Jego obecność na poniedziałkowej kontr-miesięcznicy w Warszawie stoi pod dużym znakiem zapytania.

– Ojciec trafił do szpitala. Ma poważne problemy z krążeniem, lekarze kategorycznie nakazali mu przez najbliższe dni leżenie – mówi „Newsweekowi” syn Jarosław Wałęsa.

Prof. Kołodko: Nie widzę żadnego sukcesu w tym, że Trump przyjechał do Polski i przeczytał to, co mu napisali

08.07.2017

Donald Trump przyjechał do Polski także jako komiwojażer, on chce tu sprzedać amerykańską broń, chce sprzedać gaz – powiedział w TVN24 prof. Grzegorz Kołodko, były wicepremier i minister finansów.

– Nie widzę żadnego sukcesu w tym, że Donald Trump przyjechał do Polski i przeczytał to, co mu napisali, żeby niektórych w Polsce pogłaskać. To jest mało znaczące. Gdyby Trump przyjechał i powiedział jadąc na szczyt G20, że rozumie wyzwania współczesnego świata, ale trzeba ograniczać wydatki na zbrojenia, bo to tylko nasila wyścigu zbrojeń. Jeśli my wydamy więcej to więcej wydadzą też Chińczycy i Rosjanie. Będzie najwyżej równowaga, ale większym kosztem dla podatników – mówił w TVN24 prof. Grzegorz Kołodko.

 

– Polska powinna się cieszyć, gdyby polski rząd ogłosił, że idzie śladami Niemiec i wydaje coraz mniej  na zbrojenia, a nie zamierza wydawać więcej. A Donald Trumpsłyszy, że Polska to naiwny kraj, który wydaje 2 proc. na zbrojenia pod iluzją jakiegoś zagrożenia, więc można im co nieco tej broni sprzedać  – dodał w TVN24 prof. Grzegorz Kołodko

dziennik.pl

Gazowy interes Donalda Trumpa. Prezydent USA widzi, że na Polakach można dobrze zarobić [OPINIA]

08.07.2017,  Aleksandra Gruszczyńska

Deklaracje o współpracy gazowej Polski i Ameryki są świetną zagrywką marketingową. Zwłaszcza dla „Wuja Sama”, który chce łupkami podbić stary kontynent.

Złośliwi twierdzą, że prezydent USA – Donald Trump zdecydował się odwiedzić Polskę tuż przed szczytem G20 w Hamburgu, by uniknąć jet lagu. Nawet jeśli jest w tym ziarenko prawdy, to prezydent Stanów Zjednoczonych jest człowiekiem interesu, więc obawa o kiepskie samopoczucie, po zmianie strefy czasowej, podczas spotkania przywódców najbogatszych państwa świata nie byłaby wystarczającą motywacją, by na chwilę zatrzymać się u nas.

 

Prezydent Trump widzi, że na Polakach można całkiem sporo zarobić. Nie tylko będziemy się zbroić na potęgę w amerykańskie rakiety, ale staniemy się importerem gazu zza Atlantyku. Przy czym nasz rząd liczy, że „Wielki Brat” będzie gwarantem naszego bezpieczeństwa energetycznego. Konkretne deklaracje w kwestii możliwości sprowadzania LNG z USA nie padły lub o nich nie wiemy, jednak już same obietnice wzbudzają u naszych rządzących wielkie podniecenie.

 

Według naszych władz ewentualne podpisanie długoterminowego kontraktu z Amerykanami pozwoli nam uniezależnić się od dostaw błękitnego paliwa z Rosji. Jest to jednak bardziej myślenie życzeniowe niż realne możliwości na chwilę obecną – wciąż z Rosji sprowadzamy ok. 70 proc. potrzebnego nam surowca. Ta zależność może się oczywiście zmniejszyć, ale potrzebna na to kilku lat. Dokładnie widać w liczbach. Według danych Ministerstwa Energii, roczne zużycie gazu w Polsce wynosi ok. 16 mld m. sześc. Krajowe wydobycie to ok. 4 mld m. sześc., resztę musimy sprowadzać. Aż 10 mld m. sześc., importujemy z Rosji, resztę zapewniają nam dostawy LNG z Kataru (ok. 1 mld m. sześc.), które od przyszłego roku zwiększą się o połowę (czyli do ok. 2 mld m. sześc.).

Zakładając, że zgodnie z rządowymi zapowiedziami, powstanie gazowe połączenie między Polską a Norwegią, będziemy w stanie sprowadzać z morza Północnego 7,5-8 mld m. sześc. błękitnego paliwa. To nastąpi najwcześniej jesienią 2022 r., jak zapowiadał Piotr Naimski rządowy pełnomocnik ds. strategicznej infrastruktury energetycznej.

Do tego zapotrzebowanie na błękitne paliwo będzie rosnąć. Prognozy resortu energii mówią także o zwiększeniu zapotrzebowania na gaz, które w 2025 r., ma wynieść 19 mld m. sześc., a w 2030 – 20 mld m. sześc.

Jeśli więc chcemy zrezygnować ze współpracy z Gazpromem musimy zapewnić sobie z innych kierunków dostawy gazu. Może to być amerykańskie LNG, którego w ocenie branżowych analityków moglibyśmy rocznie sprowadzać ok. 1-2 mld m. sześc., w kontraktach średnio lub długoterminowych.

Pierwsze koty za płoty

Pierwszy gazowiec zza Atlantyku już do Polski przypłynął 8 czerwca br. Jednak był to mało znaczący wolumen – po regazyfikacji wyniósł ok. 95 mln m. sześc. Nasz rząd liczy jednak na więcej, a Stany Zjednoczone chętnie nam swój surowiec sprzedadzą, bo jak wskazują analizy już dziś kraj ma jego nadwyżkę, a przecież wydobycie gazu łupkowego wciąż rośnie. Do 2020 r. tylko z Teksasu wypłynie blisko 60 mld m sześc. gazu. Większość z tego wolumenu Amerykanie będą chcieli ulokować w Europie. Polska jest więc idealnym krajem by umieścić nadwyżkę surowca.

