmy dobre reformy, zrobiliśmy dobre ustawy”. Tego ludzie oczekują – zaznaczył marszałek Senatu

Marszałek był też pytany, czy brał udział w piątek w wieczornym spotkaniu PiS w Sejmie. Poinformował, że nie brał udziału „w żadnym spotkaniu”. Dopytywany, kto na nim był, odparł: „Jak nie brałem, to nie wiem”.

Zaznaczył również, że tego typu spotkania są „zupełnie normalne”. – Spotykamy się w różnych konfiguracjach, rozmawiamy między sobą. Nie było spotkania takiego ścisłego kierownictwa partii – wyjaśnił Karczewski. Dodał, że takie odbędzie się „zapewne w jakimś najbliższym czasie – być może w poniedziałek, być może we wtorek”. – Zobaczymy – powiedział marszałek Senatu.

Karczewski był też poproszony o komentarz do piątkowego spotkania Kaczyńskiego z ministrem sprawiedliwości-prokuratorem generalnym Zbigniewem Ziobro w siedzibie PiS na ul. Nowogrodzkiej. – Mnie też wtedy nie było tam i nie wiem o czym panowie rozmawiali – zaznaczył. – Bardzo często dziennikarze uważają to za jakąś sensację, że przyjeżdżamy, rozmawiamy, a ja uważam to za bardzo dobre i świetne, że rozmawiamy – podkreślił marszałek Senatu.

Piątkowe spotkanie prezydenta z liderem PiS, które odbyło się w Belwederze trwało ok. 1,5 godziny. Było to już drugie spotkanie Dudy i Kaczyńskiego dotyczące reformy sądownictwa, pierwsze odbyło się na początku września. W poniedziałek Andrzej Duda ma przedstawić swoje projekty ustaw o SN i KRS.

Kaczyński skomentował spotkanie w piątek w TVP Info, mówiąc że „droga do porozumienia jest otwarta” i nie wydaje mu się, „żeby była specjalnie trudna do przebycia”. – Sądzę, że po prostu prędzej czy później – mam nadzieję, że szybko – dojdziemy do porozumienia – podkreślił prezes PiS.

Według rzecznika prezydenta Krzysztofa Łapińskiego piątkowe spotkanie Dudy z Kaczyńskim odbyło się w cztery oczy. Jak dodał prezes PiS przedstawił na piśmie postulaty dotyczące ustaw o SN i KRS.

24 lipca prezydent Duda poinformował, że podjął decyzję o zawetowaniu ustaw: o Sądzie Najwyższym i o Krajowej Radzie Sądownictwa; zapowiedział też przygotowanie swoich projektów ustaw o SN i KRS w ciągu dwóch miesięcy. Projekty mają być przedstawione 25 września.

rp.pl

Ustawy sądowe: Duda chce ewolucji, Kaczyński rewolucji

Ustawy sądowe: Duda chce ewolucji, Kaczyński rewolucji

Treść dwóch ustaw sądowych poznamy najprawdopodobniej w poniedziałek. Wiadomo, co w nich będzie i czym się bądą różnić od zawetowanych przez Andrzeja Dudę. Niestety, nie są to dobre wiadomości dla społeczeństwa obywatelskiego, które wyszło na ulice w lipcu. Nie są to też dobre wieści dla Jarosława Kaczyńskiego z zupełnie innych powodów.

Obywatele i Kaczyński plasują się na antypodach. Gdy my chodzimy normalnie, Kaczyński stoi na głowie. Gdy my poruszamy się swobodnie, Kaczyńskiego chronią barierki i tabuny policjantów. I takie będą ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa – oddzielone barierkami od standardów demokratycznych i tabunami przywilejów dla prezydenta i PiS.

Zawetowane ustawy przez Dudę były napisane w wersji hard. Przygotowane obecnie są nieco złagodzone, zmiękczone, acz to nie jest wersja soft. Duda jest nieodrodnym synem PiS, o rządach tej partii promotor pracy doktorskiej prezydenta Jan Zimmermann wypowiedział się dla niemieckiego „Die Welt”: – „Polska jest już praktycznie dyktaturą”.

