Komu zaszkodzi artykuł 7?

 

http://www.newsweek.pl/opinie/komu-zaszkodzi-artykul-7-,artykuly,420763,1.html?src=HP_Section_1

Tajemnice Watykanu. Co tak naprawdę wiemy o Jezusie?

Newsweek Polska, Tomasz Stawiszyński, wsp. Jolanta Molińska, 19.12.2017

shutterstock.com© shutterstock.com shutterstock.com

O życiu Jezusa wiemy niewiele więcej niż dwieście, trzysta lat temu. Niewiele czyni jednak w tym przypadku – jak twierdzą niektórzy badacze – naprawdę sporą różnicę. Choć nadal nie umiemy jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie kim był Jezus? Wcielonym Bogiem czy tylko człowiekiem? Bo o tym, że żył przed wiekami jesteśmy przekonani.

Projekcja odbyła się ponoć w 1952 roku. W sekretnym pokoju, ukrytym gdzieś w plątaninie niezliczonych podziemnych watykańskich korytarzy. Tego pokoju nie znajdziemy na żadnych, najbardziej nawet nieoficjalnych mapach papieskiego królestwa. Tak czy inaczej –głównym widzem był rzekomo sam Pius XII. Obok niego zasiadło dwunastu najwybitniejszych ówczesnych naukowców, których personalia po dziś dzień pozostają utajnione.

Tajny pokój w Watykanie

Kiedy posłuszny kamerdyner zamknął drzwi za ostatnim gościem, wszyscy z niecierpliwością wstrzymali oddech – czekając, aż ojciec Pellegrino Ernetti, benedyktyn z Wenecji, znany egzorcysta od lat aktywnie wypędzający złe duchy z mieszkańców tamtejszej diecezji, jednym sprawnym ruchem uruchomi chronowizor. I oczom zebranych ukaże się przeszłość.Konkretnie zaś: ukrzyżowanie Jezusa.

© Dostarczane przez Newsweek PolskaNadzieje uczestników tajnego spotkania z 1952 roku zostały spełnione z nawiązką. Chronowizor – maszyna, której działanie oparte zostało (jak twierdzi francuski ksiądz François Brune, przyjaciel Ernettiego i autor książki „Urządzenie do badania przeszłości”) na skądinąd obcej współczesnej nauce koncepcji zakładającej, że wszystko, co się zdarza, pozostawia w przestrzeni specyficzne, eteryczne ślady, dające się przy pomocy odpowiedniej technologii precyzyjnie odczytać – nie zawiódł. Trwające wiele lat i wymagające ogromnego wysiłku oraz zaangażowania prace nad jego skonstruowaniem, w których – pod przewodnictwem ojca Ernettiego – uczestniczyło owych dwunastu anonimowych (choć najwybitniejszych w swoich dziedzinach) naukowców, zdecydowanie się opłaciły. Ukrzyżowanie zrobiło na nich wstrząsające wrażenie.

Kiedy grupka wybrańców na własne oczy ujrzała, co się wówczas zdarzyło (stwierdzili podobno, że wyglądało to plus minus tak jak w ewangeliach – różnice były naprawdę drobne), wkrótce chronowizor został rzekomo skonfiskowany przez watykańskie specsłużby, a los jego pozostaje nieznany. Dwunastu anonimowych naukowców zostało natomiast tak skutecznie przez owe służby zastraszonych, że na temat chronowizora nie pisnęli do końca swoich anonimowych żywotów ani słowa. Milczał też ojciec Ernetti – uczyniwszy wyjątek tylko dwukrotnie: w maju 1972 roku, kiedy to przekazał wykonane chronowizorem „zdjęcie” konającego Jezusanajważniejszej włoskiej gazecie „Corriere della Sera”, a dokładnie tygodniowemu dodatkowi do niej „La Domenica del Corriere” (ukazało się w numerze z 2 maja) oraz niedługo przed śmiercią (w 1994 roku), kiedy to przekazał swoją opowieść wspominanemu już księdzu François Brune’owi.

Dokładnie tak jak było

Cóż jednak po sensacyjnej i pasjonującej opowieści o chronowizorze, kiedy w zgodnej opinii dziennikarzy, naukowców, teologów, kościelnych i niekościelnych władz – ojciec Ernetti całą historię z chronowizorem, a zatem i z niezwykłą projekcją z 1952 roku, wyssał z palca?Zdjęcie zaś okazało się średnio zręcznym falsyfikatem przedstawiającym nie żadne autentyczne oblicze, tylko rzeźbę konającego Chrystusa z bazyliki w Collevalenza. Tej samej, do której Jan Paweł II odbył swą pierwszą pielgrzymkę po zamachu z 1981 roku.