A skoro chcemy kupować, by się uniezależnić, to przecież cena nie może grać roli. Z zapowiedzi pretendenta Trumpa wynika, że w dłuższym kontrakcie koszty mogą wzrosnąć. Tego się pewnie nie dowiemy, bo ceny kontraktowe owiane są u nas tajemnicą. Nie byłoby to jednak dziwne, bo fizyki nie da się oszukać i surowiec importowany gazociągiem musi być w teorii tańszy od LNG wpływającego do Świnoujścia.

W przypadku gazociągu nie trzeba dokładać pieniędzy do tego by surowiec przywieźć, skroplić i oziębić zanim będzie mógł zostać wtłoczony do naszego systemu przesyłowego. Nasz rząd twierdzi jednak, że kontrakt z Gazpromem jest niekorzystny cenowo.

Nasza chęć uniezależnienia się od Rosji może być łakomym kąskiem dla innych eksporterów gazu, którzy chętnie nam swój surowiec sprzedadzą. Dziś Amerykanie nie są wstanie i tak zapewnić nam niezależności od Gazpromu, bo większość mocy przesyłowych została już wcześniej zarezerwowana.

Do Europy, tak jak i do Ameryki Łacińskiej i Azji, gaz z USA trafia z jednego tylko terminalu Sabine Pass nad Zatoką Meksykańską. Do tej pory wyeksportowano z niego ok. 6,5 mln ton. Amerykańskie moce przesyłowe wkrótce mają się jednak zwiększyć. Według informacji Instytutu Studiów Energetycznych, departament Energii USA wydał zezwolenie na eksport LNG do krajów spoza strefy wolnego handlu z Stanami Zjednoczonymi z gazoportu Golden Pass. W efekcie, amerykańskie LNG będzie mogło być eksportowane z kolejnego już terminala w USA i może trafić również do Polski. Jeśli planowane terminale zostaną oddane do użytku, to jak zaznaczają eksperci ISE, do 2020 roku mogą wytworzyć nawet 105 mld m sześć.  dodatkowej podaży gazu ziemnego. Więc gra nie toczy się o nasze dobre samopoczucie i bezpieczeństwo energetyczne, ale o zdobycie jak największej części europejskiego rynku. Waszyngton gazem rywalizuje z Moskwą, bo to właśnie Gazprom jest największym dostawcą gazu ziemnego do krajów Wspólnoty.

Pomoże w układach z Rosją?

Nam deklaracje dotyczące współpracy na rynku gazowym ze Stanami także mogą pomóc w przyszłych negocjacjach z Gazpromem. W 2022 r., kończy się bowiem kontrakt jamalski, ale rozmowy o jego przedłużeniu muszą się rozpocząć już 2019 r. Podkreślanie na każdym kroku naszej niezależności od dostaw ze Wschodu może nam pomóc wynegocjować lepsze warunki cenowe i zmniejszenie wolumenu. Poza tym, każda dywersyfikacja zwiększa bezpieczeństwo. Rosjanie czując na plecach oddech Amerykanów będą chcieli zachować dominującą pozycję.

 

Może pójdą na ustępstwa cenowe. A może tylko tak się nam wydaje, bo bez Polski Gazprom świetnie sobie poradzi. Budowa drugiej nitki gazociągu bałtyckiego (Nord Stream 2) jest raczej przesądzona. Gazprom porozumiał się także z Węgrami i przedłużeniu tam gazociągu Turecki Potok. Rosjanie kuszą też Czechów i Słowaków, którzy po wybudowaniu Nord Stream 2 mogliby spokojnie sprowadzać gaz ze Wschodu. Do naszej części Europy może też popłynąć surowiec z Rumunii, która w najbliższych latach planuje wydobywać więcej gazu, niż może wykorzystać, i dalej sprzedawać go na rynkach europejskich, w tym w Czechach i na Słowacji. To wszystko burzy nieco plany naszych polityków, którzy chcieliby zrobić z Polski gazowy hub i odsprzedawać surowiec naszym sąsiadom. Może się jednak okazać, że zabraknie na niego chętnych.

dziennik.pl

Koniec szczytu w Hamburgu. Jak z G20 zrobiło się G19, czyli Trump zostaje sam

Tomasz Bielecki, Bruksela, lu, 08 lipca 2017

Donald Trump na sali obrad szczytu G20

Donald Trump na sali obrad szczytu G20 (Markus Schreiber (AP Photo/Markus Schreiber, pool))

Ochrona klimatu i wolny handel – te kwestie mocno dzieliły uczestników szczytu G20, ale ostatecznie zdołali wypracować wspólną deklarację końcową. – Cieszę się, że potrafiliśmy wspólnie powiedzieć, że rynki powinny pozostać otwarte – powiedziała kanclerz Angela Merkel.

Obrady szczytu G20 na zdjęciach >>>

Nad piątkowo-sobotnim szczytem w Hamburgu wisiała groźba, że jego uczestnicy nie zdołają zatwierdzić wspólnej deklaracji grupy G20 z powodu sprzeciwu prezydenta Donalda Trumpa. To dałoby kolejny symboliczny dowód podziałów wywołanych jego polityką ujętą w haśle: „America First”.

– Udało się dojść do kompromisu. Ale przemilczanie podziałów byłoby niewłaściwe – powiedziała kanclerz Angela Merkel, która była gospodarzem szczytu w Hamburgu.

W końcowej deklaracji 19 uczestników grupy G20 dobitnie potwierdziło „nieodwracalność” porozumienia paryskiego z walce ze zmianą klimatu, lecz zarazem „przyjęło do wiadomości” niedawną decyzję USA o wycofaniu się z tej ugody.