Zatem dlaczego głównego doradcę Dudy przy pisaniu tych dwóch ustaw prof. Michała Królikowskiego gnębi prokuratura i straszy? Ano, Duda przepisuje na siebie prerogatywy, które w tamtych ustawach miał minister sprawiedliwości. Duda chce być Ziobrą, a to nie podoba się Kaczyńskiemu, bo w ten sposób wzmacnia się prezydent i może mieć on, a nie rząd wpływ na wyroki decydujące dla władzy.

Wg projektu PiS mieli być wymieceni wszyscy sędziowie, a na ich miejsce dostać się nominaci partyjni, takie Julie Przyłębskie, której to nie chciał dać posady sąd w Poznaniu ze względu na jej mizerne kwalifikacje zawodowe i etyczne.

Otóż Duda proponuje to samo, ale nie chce usuwać nagle członków Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa. Duda proponuje poczekać, chce, aby niektórzy sędziowie odeszli wraz z końcem swojej kadencji, a wielu z nich właśnie w tym roku i na początku następnego je kończy. Duda obniża wiek dla sędziów do 65 roku życia, a do tej pory jest do 70 roku, ale może przedłużyć wiek, jeżeli kadencja jeszcze trwa. To jest ten przypadek I prezes SN Małgorzaty Gersdorf, która kończy na dniach 65 rok życia, ale jej kadencja wg Konstytucji trwa do 2020 roku. Dlatego tak nieciekawie Gersdorf zachowała się podczas zaprzysiężenia dublera do TK Justyna Piskorskiego.

Duda więc dokonuje tego samego, co zapisane było w zawetowanych ustawach, ale daje więcej czasu na to samo, można rzec, iż chce ucukrować zniesienie niezależności władzy sądowniczej. Tak czy siak ma to być kandyzowana dyktatura.

Zaś Kaczyński tak się piekli, bo rozprawiać się będzie na jesieni z mediami, większość spraw oprze się na sądach, a te jeszcze nie będą w pełni pisowskie. Do tego wtrącą się władze unijne i arbitraż unijny, w ten sposób łakomy kąsek mediów komercyjnych, jak TVN, Onet, Newsweek, może nie zostać spożyty. A co się przeciągnie, może ewoluować – i Kaczyński dostanie wydmuszki medialne.

Kaczyński namawia więc Dudę do rewolucji, a Duda chce wolniej – ewolucji. Acz obydwaj dążą do tego samego, do – jak to nazwał promotor Dudy Zimmermann – dyktatury. Jedyny dla nas wniosek: Łańcuchy Światła należy rozpalić wielokroć silniej niż w lipcu.

Waldemar Mystkowski

koduj24.pl

Jarosław Kaczyński: Możemy liczyć na Węgry

Foto: PAP, Paweł Supernak

– Polska może liczyć na Węgry – tak prezes PiS Jarosław Kaczyński odniósł się do swojego piątkowego spotkania z szefem węgierskiego rządu Viktorem Orbanem. Jak podkreślił, można się spodziewać wspólnych stanowisk Węgier i Polski w wielu sprawach; w niektórych zaczną działać komisje ekspertów.

Prezes PiS poinformował w piątek wieczorem TVP Info, ze jego spotkanie z węgierskim premierem dotyczyło przebiegu spraw w Unii Europejskiej. – Była przede wszystkim mowa o tym, co się będzie działo w Unii Europejskiej, jak to widzimy, jakie mamy informacje w tej dziedzinie. Ale była także mowa o tym, co robić dalej, jak się przygotowywać to tych ewentualnych zmian, które będą miały miejsce w Unii – powiedział Kaczyński. – Były różnego rodzaju diagnozy co do tych kwestii – dodał.

Prezes PiS ocenił, że rozmowa przebiegła „w bardzo dobrej atmosferze”, była „bardzo przyjazna”. Jednocześnie mowa była też „o pewnych konkretach odnoszących się do tego, co się może zdarzyć w Unii niedługo” – zaznaczył polityk.

Prezes PiS poinformował w piątek wieczorem TVP Info, ze jego spotkanie z węgierskim premierem dotyczyło przebiegu spraw w Unii Europejskiej. – Była przede wszystkim mowa o tym, co się będzie działo w Unii Europejskiej, jak to widzimy, jakie mamy informacje w tej dziedzinie. Ale była także mowa o tym, co robić dalej, jak się przygotowywać to tych ewentualnych zmian, które będą miały miejsce w Unii – powiedział Kaczyński. – Były różnego rodzaju diagnozy co do tych kwestii – dodał.

