Duda rozumooszczędny

Występ Andrzeja Dudy w niemieckim MSZ jest nie do uratowania. Po pierwsze przemówienie prezydenta miało źle rozłożone akcenty o wadze Polski w Unii Europejskiej, bo stawianie naszego kraju w roli Chrystusa narodów – a tak należy rozumieć retorykę o niechęci Polski do poddawaniu się dyktatowi mocarstw – mogło być dobre w czasach rozbiorów, braku suwerenności, a nie dzisiaj. Zresztą w tamtych trudnych czasach zdawali egzamin z historii Piłsudscy i Wałęsowie, a nie postaci z mysiej nory pokroju Dudy, czy Kaczyńskiego.

Co chciał Duda przez to powiedzieć? Czyżby Bruksela bądź Berlin narzucali dyktat? Czyżby dyktatem miało być przestrzganie demokracji i konstytucji swego kraju? Prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier zwrócił Dudzie uwagę, iż w Brukseli waga Cypru i Polski jest taka sama, te kraje mają po jednym głosie w Radzie Europejskiej.

Duda kompletnie się wówczas rozsypał, sięgnął po typ argumentu, który podsunał mu już w Leżajsku pijarowiec rytu Krzysztofa Szczerskiego. W polskim miasteczku piwowarskim Duda był podkreślić, iż nic nie wynika z polskiego członkostwa w UE, a w Berlinie zadał pytanie swemu niemieckiemu odpowiednikowi: „Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego Brytyjczycy zdecydowali o wyjściu z Unii Europejskiej?”

No i wówczas Duda przekonał się o sile swego rozumu, że na spotkaniach w Polsce powód do buczenia mają członkowie KOD i Obywateli RP, a w Niemczech buczeli na niego żurnaliści niemieccy.

Potoczył się umysł Dudzie po równi pochyłej. Zadał pytanie, na które sam odpowiedział: „Dlaczego w sklepie w Polsce nie można kupić w tej chwili zwykłej żarówki, a tylko energooszczędną? Wielu ludzi zadaje sobie takie pytania. Nie wolno kupić, bo UE zakazała.”

Kolejnym upadkiem Dudy była odpowiedź na pytanie, dlaczego pisowskie media nie podały informacji o decyzji Trybunału Sprawiedliwości UE o Sądzie Najwyższym (a konkretnie chodziło o najlepsze swego czasu radio w kraju – Radiową Trójkę).  Nasz prezydent – „nasz” winno być mimo wszystko w cudzysłowie – posłużył się fake-neswem sprzed dwóch lat: „W Polsce jest tak, że gdyby jakaś kobieta, czy kobiety zostały zgwałcone, to na pewno media poinformowałyby o tym natychmiast, wskazując szczegóły, które tylko byłyby do zdobycia, więc media w Polsce są wolne”. Chodzi o Sylwester 2016 w Kolonii, podczas którego imigranci mieli molestować kobiety, dzisiaj wiemy, że tego fake’a stworzyły rosyjskie trolle.

Mimowiedne porównanie o znikomości Dudy uzewnętrzniło się przy okazji wypowiedzi szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska, który na tle tego „naszego” prezentuje się niczym Tytan, Atlas, olbrzym poza „naszego” zasięgiem: „Kiedy wydaje się pogubiony, w argumentacji, wtedy potrzebuje raczej naszego wsparcia, przynajmniej życzliwej cierpliwości. Więc pozwólcie państwo, że do tego chóru złośliwości i żartownisiów nie będę dzisiaj dołączał.”

Przymuję w stosunku do Dudy postawę ironiczną i piszę „nasz”, bo jak chce Tusk: „Szczególnie wtedy, kiedy jego argumentacja nie zawsze jest przekonująca”.

Duda niech się cieszy, że Niemcy potraktowali go z taryfą ulgową. Tak naprawdę on i formacja polityczna, z której pochodzi, doprowadzili do sytuacji, iż gdyby Polska dzisiaj starała się op członkostwo w Unii Europejskiej, nie zostałaby przyjęta, gdyż nie spełnia kryteriów, które zostały przyjęte w 1993 roku, a w największym skrócie są to: stabilne instytucje demokratyczne składające się na państwo prawa, poszanowanie praw człowieka i praw mniejszości, uznanie dla dorobku prawnego i instytucjonalnego UE.