Prezydent Francji Emmanuel Macron ogłosił dziś, że w grudniu zorganizuje kolejny szczyt w Paryżu – i że będzie to okazja, by posunąć do przodu realizację postanowień klimatycznych oraz ustalić sposoby jej finansowania.

Le 12 décembre 2017, deux ans après l’adoption de l’Accord de Paris, la France accueillera un nouveau Sommet de mobilisation sur le climat.

Merkel: Nie słyszałam niczego nowego o Nord Stream 2

Amerykanom po żmudnych negocjacjach udało się dopisać do deklaracji fragment o ich wysiłkach na rzecz dostępu innych krajów do paliw kopalnych „w czystszy i wydajniejszy sposób”. To dotyczy m.in. promowania amerykańskiego gazu w Europie.

– W sprawie gazu przyjmuję z zadowoleniem każdą wolnorynkową konkurencję – mówił w sobotę Władimir Putin.

Kanclerz Merkel na konferencji prasowej kończącej szczyt poinformowała, że w Hamburgu „w jej obecności nie było rozmów o gazociągu Nord Stream 2”.

Putin przekonywał natomiast, że Nord Stream 2 jest w interesie Europy.

Wojna handlowa USA z Unią tylko odroczona?

W Hamburgu powtórzono – mniej więcej – słowa z majowego szczytu G7 na Sycylii o zwalczaniu protekcjonizmu przy jednoczesnym zachowaniu prawa do obrony przed nieuczciwymi praktykami (chodzi np. o dumping). Tak ogólne sformułowania pozwoliły wszystkim uczestnikom G20 znaleźć miłą dla siebie interpretację „antyprotekcjonizmu”, ale konkretny problem bitwy handlowej między USA i UE został tylko odroczony.

Trump mianowicie rozważa mocne przymknięcie rynku USA dla stali nie tylko z Chin, lecz także z Europy, na co Unia – jak przypomniał w Hamburgu szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker – jest gotowa odpowiedzieć błyskawicznym odwetem handlowym. Wedle nieoficjalnych informacji Komisja Europejska przygotowuje projekt ograniczeń, m.in. w imporcie amerykańskiego burbona i soku pomarańczowego.

Szczyt G20 zobowiązał ekspertów z Globalnego Forum o Nadprodukcji Stali (powołanego w 2016 r.) do złożenia raportu o rynku stali do sierpnia i przedstawienia propozycji rozwiązania problemu nadmiaru stali do listopada.

To nie daje gwarancji, lecz pewną nadzieję, że Trump powstrzyma się do tego czasu od protekcjonistycznych działań w dziedzinie stali skierowanych przeciwko UE.

Wolny handel Unii z Japonią

– Wolny handel to nie tylko kupowanie i sprzedawanie. To także tworzenie nowych miejsc pracy. Już teraz w japońskich firmach pracuje pół miliona Europejczyków – miał powiedzieć Juncker do Trumpa podczas zamkniętych obrad.

W przededniu tego szczytu UE i Japonia porozumiały się co do umowy o wolnym handlu (rokowania przyspieszyły po wycofaniu się USA z transpacyficznej umowy TPP, której stroną jest Japonia).

A już w Hamburgu UE i Kanada ogłosiły, że ich umowa o wolnym handlu CETA wejdzie w życie 21 września.

Putin: Interesy narodów Rosji i Ukrainy są zbieżne

Podczas spotkania Angeli Merkel z francuskim prezydentem Emmanuelem Macronem i prezydentem Rosji Władimirem Putinem rozmawiano o wojnie w Donbasie. I zdecydowano, że jak najszybciej powinna się odbyć telefoniczna konferencja całego formatu normandzkiego, czyli z udziałem prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki.

– Interesy Rosji i Ukrainy i ich narodów są całkowicie zbieżne. Być może nie są zbieżne tylko z obecnymi władzami Ukrainy i pewnymi kręgami politycznymi – przekonywał potem Putin na konferencji prasowej. Oskarżył Kijów o „eksportowanie rusofobii” na Zachód.

Ponad dwie godziny rozmowy Putina z Trumpem

Piątkowe spotkanie Putina i Trumpa, które trwało ponad dwie godziny, wywołało największe zainteresowanie spośród licznych rozmów dwustronnych w Hamburgu.

Zdaniem szefa amerykańskiej dyplomacji Rexa Tillersona prezydent USA naciskał na Putina w sprawie mieszania się Rosji w ubiegłoroczną kampanię wyborczą w USA (chodzi m.in. o przecieki uderzające w Hillary Clinton).

Putin miał twardo przekonywać, że nie było żadnego rosyjskiego mieszania się w wybory.

– Miałem wrażenie, że prezydent USA zgodził się ze mną. Ale o to trzeba spytać jego – powiedział Putin po zakończeniu szczytu G20 w sobotę.

Jednak Trump, wbrew pierwotnym planom, nie miał własnej konferencji prasowej.

Putin za to oświadczył, że „udało się ustanowić robocze stosunki z prezydentem USA”, a współpraca Moskwy z Waszyngtonem jest przynajmniej na kilku polach jak najbardziej możliwa.

Przeciągającą się rozmowę Putina z Trumpem próbowała w piątek przerwać jego żona Melania, a ciekawostką sobotnich obrad G20 było zastąpienie Trumpa nie przez urzędników jego administracji, tylko przez jego córkę Ivankę (choć na krótko) podczas rozmów plenarnych.

Dwa konkrety po spotkaniu prezydentów USA i Rosji

Rosja i Ameryka ogłosiły w Hamburgu porozumienie o zawieszeniu ognia w południowo-zachodniej Syrii, którego warunki doszlifowano w piątek w Ammanie. Stroną tego porozumienia rozejmowego jest Jordania, a Izrael uczestniczył w konsultacjach na jego temat.