Otóż wbrew pozorom fakt, że ojciec Ernetti był zapewne niespełna rozumu, nie ma tutaj najmniejszego znaczenia. Cała ta budząca wciąż – po pięćdziesięciu z nawiązką latach – ogromne zainteresowanie historia odzwierciedla (choć w krzywym, karykaturalnym, ale przez to może bardziej jaskrawym wydaniu) pewną niezwykle dla drugiej połowy XX wieku charakterystyczną – i wzmagającą po dziś dzień – tendencję czy raczej pragnienie: odsłonić prawdziwe oblicze Jezusa. Zakryte przez kościoły, instytucje, teologie czy inne religijne interpretacje. Odsłonić je w sposób wykluczający wszelką niepewność – a zatem w sposób wykluczający konieczność wiary.

Ani Geza Vermes, ani Benedykt XVI, ani nawet Mel Gibson nie są w stanie przynieść nam jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: kim był Jezus? Wcielonym Bogiem czy tylko człowiekiem? Ani Geza Vermes, ani Benedykt XVI, ani nawet Mel Gibson nie są w stanie przynieść nam jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: kim był Jezus?

Przemożnym wyrazem tej tendencji są zjawiska pozornie radykalnie od siebie odległe. Takie choćby, jak gigantyczna popularność „Kodu Leonarda da Vinci” Dana Browna, który przekonywał, że Jezus miał dzieci z Marią Magdaleną, a ich potomkowie żyją wśród nas i mają się nadzwyczaj dobrze, ponieważ rządzą z ukrycia całym światem. Takie jak prace oksfordzkiego historyka Gezy Vermesa, który od lat twierdzi, że Jezus, jakiego znamy z Nowego Testamentu, został właściwie wymyślony przez swoich wyznawców. I takie jak spopularyzowana przez rzesze wiernych apokryficzna, wielokrotnie dementowana wypowiedź Jana Pawła II, którą jakoby sformułował po obejrzeniu „Pasji” Mela Gibsona: „To jest dokładnie tak, jak było”.

Niestety ani chronowizor, ani Geza Vermes, ani Benedykt XVI, ani nawet Mel Gibson nie są w stanie przynieść nam jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: kim był Jezus? Wcielonym Bogiem czy tylko człowiekiem? A może i jednym, i drugim – jak chce większość teologów chrześcijańskich?

Pytania możliwe

Już sam fakt, że stawiamy sobie dzisiaj takie pytania, dowodzi głębokiej światopoglądowej przemiany, jakiej zachodnia cywilizacja doświadczyła przez ostatnie kilka stuleci. Zdolność do dzielenia rzeczywistości na fakty oraz ich interpretacje, na zdarzenia historyczne oraz ich teologiczną obudowę to dzieło umysłu – przynajmniej częściowo – odrzucającego reguły myślenia religijnego. Sednem myślenia religijnego jest bowiem właśnie nierozdzielność tego co historyczne i tego co boskie.

© Dostarczane przez Newsweek Polska

Takie pytania to zatem dzieło umysłu dostrzegającego prostą oczywistość: Nowy Testament jest tekstem w pierwszym rzędzie religijnym, a zatem jego sprawozdawcza wartość – sprawozdawcza w takim sensie, w jakim rozumiemy to dzisiaj – stoi pod ogromnym znakiem zapytania. Żaden poważny historyk nie uzna przecież – opierając się na naukowej wiedzy i kompetencji – że opisane w ewangeliach uzdrowienia, cuda, a wreszcie zmartwychwstanie i wniebowstąpienie Jezusa to zdarzenia w równym stopniu prawdopodobne co bitwa pod Grunwaldem albo koronacja Kazimierza Wielkiego. Do tego potrzebna jest wiara – ta zaś rodzi się raczej z innego źródła niż zakurzone archiwa i pradawne papirusy.

Z drugiej strony sama ta okoliczność, że tak wyraźnie rozróżniamy dzisiaj pomiędzy historią a boskością, jest zasługą chrześcijaństwa. Pierwszej (i jedynej) w dziejach ludzkości religii, która ogromny nacisk kładzie na fakt połączenia doczesności i transcendencji – właśnie w osobie Chrystusa, którego boskość i człowieczeństwo zarazem stanowią fundament wiary chrześcijańskiej. Religie przedchrześcijańskie (z wyjątkiem judaizmu) nie znały w ogóle takiego rozróżnienia.