W tych standardach bliżej Polsce pisowskiej do Białorusi niż do Brukseli. Duda więc w Berlinie nie świecił przykładem rozumu, jak owa przywołana przez niego żarówka, „nasz” prezydent zaświecił oszczędnym rozumem.

 

 

Donald Tusk wbija szpilę rządzącym. Mocne słowa byłego premiera o wyborach samorządowych i “wygłupach” prezydenta Dudy

 

Choć oficjalnych wyników z całej Polski jeszcze nie ma, to w skali ogólnopolskiej co do zasady wiemy już wszystko. Dziś w rozmowie z dziennikarzami – wyniki wyborów, kwestię określenia ich zwycięzcy oraz wniosków płynących po decyzji Polaków skomentował były premier, obecny przewodniczący Rady Unii Europejskiej Donald Tusk. Nie obeszło się bez gorzkich słów pod adresem obecnej ekipy rządzącej, która jego zdaniem otrzymała właśnie czytelny sygnał, że nie ma tak szerokiego mandatu społecznego, jak próbuje przekonywać przez ostatnie trzy lata.

– Kto wygrał wybory, to pytanie do PKW oczywiście. Jeden wynik tych wyborów jest dla mnie oczywisty. Rządzący dzisiaj w Polsce nie powinni podejmować decyzji, tak jakby mieli 100% lub 90%. Czasami, szczególnie wtedy, kiedy rozpoczęła się rozprawa z polskim sądownictwem, rządzący powoływali się na wolę suwerena, czyli ogółu wyborców. Kiedy omijali lub lekceważyli Konstytucję też sprawiali wrażeni przekonanych, że mają 100% poparcia dla tych działań. Te wybory pokazały jedno. Że Polacy, co zupełnie zrozumiałe w demokracji, są podzieleni w swoich opiniach. Że nikt nie ma takiej władzy w Polsce, która upoważniałaby go do naruszania czy łamania zasad i reguł przyjętych kiedyś przez większość Polaków. Osobiście oczywiście jestem bardzo zadowolony z dobrych wyników wielu moich przyjaciół. Tak zupełnie po ludzku. Rzeczywiście bardzo się ucieszyłem z wyników w Łodzi i Warszawie. Również dlatego że przyjaźnię się z wygranymi w tych wyborach od lat i mam do nich pełne zaufanie – stwierdził były premier.

Donald Tusk skomentował także pojawiające się w dzisiejszych mediach doniesienia o tym, że warunkiem jego startu w wyborach prezydenckich w 2020 roku jest wygrana opozycji w 2019 roku i postawienie na czele rządu prezesa PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza, co błyskawicznie zostało odebrane jako wysłanie sygnału poparcia dla tego polityka, którego pozycję w partii chce podważyć Prawo i Sprawiedliwość, zresztą stosując ordynarną korupcję polityczną wobec działaczy tego ugrupowania.

– Miałem okazję z panem Kosiniakiem-Kamyszem współpracować w moim rządzie. Bardzo wysoko go cenię, ale nie mam żadnych planów ani pomysłów na przyszłość, które by odpowiadały sensacjom, jakie ukazały się dzisiaj na kilku portalach. Tyle ciekawych rzeczy dzieje się dzisiaj w Polsce i na świecie w ostatnich dniach, że nie trzeba wymyślać jakichś dodatkowych sensacji. A to jednak jest pomysł z rodzaju tak modnego dzisiaj terminu fake news – powiedział dziennikarzom Donald Tusk.

Na koniec odniósł się także do skandalicznego “występu” prezydenta Andrzeja Dudy podczas Forum Polsko-Niemieckiego. Głowa polskiego państwa najwyraźniej nie zauważyła, że nie jest na wiecu politycznym wśród skandujących jego imię wyznawców, a wśród zawodowych dyplomatów. Zaatakował on Unię Europejską oraz samych Niemców. Najgłośniejszym echem odbiła się wymiana zdań z jednym z niemieckich dziennikarzy. Na jego pytanie, dlaczego Program Trzeci PR nie poinformował o postanowieniu TSUE, prezydent Duda odpowiedział: “nie jest powiedziane, że media muszą informować o wszystkim”. – W Polsce jest tak, że gdyby jakaś kobieta została zgwałcona, to media by o tym poinformowały natychmiast, wskazując szczegóły, które tylko byłyby do zdobycia, więc media w Polsce są wolne – dodał.