Ponadto między Moskwą a Waszyngtonem ustanowiono „dwustronny kanał komunikacji” w sprawie Ukrainy z Kurtem Volckerem jako przedstawicielem USA ds. ugody mińskiej z 2015 r. dotyczącej rozejmu w Donbasie.

Trump: Będzie piękny, duży deal z Brytyjczykami

Donald Trump bardzo kadził brytyjskiej premier Theresie May, dla której dwustronne spotkanie z Amerykaninem było okazją do podreperowania mocno osłabionej pozycji politycznej w Londynie.

– Nie ma chyba dwóch innych krajów, które byłyby tak bliskie, jak nasze. Będziemy mieć bardzo, bardzo duży deal handlowy. I będziemy go mieć bardzo, bardzo szybko – powiedział Trump.

Szkopuł w tym, że Londyn do czasu pełnego wyjścia z UE nie może zawrzeć dwustronnej umowy handlowej z USA ani nawet nie powinien prowadzić oficjalnych negocjacji w tej sprawie.

Trump obiecał, że USA przekażą prawie 640 mln dol. na programy humanitarne, w tym 331 mln na pomoc czterem krajom dotkniętym przez głód – Somalii, Sudanowi Południowemu, Nigerii i Jemenowi.

Gęsty dym nad Hamburgiem. Antyglobaliści „Witają w piekle”

http://www.gazeta.tv/plej/19,82983,22065154,video.html

Hamburg jak po kataklizmie

Kanclerz Merkel na końcowej konferencji potępiła przemoc na ulicach Hamburga i zapowiedziała odszkodowania za szkody wskutek zamieszek.

Tysiące alterglobalistów i anarchistów, którzy ściągnęli do miasta, starły się z policją. Bilans: dziesiątki spalonych samochodów i splądrowanych sklepów, ponad 200 rannych funkcjonariuszy, setki aresztowanych.

– To regularna wojna – pisze tygodnik „Der Spiegel”. – Państwo straciło nad miastem kontrolę – wtóruje dziennik „Handelsblatt”.

W sobotę rano ulice hamburskiej Schanzenviertel, części miasta, w której kwitnie lewicowa scena, wyglądały jak pole bitwy. Dogasały barykady, a pod butami chrzęściło szkło z witryn splądrowanych sklepów. W nocy półtora tysiąca zadymiarzy rzuciło się na policję. W ruch poszły koktajle Mołotowa. Na miejsce ściągnięto funkcjonariuszy z karabinami maszynowymi, barykady rozjeżdżano opancerzonymi transporterami, do akcji rzucono też armatki wodne. Policja musiała szturmować kamienice, dochodziło do tego, że funkcjonariusze ścigali bojówkarzy na dachach pięciopiętrowych budynków.

wyborcza.pl

Kontrmiesięcznica: damy radę PiS-owi

Magda Dobrzańska-Frasyniuk: Przekazuję apel od męża do publicznej publikacji.  

„Stan zdrowia wymaga hospitalizacji”. Lech Wałęsa ma problemy z krążeniem.

Krótkie przypomnienie zasad najbliższej Kontrmiesięcznicy. Więcej możecie przeczytać tutaj –>

Dla wszystkich, którzy się wybierają posiedzieć lub postać na Krakowskim, parę uwag dla przypomnienia:

Polskę mamy jedną, musimy jej strzec przed najeźdźcami takimi jak PiS.

Ks. S. Walczak o T. Rydzyku: To on spowodował obecny kryzys w Polsce, podziały oraz wzajemną nienawiść. cały tekst:

Jaki: Mądra polityka rządu sprawiła, że Polska stała się jednym z najważniejszych graczy na świecie

07.07.2017

– Okazuje się, że Polska nie tyle co nie jest na peryferiach, ale okoliczności i mądra polityka rządu sprawiła, że staliśmy się jednym z najważniejszych graczy na świecie. Przy okazji wizyty Donalda Trumpa świat mógł zobaczyć, jak piękną i fantastyczną historię miała Polska – stwierdził wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki.

wprost.pl

 

Szatniarz prezesa Waszczykowski i jego ustawa o złogach

Szatniarz prezesa Waszczykowski i jego ustawa o złogach

Szatniarz prezesa Waszczykowski i jego ustawa o złogach

Los Witolda Waszczykowskiego znajduje się w rękach prezesa Kaczyńskiego, ten los ma nomenklaturę: „złogi”. Prezes PiS na kongresie w Przysusze zwrócił uwagę szefowi dyplomacji, iż wstrzymał się ze złogami: „sprawa jest już zaawansowana, chociaż nie zakończona, bo ustawa jest już w komisji, dokładnie w podkomisji sejmowej”. I jako konsylium jednoosobowe Kaczyński zlecił kurację: „złogów jest tam u pana dużo i trzeba zmieniać”.

Ustawa o złogach, bo przecież nie o dyplomacji, ma usunąć doświadczonych pracowników, aby na ich miejsce przyjąć usłużnych funkcjonariuszy PiS. Praca w dyplomacji i na placówkach dyplomatycznych jest wysokopłatna, więc synekur jest do rozdzielenia co niemiara. Do tego na zewnątrz trzeba bronić państwa rządzonego przez PiS, które wycofuje nas z cywilizacji zachodniej. Na tym froncie zawalczą wszelacy Suscy i Misiewicze, po których kompetencje spływają, jak po kaczce.

Ustawa o złogach ma być przyjęta jeszcze przed rozjazdem posłów na wakacje. W najbliższy czwartek sejmowa podkomisja zajmie się nowelizacją ustawy, która w pierwszym rzędzie ma usunąć – słowa prezesa – „powołanych przez naszych przeciwników, jest ich bardzo dużo”.