Co najmniej od połowy XIX wieku, kiedy to francuski orientalista Ernest Renan opublikował pierwszą poważną, niereligijną „biografię” Jezusa (twierdząc, że całe chrześcijaństwo to bajka), aż po czasy dzisiejsze, kiedy to przełomowe prace historyka Gezy Vermesa („Jezus Żyd”, „Twarze Jezusa” czy „Autentyczna Ewangelia Jezusa”) rzuciły całkiem nowe światło na postać historycznego Jezusa, dokonał się w dziedzinie badań nad korzeniami chrześcijaństwa ogromny postęp. Mimo to o życiu Jezusa wiemy w gruncie rzeczy niewiele więcej niż dwieście albo trzysta lat temu. Niewiele jednak czyni w tym przypadku – jak twierdzą niektórzy badacze – naprawdę sporą różnicę. Czy zatem rzeczywiście wiemy dziś o Jezusie coś istotnie nowego? Czy tylko pragnęlibyśmy wierzyć, że wiemy?

Urodzony i ukrzyżowany

Co do jednego zgadzają się obecnie właściwie wszyscy, choć jeszcze do niedawna także i w tej materii toczyły się ostre dysputy. – Jezus z całą pewnością istniał. Co do tego nie może być żadnych wątpliwości – podkreśla filozof i historyk religii prof. Zbigniew Mikołejko. I dodaje: – Radykalne postawy widzące w Jezusie wyłącznie postać mityczną są już dzisiaj niemożliwe.

Jezus urodził się na początku naszej erygdzieś w Galilei, położonej na terenach dzisiejszego Izraela i Palestyny (jej granice wyznaczają Morze Śródziemne z jednej i rzeka Jordan z drugiej strony), tam też żył i nauczał, ostatecznie zaś został ukrzyżowany. Przyjął chrzest w wieku mniej więcej trzydziestu lat z rąk Jana Chrzciciela, działającego wówczas w tamtym rejonie charyzmatycznego głosiciela słowa bożego, i – zanim zgromadził wokół siebie grupę własnych zwolenników – został jego uczniem.

Jedynym pozaewangelicznym dokumentem poświadczającym te wydarzenia jest słynny fragment „Dziejów dawnego Izraela” pióra Józefa Flawiusza, żydowskiego historyka sprzymierzonego z władzami Imperium Romanum, zamieszkującego Galileę w I wieku naszej ery. Fragment brzmi: „W tym czasie żył Jezus, człowiek mądry, jeżeli w ogóle można Go nazwać człowiekiem. Czynił bowiem rzeczy niezwykłe i był nauczycielem ludzi, którzy z radością przyjmują prawdę. Zjednał sobie wielu Żydów, jako też Greków. Piłat zasądził go na śmierć krzyżową”. Wzmianki o Jezusie pojawiają się jeszcze u Tacyta i Swetoniusza, ale ich autentyczność bywa kwestionowana. Tutaj jednak konsensus się kończy. Co do reszty bowiem zgody nie ma.

Najgłośniejszym owocem tego braku porozumienia pomiędzy religijnym rozumieniem postaci Jezusa a rozwijającym się w ciągu ostatniego półwiecza nurtem świeckich badań nad historycznym Jezusem, reprezentowanym przede wszystkim przez Vermesa i niemieckiego teologa Gerda Theissena, jest wydana przed dwoma laty książka Benedykta XVI „Jezus z Nazaretu”. W swoim drugim dziele opublikowanym podczas pontyfikatu Josef Ratzinger występuje z radykalną obroną ewangelicznego, religijnego wizerunku Jezusa. Pierwsza część papieskiego dzieła (zaplanowanego jako trylogia) w sposób jawny stanowi odpowiedź i przeciwwagę dla prac współczesnych świeckich historyków, którzy starają się – jak nazywa to wspomniany Geza Vermes, najwybitniejszy i najważniejszy z nich – rozjaśnić „pogrążoną w cieniu twarz prawdziwego Jezusa”.

Cieniem tym jest w przekonaniu Vermesa właśnie religia – utworzony wokół postaci Jezusa kult, który w ciągu kilku wieków od jego śmierci rozprzestrzenił się po całej Europie, a później po całym świecie. Gdyby nie ów kult, znalibyśmy Jezusa jako jednego z charyzmatycznych żydowskich wędrownych uzdrowicieli, których żyło wówczas wielu. Tymczasem postać Jezusa, którą znamy z Nowego Testamentu, to mityczno-symboliczno-teologiczna konstrukcja nałożona na historyczną postać, o której – w sensie ścisłym – wiemy tylko tyle, co powyżej: że żył, nauczał i został ukrzyżowany.