Od wczoraj wielu komentatorów oraz polityków opozycji bezlitośnie krytykuje Andrzeja Dudę. Donald Tusk stwierdził, że tego robić nie zamierza, choć wbicia drobnej szpilki jednak nie omieszkał.

– Nie dołączę się do złośliwości i szyderstw pod adresem polskiego prezydenta. Wtedy, kiedy wydaje się pogubiony, w argumentacji, wtedy potrzebuje raczej naszego wsparcia, przynajmniej życzliwej cierpliwości. Więc pozwólcie państwo, że do tego chóru złośliwości i żartownisiów nie będę dzisiaj dołączał. Myślę, że tak, czasami trzeba pomyśleć z taką właśnie większą cierpliwością o prezydencie. Szczególnie wtedy, kiedy jego argumentacja nie zawsze jest przekonująca – stwierdził.

crowdmedia.pl

Michał Szułdrzyński: Co prezydent ugrał w Berlinie

Andrzej Duda miał prawo czuć się zaatakowany podczas spotkania w niemieckim MSZ we wtorek. Pytanie jednak, czy dając się sprowokować w jakikolwiek sposób przybliżył się do załatwienia ważnych dla Polski spraw.

Dyplomacja to nie jest dziedzina, w której sprawdzają się ludzie o słabych nerwach. Mógł się o tym przekonać prezydent Andrzej Duda, który wziął udział we wtorek w Berlinie w Forum Polsko-Neimieckim, organizowanym w niemieckim MSZ. Owszem, prezydent był prowokowany przez swoich rozmówców, ale też dał się sprowokować jak dziecko. W efekcie z ważnej wizyty zostaną głównie tzw. soundbityo żarówkach i gwałtach.

Ale po kolei. Duda rozpoczął swoje przemówienie w niemieckim MSZ od podkreślania wagi, jaką dla Polski ma w związku z doświadczeniami historycznymi niepodległość, suwerenność czy demokracja. Mówił sporo o prawie międzynarodowym, które powinno być podstawą światowego ładu, bo ilekroć było łamane prawo międzynarodowe, tylekroć wolność Polski była zagrożona. Przy okazji przypomniał niechęć Polski do poddawaniu się dyktatowi mocarstw, wynikającemu z ich przewagi wielkości.

Czytaj także:

Duda: Energooszczędne żarówki a kwestia demokracji w UE

Niemiecki prezydent Frank-Walter Steinmeier w swej wypowiedzi nawiązał do słów Dudy, podkreślając, że to właśnie Unia Europejska jest organizacją, w której każdy kraj – bez względu na to, czy jest to Cypr czy wielkie państwo – ma w Radzie Europejskiej jednego przedstawiciela.

Duda zamiast puścić to mimo uszu zagrał na nucie, którą dobrze znamy z jego przemówienia w Leżajsku, gdy mówił że z członkostwa w Unii nic dla Polski nie wynika. – Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego Brytyjczycy zdecydowali o wyjściu z Unii Europejskiej? – zapytał Steinemeiera, po czym na sali rozległo się buczenie ze strony części niemieckich uczestników.

Jego zdaniem jednym z powodów decyzji Brytyjczyków było to, że instytucje unijne mają tendencję do rozszerzania swoich kompetencji, co prowadzi do problemów z unijną demokracją. – Wiele ludzi zadaje sobie pytanie, dlaczego Unia zabrania tego czy tamtego. Dlaczego w sklepie w Polsce nie można kupić w tej chwili zwykłej żarówki, a tylko energooszczędną? Wielu ludzi zadaje sobie takie pytania. Nie wolno kupić, bo UE zakazała.