Z automatu ustanie stosunek pracy osób, które zostały zatrudnione w okresie PRL-u i pierwszym roku rządów Tadeusza Mazowieckiego. W ustawie wprowadzony jest termin „przesłanka negatywna”, który w grafomańskiej poezji się nie broni, a prawo pracy zastąpione zostaje „mocą prawa uchwalonego”. Najprawdopodobniej mamy do czynienia z bublem prawnym, którego nie ma kto cofnąć, gdyż nie działa Trybunał Konstytucyjny, a prezydent składa podpisy, jak partyjnie wytresowany „pies Pawłowa” – na gwizd.

W projekcie MSZ brzmi to: „negatywną przesłankę zatrudnienia w służbie zagranicznej dotyczącej osób, które w okresie do 31 lipca 1990 r. pracowały bądź pełniły służbę albo były współpracownikami organów bezpieczeństwa państwa w rozumieniu tzw. ustawy lustracyjnej”.

Na zatrudnionych po 1990 roku też znajdzie się bat, bowiem projekt przewiduje 6-miesięczny okres przejściowy. W tym czasie dokonany zostanie przegląd kadr służby zagranicznej, zaproponowane zostaną nowe warunki pracy i płacy, a jak Waszczykowski uzna, iż komuś źle z oczu patrzy albo jest wegetarianinem, bądź lubi poruszać się na rowerze, nastąpi rozwiązanie stosunku pracy z mocy prawa.

Wg tych zapisów nie powinien pracować choćby taki „Wolfgang” Przyłębski, mąż Julii Przyłębskiej. Ale to swój pisowski, więc Waszczykowski jako szatniarz rzeknie: „I co mi pan zrobi?”. Smutne państwo PiS toczy gangrenę w każdej dziedzinie.

Waldemar Mystkowski

koduj24.pl

Minister Gliński, co abonamentu nie płacił

Minister Gliński, co abonamentu nie płacił

Wicepremier i minister kultury przez ponad rok nie płacił abonamentu RTV, ale już uregulował zaległości. Przypomnijmy, o jakiej telewizji mowa. Polskiej Telewizji Jacka Kurskiego. Tę sensację ujawnił w sobotę portal se.pl. Po prostu jego dziennikarze zapytali resort kultury, czy prof. Piotr Gliński płaci abonament radiowo-telewizyjny i poprosili też o przesłanie dowodu wpłaty.

To nie koniec smaczków. Po pierwsze – biuro prasowe resortu, którym kieruje wicepremier przesuwało termin odpowiedzi… dwa razy. I w końcu wzięło się na sposób i teraz fakturę wysłało. Tyle, że opłaconą po czasie i to znacznie. Okazało się bowiem, że w marcu 2017 roku minister Gliński wpłacił od razu 448,85 zł jako opłatę za okres… od listopada 2015 do czerwca 2017. Co więcej, w czerwcu minister kultury opłacił abonament – rzutem na taśmę – z góry za pół roku. Oznacza to, że minister miał zaległości za 16 miesięcy – dwa miesiące w 2015 roku, cały 2016 rok i dwa miesiące tego roku.

Jednym słowem, w czasie gdy ministerstwo kultury zwracało uwagę na potrzebę nowych regulacji w zakresie abonamentu, w tym uszczelniania systemu, szef tegoż resortu go nie opłacał.

I teraz smaczek drugi. Gliński przyznał się w jednym z wywiadów, że też miał duże trudności w płaceniu abonamentu. Jakie argumenty podał? – „Jestem normalnym człowiekiem” – tłumaczył. Poproszony o komentarz poseł PO Bogusław Sonik w rozmowie z portalem se.pl stwierdził, że „wicepremier jest przykładem starego przysłowia, że drogowskaz nie chodzi”. Gdy sprawuje się funkcję publiczną, w zakresie której ma się nadzór nad jakimś obszarem, jednak „trzeba pilnować, żeby mieć czystą kartę” – dodał poseł Sonik.

koduj24.pl

Szatniarz prezesa Waszyczkowski i jego ustawa o złogach

Los Witolda Waszczykowskiego znajduje się w rękach prezesa Kaczyńskiego, ten los ma nomenklaturę: „złogi”. Prezes PiS na kongresie w Przysusze zwrócił uwagę szefowi dyplomacji, iż wstrzymał się ze złogami: „sprawa jest już zaawansowana, chociaż nie zakończona, bo ustawa jest już w komisji, dokładnie w podkomisji sejmowej”.

I jako konsylium jednoosobowe Kaczyński zlecił kurację: „złogów jest tam u pana dużo i trzeba zmieniać.”

Ustawa o złogach, bo przecież nie o dyplomacji, ma usunąć doświadczonych pracowników, aby na ich miejsce przyjąć usłużnych funkcjonariuszy PiS. Praca w dyplomacji i na placówkach dyplomatycznych jest wysokopłatna, więc synekur jest do rozdzielenia co niemiara.

Do tego na zewnątrz trzeba bronić państwa rządzonego przez PiS, które wycofuje nas z cywilizacji zachodniej, na tym froncie zawalczą wszelacy Suscy i Misiewicze, po których kompetencje spływają, jak po kaczce.

Ustawa o złogach ma być przyjęta jeszcze przed rozjazdem posłów na wakacje. W najbliższy czwartek sejmowa podkomisja zajmie się nowelizacją ustawy, która w pierwszym rzędzie ma usunąć – słowa prezesa – „powołanych przez naszych przeciwników, jest ich bardzo dużo”.

Z automatu ustanie stosunek pracy osób, które zostały zatrudnione w okresie PRL-u i pierwszym roku rządów Tadeusza Mazowieckiego. W ustawie wprowadzony jest temin „przesłanka negatywna”, który w grafomańskiej poezji się nie broni, a prawo pracy zastapione zostaje „mocą prawa uchwalonego”. Najprawdopodobniej mamy do czynienia z bublem prawnym, którego nie ma kto cofnąć, gdyż nie działa Trybunał Konstytucyjny, a prezydent składa podpisy, jak partyjnie wytresowany „pies Pawłowa” – na gwizd.