Prezes PiS ocenił, że rozmowa przebiegła „w bardzo dobrej atmosferze”, była „bardzo przyjazna”. Jednocześnie mowa była też „o pewnych konkretach odnoszących się do tego, co się może zdarzyć w Unii niedługo” – zaznaczył polityk.

– No i tu bardzo ważne jest to, że pan premier powiedział jednoznacznie, że możemy na Węgry liczyć – oświadczył szef PiS.

Dopytywany o szczegóły rozmów prosił o wyrozumiałość. – To była jednak rozmowa w dość zamkniętym gronie i pewnie premier Orban i jego współpracownicy nie byliby uradowani, gdybym o tym opowiadał – zaznaczył. Pytany, czy można się spodziewać wspólnego polsko-węgierskiego stanowiska w jakichś sprawach unijnych powiedział, że będzie takie w „wielu sprawach, z całą pewnością”.

– Natomiast w pewnych sprawach, sądzę, że niedługo zaczną działać komisje ekspertów – dodał.

W piątkowym spotkaniu z Viktorem Orbanem, które odbyło się w Sejmie, oprócz J. Kaczyńskiego uczestniczyli także marszałek Sejmu Marek Kuchciński oraz wicemarszałkowie z PiS: Joachim Brudziński i Ryszard Terlecki. Spotkanie w Sejmie odbyło się w ramach oficjalnej wizyty Viktora Orbana w Warszawie. Szef węgierskiego rządu rozmawiał również z premier Beatą Szydło, prezydentem Andrzejem Dudą

rp.pl

Polska pożytecznym idiotą Budapesztu. Dlaczego PiS tego nie widzi?

Orbán jest dużo zdolniejszym dyplomatą niż politycy PiS. Dyplomatą nieuznającym sympatii i antypatii na arenie międzynarodowej.

Spotkanie Jarosława Kaczyńskiego z premierem Węgier

Kancelaria Prezesa RM

Spotkanie Jarosława Kaczyńskiego z premierem Węgier

Żeby zrozumieć to, jak Viktor Orbán myśli o polityce, trzeba zrozumieć futbol. 54-letni premier Węgier podporządkował całe swoje życie dwóm namiętnościom: zdobyciu władzy i piłce nożnej. Łączy je nie tylko potrzeba rywalizacji i strzelenia przeciwnikowi „jednej bramki więcej”. Obie wymagają strategicznego myślenia, a tego Orbánowi nie można odmówić. Doskonale wiedząc, że jest jedynie europejskim średniakiem, punkty musi „zdobywać” w spotkaniach z takimi państwami jak Polska.

One posłużą w negocjacjach z Brukselą i znacznie bliższą Orbánowi Moskwą.

Mydlenie oczu

Wzorem Donalda Trumpa Orbán w czasie spotkania ze świtą PiS powiedział dokładnie to, co polski rząd chciał usłyszeć. Podczas konferencji prasowej słyszeliśmy więc o strategicznej współpracy w regionie, niesamowitej polskiej gospodarce i wspólnej polityce antyimigracyjnej. Było trochę o „Europie narodowej” i dziejowej odpowiedzialności.

Naiwnie można by powiedzieć: brawo, nie jesteśmy sami w Europie! Dziś Warszawę i Budapeszt łączą dwie kwestie: sprawa pracowników delegowanych i jasny kurs w sprawie wtrącania się Brukseli w politykę wewnętrzną poszczególnych państw. Jednak w przeciwieństwie do polityków PiS, którzy zdążyli się skonfliktować ze wszystkimi partnerami poza USA i Węgrami właśnie, Orbán jest dużo zdolniejszym dyplomatą, nieuznającym sympatii i antypatii na arenie międzynarodowej. Po dzisiejszym spotkaniu polski rząd prawdopodobnie ogłosi, że idea Międzymorza staje się faktem.

Zapomni o pojednawczym tonie Orbána wobec Angeli Merkel, kiedy mówił, że „Europa może powieść się tylko z silnymi Niemcami”. O zbliżających się wyborach w Czechach, które najpewniej wygra Andrej Babis i jego ruch ANO 2011, z którym stosunki dyplomatyczne trzeba będzie wymyślić na nowo, czy o gigantycznych rosyjskich interesach w Europie Południowo-Wschodniej.