Wysłannik z innego świata

Według Vermesa najbardziej jaskrawym przykładem takiej teologicznej mistyfikacji postaci Jezusa jest Ewangelia według świętego Jana – tekst powstały dopiero na początku II wieku naszej ery, a więc bardzo późno. Jak pisze Vermes (choć teza ta jest mocno kontrowersyjna): „Wiara w boskość Syna Bożego i rozwód pomiędzy chrześcijaństwem i judaizmem wynikają przede wszystkim z oddziaływania czwartej ewangelii. Można powiedzieć, że wizerunek prawdziwie boskiego Jezusa Chrystusa stworzony przez Jana stanowi punkt szczytowy w ewolucji dogmatu chrześcijańskiego w Nowym Testamencie oraz jego najbardziej wyrafinowany i ostateczny wyraz”.

Ów dogmat wywodzi się ze specyficznego wpływu, który na pojmowanie ewangelii wywarła kultura grecka. Jak bowiem przekonuje Vermes, określenie „syn Boży” stosowano w czasach Jezusa dość powszechnie – każdy religijny Żyd miał prawo nazywać siebie w ten właśnie sposób. Jednak w obrębie kultury greckiej, która stała się głównym nośnikiem chrześcijańskiego przesłania – wszystkie ewangelie powstały wszak właśnie w języku greckim – sformułowanie „syn Boży” pojmowane było zupełnie inaczej. W kulturze greckiej, z jej bogami, półbogami, a także bogatą tradycją filozoficzną, syn Boży stał się po prostu Bogiem. Nie prorokiem czy mesjaszem w rozumieniu żydowskim, ale – jak pisze Vermes – „wysłannikiem z innego świata”.

Prawdziwy Jezus był natomiast człowiekiem z krwi i kości, podobnym do wielu innych proroków, uzdrowicieli i egzorcystów, którzy działali w tamtych czasach na terenie Imperium Rzymskiego. Podobnym, ale zarazem wyjątkowym, obdarzonym rzadką charyzmą, nieprzeciętnymi talentami oratorskimi oraz – dość popularną w tamtych czasach – umiejętnością wypędzania złych duchów oraz uzdrawiania chorych. Prawdziwy Jezus był człowiekiem w sposób bardzo radykalny forsującym prosty i podporządkowany elementarnym, uniwersalnym wartościom styl życia, w którym wierność Bogu oraz silnie zakorzenione w judaizmie tamtych czasów apokaliptyczne przekonanie, że Królestwo Boże nadejdzie lada chwila – były na pierwszym miejscu (choć zarówno w jego naukach, jak i w jego charakterze wiele było niekonsekwencji i sprzeczności). I ostatecznie ginącym na krzyżu, choć powody, dla których został na śmierć skazany, są według Vermesa niejasne, zdecydowanie polityczne, a nie religijne – wielu niepokornych rewolucjonistów zabijano wówczas w ten sposób.

© Dostarczane przez Newsweek Polska

Jezus pojawił się w szczególnym momencie historycznym – kiedy społeczność galilejskich Żydów trawiona była bardzo silnymi wewnętrznymi konfliktami pomiędzy wywodzącymi się z biedoty, przywiązanymi do tradycyjnej religijności faryzeuszami, saduceuszami – arystokratyczną kastą kapłańską – oraz zelotami, zwolennikami autonomii wobec dominacji władz rzymskich, które sprawowały polityczną kontrolę nad Galileą. Atmosfera kipiała więc od rewolucyjnych nastrojów, Jezus zaś – jak podkreśla Vermes – z niezwykłym zapałem, szczerym przekonaniem, że posiada bezpośrednią łączność z Bogiem, wywrotowym stosunkiem do twardych reguł żydowskiej religii, stał się w pewnym momencie solą w oku rzymskich władz oraz ich żydowskich namiestników, którzy pragnęli za wszelką cenę powstrzymać rozlew krwi i antyrzymską rewolucję.

Tak albo nie

Nie wszystkich jednak taka wersja dziejów Jezusa przekonuje. „Kto przeczyta kilka takich rekonstrukcji, może od razu stwierdzić, że są one bardziej fotografiami ich autorów i ich własnych ideałów niż ukazywaniem Ikony, która utraciła wyrazistość” – pisze Benedykt XVI w książce „Jezus z Nazaretu”. A mówiąc o „rekonstrukcjach”, ma rzecz jasna na myśli przede wszystkim prace Theissena i Vermesa. Posługują się oni bowiem – sami tego skądinąd nie ukrywając – nie tyle twardą metodologią historyczną, ile specyficzną techniką analizy porównawczej. Vermes analizuje na przykład dostępne ewangelie, tropi obecne w nich sprzeczności, odtwarza realia epoki, panujące wówczas obyczaje, postacie innych, czyniących podobne co Jezus cuda „synów Bożych”, takich chociażby jak charyzmatyczny rabbi Chanina ben Dosa, również uzdrawiający chorych. I dopiero na tej podstawie, starannie odsiewając ziarna prawdopodobieństwa od plew fikcji, buduje wizerunek Jezusa jako jednego z najwybitniejszych żydowskich mistyków.