W projekcie MSZ brzmi to: „negatywną przesłankę zatrudnienia w służbie zagranicznej dotyczącej osób które w okresie do 31 lipca 1990 r. pracowały bądź pełniły służbę albo były współpracownikami organów bezpieczeństwa państwa w rozumieniu tzw. ustawy lustracyjnej”.

Na zatrudnionych po 1990 roku też znajdzie się bat, bowiem projekt przewiduje 6-miesięczny okres przejściowy. W tym czasie dokonany zostanie przegląd kadr służby zagranicznej, zaproponowane zostaną nowe warunki pracy i płacy, a jak Waszczykowski uzna, iż komuś źle z oczu patrzy, albo jest wegetarianinem, bądź lubi poruszać się na rowerze, nastąpi rozwiązanie stosunku pracy z mocy prawa.

Wg tych zapisów nie powinien pracować choćby takich „Wolfgang” Przyłębski, mąż Julii Przyłębskiej. Ale to swój pisowski, więc Waszczykowski jako szatniarz rzeknie: „I co mi pan nam zrobi?” Smutne państwo PiS toczy gangrenę w każdej dziedzinie.

PIĄTEK, 7 LIPCA 2017

Sejm powraca do rozpatrywania projektu MSZ, o którym Kaczyński mówił na kongresie

Sejm powraca do rozpatrywania projektu MSZ, o którym Kaczyński mówił na kongresie

W najbliższy czwartek, 13 lipca o 15:00 zbierze się sejmowa podkomisja, by rozpatrzyć projekt zmian w ustawie o służbie zagranicznej. Jeżeli posłowie zdążyliby z pracami, do przyjęcia projektu mogłoby dojść jeszcze przed sejmowymi wakacjami. To właśnie o tej ustawie mówił Jarosław Kaczyński na kongresie PiS.

„Jeżeli chodzi o MSZ, to tu proszę państwa sprawa jest już zaawansowana, chociaż nie zakończona, bo ustawa jest już w komisji, dokładnie w podkomisji sejmowej. Ale tę ustawę trzeba w końcu uchwalić, bo panie ministrze, kłaniałem się panu, ale złogów jest tam u pana dużo i trzeba zmieniać. Przy czym takie jedno wyjaśnienie: nie należy traktować jako złogów ludzi, którzy są kompetentni i uczciwi, ale zostali powołani przez poprzedników, bo tacy się zdarzają. Oni oczywiście nie tylko powinni pozostać, ale mogą nawet awansować. Tu chodzi o ludzi nieuczciwych, niekompetentnych, no i powołanych przez naszych przeciwników, bardzo ich dużo”

Projekt MSZ wprowadza „negatywną przesłankę zatrudnienia w służbie zagranicznej dotyczącej osób które w okresie do 31 lipca 1990 r. pracowały bądź pełniły służbę albo były współpracownikami organów bezpieczeństwa państwa w rozumieniu tzw. ustawy lustracyjnej”. Wygaśnięcie stosunków pracy tych osób ma nastąpić z mocy prawa.

Projekt wprowadza też 6-miesięczny okres przejściowy, w którym dokonany zostanie kompleksowy przegląd kadr służby zagranicznej oraz zaproponowane zostaną nowe warunki pracy i płacy bądź nastąpi rozwiązanie stosunku pracy z mocy prawa.

300polityka.pl

Jak Beniowski został władcą Madagaskaru

Foto: POLONA

Niewielu wybitnych odkrywców i podróżników zapisało się na kartach historii Polski. Jednym z nich był z pewnością Maurycy Beniowski. Świetny żołnierz, żeglarz, dowódca, a nawet… król.

Maurycego Augusta Beniowskiego obudziły trzy następujące po sobie wystrzały z dział. Podróżnik nie był jednak zaskoczony. Wiedział, że te salwy oznaczają, iż właśnie dzisiaj, 10 października 1776 r., nadszedł jego wielki dzień. Po raz pierwszy, od kiedy przybył na Madagaskar, a spędził tu już długie trzy lata, włożył miejscowy ubiór – powłóczystą białą szatę, jaką nosili miejscowi władcy zwani rohandrianami. O szóstej rano do jego namiotu wszedł Raffangour, wódz plemienia Sambarywów, i kilku innych znaczniejszych władców malgaskich. „Poprowadzono mnie zatem na obszerną i piękną równinę, którą wokoło otaczał lud w liczbie co najmniej trzydziestu tysięcy. (…) Na czele stali szefowie, a pośrodku niewiasty. Gdym wszedł pomiędzy ten lud, powitał mnie okrzyk radosny” – pisze w swoim słynnym „Pamiętniku” Beniowski. Przemówił Raffangour, ponieważ jako najstarszy wiekiem wódz to właśnie on przewodniczył uroczystościom. Kwiecistym językiem przypomniał historię Malgaszów, walki, jakie między sobą toczyli od czasów, kiedy zabrakło jednego władcy, ucisk, jaki cierpieli ze strony Francuzów. Następnie poprosił Beniowskiego o przyjęcie godności ampansakaby, czyli najwyższego władcy, panującego nad wszystkimi malgaskimi rohandrianami. Beniowski oczywiście się zgodził, wypełniając ustalenia powzięte wspólnie z rohandrianami w ciągu kilku poprzednich dni. Pozostało jeszcze dopełnienie kilku rytuałów.