Najzdolniejszy w regionie

Z punktu widzenia Orbána lawirowanie pomiędzy kilkoma graczami jest wygodne. Nieobliczalną Polskę może z powodzeniem stosować jako straszak wobec Europy. Przez nikogo nie był słuchany tak uważnie jak przez polski rząd, który stawia go za wzór co najmniej od 2011 roku, jednocześnie zupełnie niczego od niego nie wymagając. Pozwala mu to stawać okoniem wobec polskich pomysłów integracji wojskowej, obejmujących choćby wspólne manewry z udziałem państw bałtyckich.

Tym samym nie drażni swojego najważniejszego sojusznika – Rosji. Orbán w stu procentach popiera politykę Putina w regionie. Trywializował konflikt w Donbasie, mówiąc o prawach mniejszości węgierskiej na zachodzie Ukrainy, popiera wzięcie Europy w rosyjskie kleszcze za pośrednictwem gazociągów Nord Stream i South Stream, a także zamierza, głównie za rosyjskie pieniądze, zbudować elektrownię atomową sto kilometrów na południe od Budapesztu.

Jeszcze do niedawna Orbán szczerze liczył na poprawę stosunków między Stanami Zjednoczonymi a Federacją Rosyjską, mógłby wtedy spokojnie potępiać nakładane przez UE na Rosję sankcje, na których traci węgierska gospodarka. Jednocześnie Fidesz jest cały czas członkiem Europejskiej Partii Ludowej, najliczniejszej frakcji Parlamentu Europejskiego, w której zasiada tak Platforma Obywatelska, jak Polskie Stronnictwo Ludowe.

Obserwując imponujący „drybling”, który premier Węgier wykonuje na arenie międzynarodowej, nie zapominajmy o najważniejszym. Dla Polski została tu przeznaczona jedynie rola mijanego pachołka.

polityka.pl

W PiS zaczęła się wewnętrzna, brzydka walka

Przynajmniej na razie PiS od tego „nie spadnie”, bo jego elektorat lubi takie gry. Tylko do czasu.

Michał Królikowski, były wiceminister sprawiedliwości, a obecnie prezydencki ekspert od pisania projektów ustaw o Sądzie Najwyższym i KRS, przygotowuje swoją rodzinę na to, że pójdzie do więzienia. Bo PiS nie podobają się jego pomysły na reformy tych instytucji. „Nie chce mi się wierzyć, żeby prokuratura była wykorzystywana politycznie wewnątrz obozu Zjednoczonej Prawicy” – to z kolei słowa wicemarszałka Senatu Adama Bielana z PiS dla portalu „wPolityce”.

I to by może wystarczyło za komentarz do afery z „depozytem adwokackim”, który przechowywał na swoim koncie bankowym Królikowski jako adwokat firmy, która potem stała się podejrzana o wyłudzanie. Proszę zwrócić uwagę: marszałek Bielan nie powiedział, że nie chce mu się wierzyć w polityczne wykorzystywanie prokuratury przez obóz rządzący. On nie wierzy, by prokuratura była wykorzystywana politycznie PRZECIWKO PRAWICY!

Prokuratura narzędziem walki z opozycją

Mamy oto fenomen dziecka z bajki Andersena „Nowe szaty cesarza”, które zauważa, że król jest nagi. Z tym że Bielan nie mówi tego z dziecięcej szczerości, ale – prawdopodobnie – dlatego, że dla członków „obozu zjednoczonej prawicy” jest nie tylko oczywiste, ale wręcz moralnie słuszne i patriotyczne, by prokuraturę wykorzystywać do walki z opozycją. Ba, jest oczywiste, że po to właśnie istnieje prokuratura.

Teraz poza obozem „swoich”, przynajmniej w ocenie niektórych, znalazł się prezydent Andrzej Duda, wetując pisowskie ustawy i wchodząc w konflikt ze Zbigniewem Ziobrą i Antonim Macierewiczem.