Tyle że – przekonuje Benedykt XVI, twardo broniąc podstaw wiary, na której zbudowano Kościół – badaczom w rodzaju Vermesa można równie dobrze zwrócić ich argument. Samo bowiem ostre i aprioryczne rozdzielenie na Jezusa historycznego i Jezusa wiary jest już uroszczeniem rozumu, ekscesem ostatnich dwustu lat. W dodatku opiera się na z góry powziętym założeniu wykluczającym samo sedno chrześcijańskiej wiary – boskość Jezusa. Nie można jednak, przekonuje Benedykt, zrozumieć Jezusa, abstrahując od złożonego kontekstu religijnego. Innymi słowy – ów domniemany, rzekomy areligijny Jezus jest wytworem sztucznym; zarówno apostołowie, którzy byli bezpośrednimi świadkami jego działalności, jak i pierwsi chrześcijanie od samego początku postrzegali Jezusa jako wcielonego Boga.

Prawdziwy Jezus był natomiast człowiekiem z krwi i kości, podobnym do wielu innych proroków, uzdrowicieli i egzorcystów, którzy działali w tamtych czasach na terenie Imperium Rzymskiego.Prawdziwy Jezus był natomiast człowiekiem z krwi i kości, podobnym do wielu innych proroków, uzdrowicieli i egzorcystów.

Podobnie uważał znany XX-wieczny filozof Eric Voegelin. Ewangelia nie jest ani dziełem sztuki poetyckiej, ani historyczną biografią Jezusa – pisał – lecz symbolicznym upostaciowaniem boskiego ruchu, który przez osobę Jezusa przeszedł do społeczeństwa i do historii. Wraz z nadejściem Chrystusa – twierdził Voegelin – sam Bóg wkroczył do historii. Podobnie uważa ks. prof. Paweł Bortkiewicz, prodziekan wydziału teologicznego UAM w Poznaniu. – Nie jest tak, iż Jezus był tylko człowiekiem – mówi. – Ani tak, że jedynie Bogiem. To jest tajemnica, misterium. Jak pisał Jan Paweł II, chrześcijaństwo to jedyna religia, w której Bóg szuka człowieka, przychodząc do niego w Chrystusie. W innych religiach to człowiek szuka boga.

Ten stricte filozoficzno-teologiczny spór nie ma jednoznacznego rozstrzygnięcia. Swoistą trzecią drogą pomiędzy dwoma zwalczającymi się obozami, dążącymi za wszelką cenę do ustalenia obiektywnej prawdy o Jezusie, byli w XX wieku myśliciele zainspirowani psychologią głębi C.G. Junga – Mircea Eliade, Joseph Campbell czy David L. Miller. Twierdzili oni, że fakt rzeczywistego istnienia Jezusa nie ma tak naprawdę większego znaczenia dla religijnego i egzystencjalnego potencjału obecnego w chrześcijaństwie: jego bogatej symbolice, jego życiowej i duchowej mądrości. Czy Jezus naprawdę żył, czy nie żył – uważali – nie ma to najmniejszego znaczenia. Jezus jest bowiem symbolem pełni człowieczeństwa – jest celem i stacją końcową duchowego czy też psychicznego rozwoju człowieka. Jezus najdoskonalej wciela – jak twierdził na przykład protestancki teolog Paul Tillich – najgłębszy sens wszystkich religii, wszystkich wiar i kultów, jakie pojawiały się wcześniej w historii ludzkości.

Ale czy powyższa koncepcja jest faktyczną kontrpropozycją dla pozostających w sporze wierzących i niewierzących badaczy życia Jezusa, czy też jedynie unikiem, który dewaluuje cały sens chrześcijaństwa – to już osobna kwestia. Wydaje się w każdym razie, że dylematu, o którym tu mowa, nikt nie wyraził dobitniej niż święty Paweł – słynnymi słowami: „Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, próżna jest nasza wiara”. A na pytanie, czy Jezus faktycznie zmartwychwstał, są tylko dwie możliwe odpowiedzi. Tak albo nie. Szkoda, że szanse rozkładają się tu dokładnie pół na pół.

msn.pl

Premier mija się z prawdą? Sędziowie punktują Morawieckiego

Newsweek Polska, 19.12.2017

© photo: Paweł Supernak / source: PAP

 

„Od Prezesa Rady Ministrów, którego wypowiedzi mają niewątpliwy wpływ na kształtowanie się opinii publicznej, oczekujemy rzeczowości i posługiwania się sprawdzonymi i potwierdzonymi informacjami” – napisał w oświadczeniu rzecznik Sądu Najwyższego. To komentarz do ostatnich wystąpień premiera, a przede wszystkim jego artykułu w amerykańskim „Washington Examiner”.