Społeczeństwo Madagaskaru podzielone było na kasty. Nowy król królów odwiedzał po kolei każdą z nich, własnoręcznie zarzynał woły, a jego nowi poddani maczali w krwi zwierzęcia miecze i spijali krople krwi cieknące z ostrzy, składając jednocześnie przysięgę wierności. Beniowskiego i najwyższych wodzów malgaskich dodatkowo połączyło braterstwo krwi – przecięli sobie skórę na ramionach i wysysając krew z ran, „rzucali najsroższe przekleństwa na tego, który by złamał swoją przysięgę, błogosławiąc zaś tego, który dochowa swych ślubów”. Na zakończenie spisano akt elekcyjny, ułożony w języku malgaskim, lecz spisany literami łacińskimi, który został trzykrotnie odczytany zgromadzonym na równinie, a następnie podpisany w imieniu tubylców przez Hiawiego – rohandriana Wschodu, Lambouina – rohandriana Północy, i Raffangoura – rohandriana Sambarywów. Natychmiast ściągnięto też powiewającą nad fortem białą flagę burbońską i zawieszono flagę błękitną – symbol niepodległego Madagaskaru.

W ten oto sposób Maurycy Beniowski, Polak, konfederat barski, zesłaniec, a później uciekinier z kamczackiej niewoli, awanturnik i tułacz przemierzający morza i oceany całego świata, został ampansakabą, władcą całego Madagaskaru. Jak do tego doszło?

Buntownik z wyboru

Maurycy Beniowski przyszedł na świat 20 września 1746 r. w miasteczku Vrbové na terenie obecnej Słowacji, wówczas części Węgier. Był synem pułkownika Samuela Beniowskiego i baronówny Anny Róży Révay. Rodzina miała korzenie węgierskie, ale od XIV w. była silnie związana z Polską. Sam Maurycy, który przybył do Rzeczypospolitej w wieku niespełna 17 lat, zawsze podkreślał, że czuje się Polakiem. Dał temu wielokrotnie świadectwo w swoim „Pamiętniku”. Wspomnienia te, po raz pierwszy opublikowane w 1790 r. w Londynie, cztery lata po śmierci Beniowskiego, do dziś są głównym źródłem wiedzy o tej niezwykłej postaci. Wielu badaczy, przede wszystkim z Francji i Rosji, wielokrotnie podważało prawdziwość znajdujących się tam opisów przygód i odkryć. Wiele wskazuje jednak na to (wiarygodnie uzasadnił to m.in. w swojej książce Edward Kajdański), że próby uczynienia z Beniowskiego zwykłego awanturnika i konfabulanta miały podłoże polityczne. Tak czy inaczej „Pamiętnik” Beniowskiego pod koniec XVIII w. i na początku następnego stulecia cieszył się w Europie ogromnym powodzeniem. Do 1808 r. książka miała 18 wydań w sześciu językach. Beniowski stał się bohaterem licznych utworów i źródłem inspiracji dla wielu autorów. Nie powinno to dziwić, bo życie Beniowskiego było niezwykle barwne i pełne przygód.

Temperament roznosi Beniowskiego już od najmłodszych lat. Dom rodzinny opuszcza w wieku 16 lat, kiedy umiera jego ojciec (dwa lata wcześniej osierociła go matka). Włóczy się po całych Węgrzech i Polsce, wstępuje w związek małżeński z Anną Zuzanną Heńską (Hönsch), Polką pochodzącą ze Spisza, ale po pewnym czasie wraca w rodzinne strony, gdzie podczas dochodzenia swoich praw spadkowych dokonuje typowego staropolskiego zajazdu na majątek w Hruszowie. Ścigany przez urzędników Marii Teresy salwuje się ucieczką do Polski. Tymczasem w Rzeczypospolitej w lutym 1768 r. zawiązuje się konfederacja barska – zbrojny zryw szlachty polskiej w obronie złotej wolności, wymierzony w króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i popierających go Rosjan. Beniowski przystępuje do konfederatów. Szybko się okazuje, że ma wrodzone talenty żołnierskie i dowódcze. Dzielnie walczy w wielu bitwach przeciwko wojskom rosyjskim, jest siedmiokrotnie ranny, ale w maju 1769 r. w starciu pod Nadwórną dostaje się do carskiej niewoli. Zostaje zesłany do Kazania, gdzie momentalnie przyłącza się do spisku, którego celem jest uwolnienie uwięzionych w Kałudze przywódców konfederacji. Kiedy Beniowski dowiaduje się, że spisek został wykryty, wraz ze swoim przyjacielem Adolfem Wynblathem ucieka do Petersburga, skąd zamierzają się przedostać dalej do Holandii. Wpadają w zasadzkę. Zdrajcą okazuje się kapitan holenderskiego statku. Tym razem wyrok jest bardziej surowy. Caryca Katarzyna II osobiście skazuje Beniowskiego na zsyłkę na położoną na wschodnim krańcu imperium Kamczatkę.

Wielka ucieczka

Najważniejszą osadą rosyjską na Kamczatce jest ówcześnie Bolszerieck. Władze carskie traktują mroźny półwysep, niemal całkowicie odcięty od cywilizowanego świata, jako więzienie dla osób, które zbuntowały się przeciw carskiemu despotyzmowi. Mieszka tam więc sporo ludzi inteligentnych i obrotnych. Beniowski zaprzyjaźnia się z jednym z nich, cieszącym się wielkim autorytetem wśród zesłańców Piotrem Chruszczowem. Razem zakładają tajne sprzysiężenie o szumnej nazwie Rada Sekretna. Beniowski szybko zapewnia sobie lepsze warunki pobytu niż reszta skazańców. Rzutki Polak, pełen ambitnych pomysłów, zdobywa sympatię naczelnika Kamczatki Niłowa i serce jego pięknej córki Afanasji, która zakochuje się w nim bez pamięci. Nie porzuca swojego ukochanego, nawet gdy dowiaduje się o spisku. Wręcz przeciwnie, obiecuje ostrzegać Beniowskiego o ewentualnym niebezpieczeństwie.