Później Duda został zapytany z kolei kilka razy o kwestie praworządności w Polsce. Pierwszy raz przez współprowadzącą dyskusję dziennikarkę Deutsche Welle, a potem przez dziennikarza Tagesspiegel. Ten ostatni zapytał, dlaczego w sobotę w wiadomościach w Radiowej Trójce nie podawano informacji o decyzji TSUE dotyczącej Sądu Najwyższego. Prezydent odparł, że nie nadzoruje mediów, które jednak w Polsce mają się dobrze. – W Polsce jest tak, że gdyby jakaś kobieta, czy kobiety zostały zgwałcone, to na pewno media poinformowałyby o tym natychmiast, wskazując szczegóły, które tylko byłyby do zdobycia, więc media w Polsce są wolne – mówił robiąc aluzję do sylwestrowych wydarzeń w Kolonii sprzed dwóch lat.

Z informacji, które uzyskałem wynika, że ustalenia co do przebiegu debaty były zupełnie inne. Strony miały się zgodzić co do tego, że będzie ono dotyczyło spraw historycznych i omijać tematykę bieżącą. – To miało być wspólne świętowanie 100-lecia niepodległości Polski, a nie pyskówka – żali się jeden z urzędników przygotowujących wizytę prezydenta.

Prezydent miał prawo być zaskoczony takim przebiegiem spotkania, miał prawo czuć się zaatakowanym przez stronę niemiecką, czy traktowany protekcjonalnie. Z drugiej strony czy można się dziwić, że niemieccy dziennikarze chcą pytać, o najgorętszą w tej chwili sprawę, jaką jest konflikt wokół Sądu Najwyższego?

Dlaczego więc prezydent dał się ponieść emocjom i zaczął snuć opowieści o żarówkach, które można usłyszeć od wszystkich przeciwników Unii Europejskiej. Presja? Przemęczenie? Brak przygotowania do tej wizyty? Nie wiem, ale wiem, że pojawiają się pytania znacznie poważniejsze: czy Polska osiągnęła coś przez tę pyskówkę? Czy zbliżyliśmy się do realizacji naszych celów strategicznych, jakim jest zablokowanie NordStream2? Czy rozwiązaliśmy jakiś problem w naszych dwustronnych relacjach z Niemcami. Odpowiedzi na wszystkie te pytania brzmią „nie”. A zatem sporo wizerunkowych strat (bo do Dudy coraz mocniej przykleja się łatka eurosceptyka, co wcale nie ułatwi mu dalszych dyplomatycznych podbojów w Europie), a zysków mało, bądź wcale. Warto było?

rp.pl

 

Polska w 2018 roku nie weszłaby do Unii Europejskiej

W 2018 roku Polsce pod rządami PiS trudno byłoby przekonać unijnych negocjatorów, że spełnia kryteria członkostwa w UE. Mamy problemy z instytucjami demokratycznymi, prawami człowieka, a także z akceptacją unijnego dorobku. Nie możemy liczyć ani na dobrą wolę UE, ani na sojuszników. Lepiej z Unii nie wychodzić, bo wrócić może być trudno

Po wniosku prokuratora generalnego Ziobry do Trybunału Konstytucyjnego, temat wyjścia Polski z Unii Europejskiej rozpalił debatę medialną.

Wielu komentatorów wieszczy rychły Polexit, który – jak przekonywała niedawno prof. Ewa Łętowska – urzędująca partia mogłaby przeprowadzić bez rozpisywania referendum. Nowelizacja ustawy o umowach międzynarodowych z 2010 roku jako jedyny warunek stawia zwykłą większość w parlamencie oraz podpis prezydenta.

Przy tempie procedowania ustaw w Sejmie VIII kadencji moglibyśmy znaleźć się poza UE w ciągu jednego jednej nocy. „Czy nadal będziecie spać spokojnie?”  pytała na Twitterze Róża Thun, europosłanka.

OKO.press odwraca wiszące w powietrzu pytanie o Polexit. Stawiamy kwestię: czy Polska w obecnym stanie w ogóle zostałaby do Unii przyjęta?

Z naszej analizy wynika, że na drodze do członkostwa Polski stanęłyby dziś: naruszenia praworządności, problemy z prawami człowieka, a także uparte niestosowanie się do unijnych zasad. Po stronie UE nie moglibyśmy też liczyć na serdeczne zaproszenie, a raczej na chłód i podejrzliwość, również wśród najbliższych sąsiadów.

Pokazujemy, dlaczego Polsce tak trudno byłoby dziś przekonać UE do swojej kandydatury.