Premier Mateusz Morawiecki jest entuzjastycznym zwolennikiem przejęcia kontroli nad sądami przez PiS. – Reforma ministra Ziobry jest bardzo dobrą reformą, ponieważ ona zwiększa niezawisłość sędziów. Co wy opowiadacie, że ona ją zmniejsza – mówił wygłaszając expose do posłów opozycji. Wielokrotnie wypowiadał zachwalał reformę i bardzo ostro krytykował sądy także przy innych okazjach. Ba, napisał nawet na ten temat artykuł opublikowany w serwisie amerykańskiego tygodnika „Washington Examiner”.

Kłopot w tym, że premier Mateusz Morawiecki wielokrotnie mija się w tych wypowiedziach z faktami. Wytknęli mu to w oświadczeniach rzecznik Sądu Najwyższego i kolegium SN.

Postkomunistyczni sędziowie zdominowali sądy?

Zarzuty? Według kolegium SN nie jest prawdą, że w wyniku obrad Okrągłego Stołu gen. Wojciech Jaruzelski obsadził stanowiska sędziowskie w wolnej Polsce postkomunistycznymi sędziami. Tymczasem taka teza pojawiła się w „Washington Examiner”.

Sędziowie odrzucają też tezę premiera o „dominacji w SN sędziów okresu komunizmu”. „Sam fakt orzekania w czasach PRL nie świadczy o tym, że dany sędzia sprzeniewierzył się niezawisłości i postępował niegodnie. Jeśli Pan Premier dysponuje wiadomościami na temat konkretnych spraw i konkretnych sędziów powinien przedstawić je publicznie, a nie posługiwać się krzywdzącymi uogólnieniami” – napisał rzecznik SN Michał Laskowski.

W podobnym tonie wypowiadał się też prof. Adam Strzembosz, który podkreślił, że jeśli Mateusz Morawiecki twierdzi, że w SN zasiadają „sędziowie stanu wojennego”, to jego też można określić takim mianem. – W takim razie ja też jestem sędzią stanu wojennego, bo odwołała mnie Rada Państwa 19 grudnia 1981 r., razem z ponad 20 innymi sędziami oraz nieznaną mi liczbą asesorów. Można więc powiedzieć, że w czasie stanu wojennego byłem sędzią. Ale liczy się przecież to, jak kto wtedy orzekał – stwierdził Strzembosz.

 

Według Sądu Najwyższego nieprawdziwe jest także opublikowane w amerykańskim tygodniku twierdzenia na temat KRS, z których wynika, że w powoływaniu sędziów nie uczestniczą sędziowie pierwszej instancji ani „żaden (…) wybierany urzędnik”. Morawiecki pisze też o KRS, że to „elitarna rada złożona z 25 osób, zdominowana przez 15 sędziów szczebla apelacyjnego i wyższego, nominuje wszystkich sędziów, w tym ich własnych następców”

Kolegium SN podkreśla też, że dotychczasowy system obsady stanowisk sędziowskich nie jest, wbrew twierdzeniom Morawieckiego, oparty jest na nepotyzmie i korupcji.

Nepotyzm i korupcja w sądach?

Sędziwie krytykują też oskarżenia Morawieckiego z „Washington Examiner”, że „w przypadkach, gdy sprawa wygląda na najbardziej dochodową, wymagane są łapówki”. Podkreślają, że „wiedza o takich sprawach powinna być udostępniona przez Pana Premiera organom ścigania”.

„Środowisko SN popiera bezwzględne ściganie i surowe karanie sprzedajnych sędziów. Sprzeciwiamy się natomiast odwoływaniu się do niepotwierdzonych, obiegowych opinii i stereotypów i to w wypowiedziach Premiera polskiego rządu, publikowanych także za granicą. Krzywdzi to tysiące uczciwych sędziów, którzy są ważną częścią polskiego państwa” – napisano w oświadczeniu.

msn.pl

Są sędziowie w Rzeczpospolitej

19.12.2017
wtorek

Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy warto bronić sądów przed przejęciem przez władzę polityczną, to sam jeden sędzia Igor Tuleya jest dowodem, że warto. Że sędziowie potrafią być odważni i orzekać w zgodzie z sumieniem, narażając karierę, a może i bezpieczeństwo.

Sędzia Tuleya nakazał prokuraturze podjąć umorzone postępowanie w sprawie głosowań „kolumnowych”, które marszałek Sejmu Marek Kuchciński przeprowadził rok temu, podczas uchwalania m.in. budżetu państwa.