Szef Prokuratury Krajowej Bogdan Święczkowski dementuje, że to „walka buldogów pod dywanem”, ogłaszając, że cała sprawa o wyłudzenia VAT przez firmę, która była klientem kancelarii Królikowskiego, zaczęła się jeszcze w 2015 roku, a Królikowski w czerwcu poinformował prokuraturę, że na jego konto wpływają pieniądze, a więc przed tym, kiedy prezydent poprosił prof. Królikowskiego o pomoc w pisaniu ustaw.

Ale to wyjaśnienie nie przeczy temu, że atak na Królikowskiego to atak na prezydenta. Nie chodzi bowiem o to, kiedy śledztwo się zaczęło, ale kiedy informacja, że „przewija się” w nim Królikowski, wyciekła do mediów. A wyciekła wtedy, gdy Królikowski ogłosił w mediach, że proponuje złagodzenie pisowskich pomysłów na przepisy zmierzające do wymiany składu i przejęcia Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa.

W PiS zaczęła się wewnętrzna, brzydka walka

Oczywiście PiS od tego „nie spadnie”, bo jego elektorat lubi takie gry. Ale do czasu, jak zaczną być wyciągane prawdziwe czy wymyślone brudy nie tylko na zewnętrznych współpracowników, ale i na głównych aktorów. Dziennikarze będą „docierać” do różnych ciekawych informacji i nagrań, może nie mniej ciekawych niż te z rozmów w Sowie i Przyjaciołach, Lemon Grass i innych restauracjach. A i w tych lokalach nagrano nie tylko polityków PO. Inne taśmy do tej pory jakoś nie wypłynęły. Teraz będzie okazja.

I w takim oto sosie RP Dobrej Zmiany reformuje sądownictwo.

polityka.pl

Notka dla miłośników teorii spiskowych

22.09.2017
piątek

Piszę tę notkę na gorąco, jeszcze przed spotkaniem Jarosława Kaczyńskiego z Andrzejem Dudą, więc nie wiem, jak rozwinie się dzień. Na razie rozwija się nader interesująco.

Uwaga porządkująca na wstępie: są tacy, którzy wierzą, że zainteresowanie podwładnych Zbigniewa Ziobry Michałem Królikowskim pozostaje bez związku z faktem, że Michał Królikowski współpisał ustawę tegoż Ziobrę osłabiającą oraz krytykował poprzednią ustawę Ziobrę wzmacniającą. To nie jest tekst dla takich ludzi. Apeluję o trochę wiary w teorię spiskową.

Jak z tego punktu widzenia wyglądają sprawy?

1) Mamy wojnę Ziobry z Dudą.

2) Mamy wojnę Antoniego Macierewicza z Dudą.

3) Mamy zapewnienia o porozumieniu Kaczyńskiego z Dudą.

Na dłuższą metę to nie do pogodzenia. Nie będzie PRAWDZIWEGO porozumienia Pałacu z Nowogrodzką, jeśli prezes nie zdyscyplinuje ministrów. Bo cóż prezydentowi po zapewnieniach, że Kaczyński szanuje jego z nagła nabytą podmiotowość, jeśli potem podwładni Kaczyńskiego sobie po prezydencie hasają jak chcą? Skądinąd osobiście niespecjalnie wierzę w zgodę prezesa z prezydentem, choćby z uwagi na brak zaufania, skonfliktowane otoczenia i rozbieżne interesy.

Sprawy zaszły tak daleko, że jedynym akceptowalnym przez Dudę rozwiązaniem byłyby dymisje Ziobry i Macierewicza. To zaś pociągnęłoby za sobą wojnę na prawicy i PiS mógłby zapomnieć o samodzielnej większości.

Ale brak kary dla ministrów oznacza konflikt z prezydentem, który przyniósłby efekty bliźniacze do wojny z jastrzębiami.

Jakimś wyjściem byłaby dymisja premiera i budowa nowego rządu, ale to też byłaby niełatwa operacja. Pośrednie rozwiązania – wymuszenie pojednawczych gestów Macierewicza i Ziobry wobec Dudy – pomoże tylko na krótką metę.

Kaczyński, mimo doskonałych sondaży, znalazł się w trudnej sytuacji. Prezydenckie weta obudziły w obozie władzy demony ambicji. Zjednoczona prawica rozłazi się w szwach.

szacki.blog.polityka.pl