Czym są kryteria kopenhaskie

Kryteria członkostwa w Unii Europejskiej sformułowano na szczycie Rady Europejskiej w Kopenhadze w czerwcu 1993 roku i przyjęto jako deklarację Rady. Stało się to tuż po wejściu w życie Traktatu z Maastricht, w którym znalazł się zapis, że każdy kraj europejski może ubiegać się o członkostwo w Unii.

W 1993 roku UE składała się z 12 członków, na akcesję czekały Austria, Finlandia i Szwecja (dołączyły w 1995 roku). Po upadku żelaznej kurtyny UE szykowała się na przyjęcie w swoje szeregi państw Europy Środkowej i Wschodniej, w tym Polski. Deklaracja Rady Europejskiej miała być dla nich zaproszeniem, ale też zachętą do przeprowadzenia niezbędnych reform.

Kopenhaskie kryteria członkostwa dzielą się na trzy grupy: polityczne, gospodarcze i instytucjonalne.

Kryteria polityczne:

  • stabilne instytucje demokratyczne realizujące ideał państwa prawa
  • poszanowanie praw człowieka i praw mniejszości

Kryteria gospodarcze:

  • gospodarka rynkowa
  • zdolność do sprostania wymogom konkurencji i wolnego rynku

Kryteria instytucjonalne/wolicjonalne:

  • zdolność/deklarowana chęć do przyjęcia dorobku prawnego i instytucjonalnego UE
  • zdolność/deklarowana chęć przyłączenia się do unii politycznej, gospodarczej i walutowej

Od czasu głosowania w Kopenhadze kryteria członkostwa stały się nieodłączną częścią unijnego dorobku prawnego  znalazły odbicie w traktatach i Karcie Praw Podstawowych. Kryteriów kopenhaskich nie należy mylić z kryteriami konwergencji zapisanymi w Traktacie z Maastricht. Te drugie dotyczą przystąpienia do unii walutowej i określają np. dopuszczalną wysokość deficytu publicznego.

Polska a kryteria polityczne

Polska w 2018 roku miałaby spory problem przekonaniem unijnych negocjatorów, że spełnia kryteria polityczne. UE mogłaby stwierdzić naruszenia w obydwu obszarach: instytucji demokratycznych i poszanowania praw człowieka.

Demokratyczne instytucje gwarantujące istnienie państwa prawa

W ocenie unijnych instytucji Polska nie spełnia dziś kluczowego kryterium istnienia demokratycznego państwa prawa  niezależności sądów. Komisja Europejska, główny negocjator w rozmowach akcesyjnych, stoi na stanowisku, że reformy rządu PiS podważają unijne traktaty. Stanowią bowiem zagrożenie dla zasady niezawisłości sędziowskiej, wyrażonej w art. 19 ust. 1 Traktatu o Unii Europejskiej w związku z art. 47 Karty Praw Podstawowych.

KE wydała w tej sprawie szereg decyzji  polski rząd otrzymał cztery formalne zalecenia, Komisja wszczęła wobec Polski postępowanie w ramach art. 7 TUE, a także procedurę uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego, która 24 września 2018 roku doprowadziła do pozwania Polski do Trybunału Sprawiedliwości UE. Na te tematy pisaliśmy obszernie wiele razy.

Skala działań Komisji dowodzi, że polskie „reformy” postrzegane są jako poważny problem zagrażający spójności Unii.

Polskie problemy z praworządnością dostrzegły też inne instytucje międzynarodowe, z którymi Unia współpracuje. Złe zmiany dotyczące funkcjonowania państwa prawa w ustawach o KRS, prokuraturze, ustroju sądów powszechnych oraz Trybunale Konstytucyjnym dostrzegły: OBWE wraz z Biurem Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka (ODIHR), Europejska Komisja na rzecz Demokracji przez Prawo (Komisja Wenecka), a także specjalny sprawozdawca ONZ ds. niezależności sędziów i prawników.

Poszanowanie praw człowieka i praw mniejszości

Komisja mogłaby też zgłosić zastrzeżenia w kwestii stanu przestrzegania w Polsce praw człowieka. Prawa te są częściowo wyrażone w unijnych traktatach oraz Karcie Praw Podstawowych. UE w ocenie tego kryterium bazuje też na zapisach Europejskiej Konwencji Praw Człowieka Rady Europy.