Pamiętamy: wobec blokowania mównicy sejmowej przez PO i Nowoczesną (w proteście przeciwko ograniczeniu dostępu dziennikarzy do Sejmu i wykluczeniu z obrad posła PO Michała Szczerby) zwołano zebranie klubu PiS w Sali Kolumnowej Sejmu. To zebranie płynnie przekształciło się w obrady plenarne. Tak przyjęto kilka ustaw. Posłowie innych klubów zostali zawiadomieni o tym posiedzeniu esemesami siedem minut przed rozpoczęciem obrad. W Sali Kolumnowej mieści się połowa ustawowej liczby posłów, więc gdyby większość posłów nie-PiS chciała się tam stawić, część fizycznie by się nie zmieściła.

Wcześniej, za zamkniętymi drzwiami, obsługa Sejmu przemeblowała salę tak, by uniemożliwić posłom nie-PiS, którzy się zjawią, dostanie się w pobliże stołu marszałka, by zgłosić chęć zabrania głosu.

PO i Nowoczesna złożyły doniesienia do prokuratury o nadużyciu władzy przez marszałka Kuchcińskiego, które skutkowało tym, że część chętnych do udziału w obradach posłów opozycji była odcięta od możliwości wejścia na salę. A samo procedowanie nad ustawami łamało regulamin Sejmu: kilkaset poprawek głosowano w jednym głosowaniu, a posłowie opozycji nie mogli zgłaszać nawet wniosków formalnych. Nie wiadomo też, czy było kworum podczas głosowania, a niektórzy posłowie (np. sfilmowany przy tym Zbigniew Ziobro) wpisali się na listę już po głosowaniach.

Prokuratura Zbigniewa Ziobry po pół roku umorzyła postępowanie. Stwierdziła, że marszałek mógł przenieść obrady. Nie zauważyła, że w miejscu wybranym przez niego nie mieściła się połowa posłów. Stwierdziła, że wybrał największą salę w Sejmie – i to wystarczy. A „wszyscy posłowie mieli pełną swobodę udziału w posiedzeniu Sejmu przeniesionym do Sali Kolumnowej”. Dowód: kilku posłów PO i Kukiz’15 prokuratura dopatrzyła się na sali. Kworum prokuratura stwierdziła na podstawie sporządzonej ręcznie listy głosowań. „Nie stwierdziła też naruszenia regulaminu Sejmu ani innych przepisów w przypadku kilku posłów, którzy złożyli podpisy na liście bezpośrednio po zakończeniu posiedzenia Sejmu w Sali Kolumnowej, kiedy z niej wychodzili”, bo „regulamin Sejmu określa wyłącznie czas wyłożenia listy – do zakończenia posiedzenia, ale nie nakłada na posłów obowiązku, by złożyli na niej podpis w tym terminie”.

Gołym okiem widać, że prokuratura pominęła dowody i zachowywała się jak adwokat marszałka Kuchcińskiego. Zresztą niczego innego się po niej nie spodziewaliśmy, bo nie po to PiS przejął prokuraturę, żeby kontrolowała legalność jego poczynań.

Wobec tych nagich faktów sędzia Tuleya zachował się jak dziecko z bajki Andersena i powiedział: „król jest nagi”. Tyle że nie – jak ów chłopiec – z naiwności, ale z poczucia sędziowskiej odpowiedzialności i honoru.

„Sąd, akceptując tę decyzję prokuratury, akceptowałby łamanie prawa, jakie dokonało się w Sali Kolumnowej. Zaakceptowałby też podeptanie zasad przyzwoitości” – powiedział, ustnie uzasadniając decyzję uchylającą prokuratorskie umorzenie. Ocenił, że prokuratura, prowadząc śledztwo, nie dochowała wymogu neutralności, bo zamiast oceniać sprawę pod względem prawnym, skupiła się na uzasadnianiu, że decyzja marszałka Kuchcińskiego była słuszna. Przywołał zeznanie posłanki Krystyny Pawłowicz, że przeniesienie obrad do Sali Kolumnowej planowano już od rana, jeszcze zanim posłowie opozycji zablokowali mównicę. I zeznania wicemarszałka Ryszarda Terleckiego, że przemeblowano Salę Kolumnową, by „uniemożliwić blokowanie obrad”. Czyli nie dopuścić opozycji do głosu. Potwierdzili to inni posłowie PiS, a także nagrania wideo z obrad.