Rząd PiS ograniczył np. gwarantowaną w EKPC (art. 11) oraz Konstytucji RP (art. 57) wolność zgromadzeń. W nowelizacji ustawy o zgromadzeniach publicznych z 2016 roku dodano zapis o zgromadzeniach cyklicznych, przeciwko którym w praktyce nie można kontrmanifestować. Tym samym uniemożliwił Polkom i Polakom korzystanie z ich konstytucyjnego prawa. Krytycznie na temat zmian w ustawie wypowiedział się m.in. Rzecznik Praw Obywatelskich.

Władza próbuje też zastraszać obywateli. Raport Obywateli RP podaje szacunkową liczbę 1000 osób, które zetknęły się z wymiarem sprawiedliwości, w tym z agresywnym zachowaniem policji, w związku z działalnością „uliczną”. Polakom i Polkom zabiera się też prawo do prywatności. Władza inwigiluje ich i robi to nie dla bezpieczeństwa, a dla własnych celów politycznych  by wywołać u przeciwników efekt mrożący. Dziennikarze śledczy OKO.press dotarli do setek nagrań dowodzących, że policja podsłuchiwała liderów opozycji w związku z protestami w obronie niezależności sądownictwa:

W Polsce notorycznie łamane są też prawa kobiet, którym uniemożliwia się korzystanie z pełni praw seksualnych i reprodukcyjnych. Mówiła o tym podczas wizyty w naszym kraju specjalna sprawozdawczyni ONZ ds. kulturalnych, a w maju komitety ONZ wyraźnie stwierdziły, że zmuszanie do urodzenia uszkodzonego płodu w związku z brakiem dostępu do legalnej aborcji jest nieludzkim traktowaniem i torturą. Polki wciąż zbyt często padają ofiarami przemocy domowej, a Polski rząd uparcie nie wdraża postanowień konwencji antyprzemocowej.

Problemem są też prawa mniejszości. Osoby LGBT od lat domagają się uznania ich za pełnoprawnych obywateli i obywatelki RP, prawa do sformalizowania nieheteroseksualnego związku, a także zniesienia przepisów nakazujących osobom transpłciowym pozywanie do sądu własnych rodziców. Bezskutecznie.

RPO apeluje do władz o adekwatną reakcję władz na problem coraz liczniejszych ataków na tle rasowym, narodowym, etnicznym lub wyznaniowym wobec mieszkających w Polsce cudzoziemców i osób należących do mniejszości.

Przykładów naruszeń EKPC, Karty Praw Podstawowych oraz konstytucji można oczywiście znaleźć więcej. Znajdziemy je w wielu europejskich krajach, także w tzw. „starej Unii”. Szczególnie niepokoją jednak w Polsce z dwóch powodów:

Po pierwsze jednocześnie ma miejsce ograniczenie niezależności sądownictwa. Poszkodowani obywatele nie mogą liczyć, że w razie problemów sprawę rozpatrzy apolityczny sąd.

Po drugie rząd świadomie wykorzystuje narzędzia wymiaru sprawiedliwości do obrony interesów politycznych. To celowe działanie władzy, nie zaś zwykłe niedopatrzenie.

Komisja Europejska, rozważając przyjęcie Polski do UE w 2018 roku, musiałaby odnieść się do wszystkich tych kwestii.

Polska a kryteria gospodarcze

Polska zapewne nie miałaby problemu z negocjowaniem swojego wejścia do Unii w oparciu o kryteria gospodarcze.

Dowody na dobrą sytuację makroekonomiczną znajdziemy np. w raporcie Fundacji Bertelsmanna, w którym ostro krytykowano stan polskiej demokracji. Autorzy chwalili za to silny wzrost PKB na poziomie 4,6 proc. w 2017 roku, poprawę warunków na rynku pracy i spadek bezrobocia, niską inflację oraz niski deficyt budżetowy – 1,5 proc. w 2017 roku.

Wskaźniki makroekonomiczne mówią jasno: polska gospodarka ma się dziś lepiej niż na przełomie lat 90. i 2000, kiedy staraliśmy się wejść do Unii Europejskiej. Duże zasługi w ma w tym jednak… nasze członkostwo w UE.