Sędzia Tuleya, wydając postanowienie o uchyleniu umorzenia śledztwa „kolumnowego”, wiedział, co go czeka. Już to przeżył, gdy w 2013 roku, orzekając w sprawie „doktora G.”, skierował do prokuratury sygnalizację, że metody przesłuchań stosowane w tej sprawie wobec świadków przez CBA Mariusza Kamińskiego i prokuraturę Zbigniewa Ziobry mogły naruszać prawo, szczególnie zakaz okrutnego traktowania i wymuszania zeznań. Powiedział, że budzą skojarzenia z metodami stosowanymi w latach 40. i 50. PiS i dziennikarze, wówczas „niepokorni”, natychmiast wyciągnęli mu, że jego matka pracowała w milicji i SB – jakby w jakikolwiek sposób był za to odpowiedzialny. Nie mówiąc już o logice rozumowania, że jako dziecko pracownicy SB jest stronniczy, potępiając stalinowskie metody.

Teraz też odezwali się dziennikarze, dziś niekoniecznie „niepokorni”, wypominając mu matkę (nie wyjaśniając wszakże jej związku z „głosowaniem kolumnowym”). A także to, że niecały rok temu zasądził odszkodowanie: 264 tys. złotych z żądanych 9 milionów „gangsterowi” (Ryszardowi Boguckiemu). Jakby gangster wyjęty był spod prawa do odszkodowania za to, że z powodu horrendalnie długiego śledztwa i procesu (zakończonego uniewinnieniem) przetrzymywano go przez dziewięć lat w areszcie, w pojedynczych celach, z utrudnionym dostępem powietrza i non stop zapalonym światłem, co powoduje zaburzenia snu. A więc w warunkach, które polskie i międzynarodowe prawo uznaje za okrutnie traktowanie.

Prawo daje prawo do odszkodowania za bezzasadne pozbawienie wolności – i to prawo uszanował sędzia Tuleya. Narażając się opinii publicznej, która przyznanie odszkodowania „gangsterowi” uznała za skandal.

Co jednak powiedzą ci wówczas oburzeni, kiedy Obywatela RP Franciszka Jagielskiego pisowskie organy ścigania pozbawiają wolności za użycie wulgarnych słów wobec dziennikarki TVP? I robią mu przeszukanie w domu i w biurze? Co powiedzą, gdy człowieka, który podpala drzwi biura poselskiego posłanki Beaty Kempy, aresztuje się pod zarzutem terroryzmu, a sprawców podpalenia drzwi do biura Kampanii Przeciw Homofobii w Warszawie (oba lokale znajdują się w zamieszkałej kamienicy) nawet się nie szuka? A działacze KPH dostają od policji radę, żeby się przenieśli do drogiej dzielnicy, bo tu ich obecność „prowokuje”?

Sędzia Igor Tuleya stosuje prawo równo do wszystkich – jak stanowi konstytucja. Jego krytycy, gdyby przyszło im stawać przed sądem, woleliby raczej takiego sędziego niż sędziego, który kiedy orzeka, boi się władzy lub opinii publicznej.

Sędzia Tuleya naraził się na postępowanie dyscyplinarne, w którym o jego losie zdecydują sędziowie i ławnicy wskazani przez PiS do nowej Izby Dyscyplinarnej w Sądzie Najwyższym. Za co miałoby być owo postępowanie, pokazały natychmiast „Wiadomości” TVP, emitując fragment wideowywiadu dla wyborczej.pl, w którym sędzia mówi, że chodził na demonstracje w obronie sądów. PiS lansuje tezę, że takie zachowanie godzi w powagę urzędu sędziowskiego. Powiedziała to publicznie m.in. doradczyni prezydenta Zofia Romaszewska podczas prac sejmowej komisji sprawiedliwości nad prezydenckimi projektami ustaw o Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym. Mając na myśli Pierwszą Prezes SN Małgorzatę Gersdorf, mówiła, że takie zachowanie to rzecz „wysoce nie na miejscu, za którą powinno się usuwać z zawodu”.

Sędzia Piotr Tuleya znał tę wypowiedź, orzekając w sprawie „głosowania kolumnowego”. Znał też treść projektu ustawy o Sądzie Najwyższym, która przewiduje obsadzenie sądu dyscyplinarnego przez partię rządzącą. A także możliwość powołania przez prezydenta specrzecznika dyscyplinarnego do zajęcia się konkretnym sędzią. Znał też treść ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa, która przewiduje, że o awansach sędziów zdecyduje KRS obsadzona w 90 procentach przez PiS.

I za to, że narażając się na szykany, orzeka zgodnie z prawem i własnym sumieniem, zgodnie z zasadą równości, należy mu się najwyższy szacunek.

Także za to, że to jego orzeczenie może być kiedyś w Polsce, w której prokuratura nie działa na zlecenie partii rządzącej, argumentem za wznowieniem postępowania karnego. Lub za postawieniem marszałka Kuchcińskiego przed Trybunałem Stanu. Sędzia Tuleya określił procedowanie w Sali Kolumnowej „pogwałceniem aksjologii państwa republikańskiego”.

 

siedlecka.blog.polityka.pl