Unia chce zmniejszenia nierówności pomiędzy bogatymi a biednymi regionami i dlatego hojnie dysponuje funduszami spójności – ich największym beneficjentem jest właśnie Polska. Fundusze unijne od ponad 14 lat płyną do Polski szerokim strumieniem, a do wspólnej kieszeni wkładamy o wiele mniej, niż z niej wyciągamy. W samym 2017 roku otrzymaliśmy z UE prawie 12 mld euro, z czego ponad 8,5 mld „na czysto”, po potrąceniu naszego wkładu do unijnego budżetu. Mimo planowanych cięć w unijnych wydatkach, wszystko wskazuje na to, ze Polska będzie czerpać korzyści netto z członkostwa w UE także po 2020 roku.

O ile więc w 2018 roku polska gospodarka byłaby gotowa na wejście do UE, to w dużej mierze dzięki samej UE. Nie wiemy, w jakiej sytuacji gospodarczej bylibyśmy, gdyby do naszej akcesji nigdy nie doszło. By móc to sobie wyobrazić, można np. porównać sytuację makroekonomiczną Polski i Ukrainy po upadku komunizmu i dziś. O ile w 1990 roku ukraiński PKB per capita był wyższy od polskiego o prawie 800 dolarów, o tyle w 2017 roku Polska była od Ukrainy ponad pięciokrotnie bogatsza.

Kryteria instytucjonalne

Warunkiem przystąpienia do UE jest też gotowość do przyjęcia unijnego dorobku prawnego i instytucjonalnego (acquis communautaire). Zasada ta ma zapewnić, że nowi członkowie nie będą podważać reguł wypracowanych w Unii na przestrzeni lat.

To właśnie robi jednak polski rząd. Wniosek ministra Ziobry do Trybunału Konstytucyjnego w ocenie licznych ekspertów stanowi podważenie unijnego dorobku prawnego, na który Polska zgodziła się przystępując do UE w 2004 roku. O ryzyku związanym z kwestionowaniem zgodności unijnych traktatów z polską konstytucją oraz niestosowaniem się do wyroków Trybunału Sprawiedliwości UE mówił w rozmowie z OKO.press profesor Jan Barcz, specjalista od prawa europejskiego.

By wejść do UE, Polska musiałaby też wykazać, że jest gotowa przystąpić do unii politycznej, gospodarczej i walutowej. Polski rząd kładzie dziś jednak nacisk przede wszystkim na unię gospodarczą  Polska gospodarka korzysta na członkostwie w UE i ma korzystać dalej. Unia polityczna w najlepszym wypadku pomijana jest przez polityków milczeniem, w najgorszym otwarcie krytykowana. Brak też perspektyw na szybkie przystąpienie przez Polskę do unii walutowej, które odkładane jest na coraz odleglejszą przyszłość  choć tutaj nie bez znaczenia są strukturalne problemy samej strefy Euro ujawnione przez kryzys w 2018. Tak czy inaczej, wybiórcze podejście do istoty Unii Europejskiej na pewno nie spodobałoby się negocjatorom z KE.

Wola polityczna po stronie UE

Kryteria kopenhaskie zostały sformułowane wystarczająco wąsko, by Komisja Europejska mogła wskazać na konkretne problemy w państwach kandydujących. Nie do końca demokratyczne instytucje, korupcja, zagrożenie dla praw człowieka, ale też nie całkiem sprawna gospodarka  każde z tych uchybień może prowadzić do zablokowania rozmów akcesyjnych. Zarazem kryteria te są na tyle szerokie, że UE może przymknąć oko na pewne niedociągnięcia i kontynuować negocjacje.

Podejście unijnych negocjatorów zależy w dużej mierze od woli politycznej wewnątrz Unii  od poczucia gotowości do rozszerzenia wspólnoty i wewnątrzunijnego przekonania, że dany kraj jest częścią europejskiej rodziny.

To zaś zależy od wysiłków dyplomatycznych po stronie państwa-kandydata znalezienia sojuszników wśród członków UE, którzy wsparliby jego kandydaturę na unijnym forum.

Także i z tych względów w 2018 roku Polska mogłaby nie wejść Unii Europejskiej. Kryzys gospodarczy i kryzys zadłużenia państw strefy euro, Brexit, rosnący w siłę populiści w Europie i za oceanem, agresywna polityka Rosji, kryzys migracyjny  to wszystko sprawia, że w Unii panuje dziś napięta atmosfera. Bruksela skupia się na obronie status quo, a rozmowy o rozszerzeniu schodzą na dalszy plan.

Polska jest też w Europie osamotniona i prawdopodobnie nie udałoby jej się znaleźć wśród państw członkowskich wystarczającej liczby sojuszników. Kto miałby bronić w Unii polskich interesów? Zdaniem dr. Marcina Zaborowskiego, nie tylko nie bylibyśmy w stanie przekonać do naszej kandydatury dużych krajów „starej” Europy, np. Francji, ale też naszych sąsiadów:

„Czechy, Słowacja, Państwa Bałtyckie – wszystkie te kraje dystansują się dziś od Polski. Nie mamy potencjału do prowadzenia gry w regionie i znajdujemy się na peryferiach UE” – mówił w programie „Fakty po Faktach” TVN 18 października.

Nawet Węgry, które same nie spełniają dziś wielu kryteriów państwa członkowskiego, nie są skore do występowania ramię w ramię z politykami PiS.

Język antyunijny

Polska jest też dziś krajem, który bez ogródek obraża Unię Europejską i jej przedstawicieli.

Przykładów jawnie antyunijnej retoryki jest wiele. Politycy PiS szczególnie upodobali sobie obrażanie Fransa Timmermansa. Wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej nazywany był m.in. bezczelnym, butnym i pozbawionym wiedzy, złowrogim lewakiem idącym na pasku George’a Sorosa. Miał też mścić się na Polsce za nieprzyjmowanie uchodźców i być „antypolakiem”.

Rząd PiS doprowadził też do dwóch sytuacji „27:1”, w których Polska działała na przekór całej Unii. Za pierwszym razem chodziło o przedłużenie kadencji Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Za drugim minister Ziobro zawetował przyjęcie przez Radę konkluzji dotyczących realizacji zapisów Karty Praw Podstawowych. Za każdym razem państwa członkowskie reagowały mieszanką zniecierpliwienia, niedowierzania i rozbawienia.

Sama UE to, jak stwierdził Prezydent „wspólnota wyobrażona„, która według oficjalnej instrukcji dla polityków PiS, jest „zdominowana przez Niemców„.

Unia ma wszelkie powody, by wrogim zachowaniem Polski być już zmęczona i poirytowana. Nie byłoby łatwo przekonać ją, że Polska ceni jej dorobek, skoro tak uparcie go krytykuje.

Polexit przypadkiem

Czy Polska nieuchronnie zmierza w stronę Polexitu? Zamiary polityków partii rządzącej w tej kwestii pozostają niejasne, a ich deklaracje sprzeczne. Z jednej strony słyszymy krytykę unijnych instytucji, z drugiej  rząd zapewnia opinię publiczną o przywiązaniu do UE. Mówi o korzyściach wspólnego rynku, o Polsce jako „liderzeUnii” oraz o tym, że „miejsce Polski jest w Europie”.

Unia Europejska nie opiera się jednak wyłącznie na współpracy gospodarczej i ogólnych deklaracjach. Jest wspólnotą polityczną opartą na wzajemnym zaufaniu, a Polska to zaufanie znacząco nadwyrężyła.

Skoro europejskie sądy nie mogą już mieć pewności co do niezależności ich polskich odpowiedników, to podważone zostały elementarne zasady unijnej współpracy. UE nie może pozwolić, by ten niebezpieczny precedens jednostronnego decydowania, jakich reguł przestrzegamy, a jakich nie, rozszerzył się na całą wspólnotę. To dlatego tak ostro reaguje na wprowadzane w Polsce „reformy”.

Deklaracje PiS przypominają stanowisko brytyjskiego rządu jeszcze sprzed referendum na temat wyjścia z Unii: „jesteśmy częścią Europy i chcemy być w UE, ale na naszych zasadach”. To podejście wraz z budowaną przez lata atmosferą niechęci wobec unijnych instytucji zaowocowało „tak” dla Brexitu. Autorem tej politycznej rewolucji był zadeklarowany euroentuzjasta  premier David Cameron. Polski rząd, świadomie bądź nie, zdaje się pracować na podobny wynik.

Lepiej z jednak z Unii nie wychodzić, bo potem może nie być już do niej powrotu.