Kiedy Niłow dowiaduje się w końcu o tajnym sprzysiężeniu, poleca aresztować Beniowskiego. Ten jednak wcześniej dostaje od zakochanej w nim dziewczyny czerwoną wstążkę, umówiony sygnał. Buntownicy obezwładniają patrol Kozaków i ruszają do siedziby naczelnika. Niłow w rozpaczy rzuca się na Beniowskiego, ale ginie od ciosu szablą zadanego przez towarzyszącego Polakowi spiskowca. Po rozbiciu kolejnego oddziału kozaków Beniowski jest panem całej Kamczatki. Nie zamierza tu jednak pozostać. Ekwipuje galeotę „Św. Piotr i Paweł”, zabiera z magazynów Bolszeriecka drogocenne futra przeznaczone na eksport do Chin oraz tajne archiwum carskie dotyczące ekspansji rosyjskiej na Dalekim Wschodzie. Wysyła list do Petersburga, w którym oskarża carycę Katarzynę o bezprawne pozbawienie tronu swojego syna Pawła i ingerencję w wewnętrzne sprawy Polski. Wreszcie 11 maja 1771 r. wypływa w rejs, który przyniesie mu sławę i upragnioną wolność. Towarzyszy mu blisko setka zesłańców, w tym dziewięć kobiet i wciąż niedostrzegająca poza nim świata Afansja Niłowna.

„Św. Piotr i Paweł”, na którego maszcie powiewa flaga konfederatów barskich, nie kieruje się od razu na południe, ale rozpoczyna rejs po dziewiczych obszarach Morza Beringa. Być może pierwotny plan Beniowskiego zakładał przedostanie się do Europy niezbadaną drogą północną, uniemożliwiają to jednak pola lodowe. Statek zatrzymuje się u południowych wybrzeży Wyspy św. Wawrzyńca, a potem przez pewien czas płynie wzdłuż mało znanych wybrzeży Alaski. Kiedy sztorm znosi ich na zachód, przypadkowo odkrywają Wyspy św. Jerzego i św. Pawła, a po paru dniach osiągają Unimak, ostatnią wyspę Aleutów. W ten oto sposób Beniowski kilka lat przed słynną wyprawą Jamesa Cooka eksploruje niezbadane obszary mórz północnych. Już tylko z tego powodu zasługuje na miano jednego z największych odkrywców w historii Polski.

Kolejnym etapem podróży jest Japonia. W czasach Beniowskiego jest to kraj od ponad 100 lat całkowicie zamknięty dla Europejczyków (kontakty handlowe cesarstwo utrzymuje wyłącznie z Holendrami), mimo to Beniowski kilkakrotnie stawia stopę na tym tajemniczym lądzie. Przyjmowany jest różnie. Początek japońskiego etapu podróży jest jednak zdecydowanie feralny. Ciepły prąd morski zwany Kuro Siwo przynosi morderczy upał – załoga jest spragniona i głoduje. Gdy statek przypadkowo trafia na rajską wsypę Aogashima, załoga buntuje się i nie chce płynąć dalej, zamierza założyć tu osadę. Beniowski chce jednak dotrzeć do Europy. Stosuje więc podstęp. „Mamy za mało kobiet, aby tu zamieszkać. Popłyńmy na wybrzeże japońskie, zdobądźmy kobiety i dopiero zacznijmy budować miasto” – tłumaczy towarzyszom podróży. Ci dają się przekonać. Japończycy ugoszczą ich na tyle dobrze, że w drodze powrotnej syta załoga statku zapomina o Aogashimie.

„Św. Piotr i Paweł” kontynuuje rejs na południe i utyka na pewien czas na mieliźnie u wybrzeży wyspy Amami ?shima, zwanej przez miejscowych Usmay Ligon. Gościnność mieszkańców, a w szczególności kobiet, skłania ośmiu członków załogi do pozostania tu na stałe. Swoją drogą z podobnym, bardzo obyczajowo otwartym przyjęciem ze strony miejscowych kobiet Beniowski wraz ze swoją załogą spotyka się już wcześniej na jednej z Wysp Aleuckich. Miejscowe niewiasty, przez nikogo nieprzymuszane, zjawiały się tłumnie na statku, aby oddawać się uciechom cielesnym z uciekinierami z Kamczatki.

Gdy zbliżają się do Formozy (Tajwanu), Beniowski dostrzega dwa holenderskie statki płynące w przeciwnym kierunku. Kiedy nie godzi się na podporządkowanie rozkazom holenderskiego dowódcy, dochodzi do krótkiej potyczki. Beniowski ostrzeliwuje okręty holenderskie z czterech armat będących w jego posiadaniu. Holendrzy się wycofują, ale po tym zdarzeniu Beniowski poleca wciągnąć na maszt flagę Rzeczypospolitej Polskiej. Jest to z pewnością pierwszy w historii okręt pływający po Pacyfiku pod polską banderą.

W końcu po 134 dniach żeglugi od momentu wypłynięcia z Kamczatki „Św. Piotr i Paweł” dociera do portu w portugalskim Makau. Beniowski sprzedaje tu galeotę oraz przywiezione z Kamczatki i Wysp Aleuckich cenne futra. Sprzedaje także ważne informacje – kompanie wschodnioindyjskie głównych mocarstw zachodnich, posiadające swoje siedziby w Makau, płacą żywą gotówką za informacje o zamiarach handlowych i politycznych Rosji na morzach północnych. W Makau umiera także trawiona chorobą Afanasja.

Beniowski wsiada na pokład statku „Dauphin” i rusza do Francji. Po drodze odwiedza na krótko Ille de France (Mauritius) i Port Dauphin na Madagaskarze. Ta druga wyspa wzbudza jego szczere zainteresowanie. Jeszcze nie wie, że niebawem wróci tu w zupełnie nowej roli.

Władca Madagaskaru

W Paryżu Beniowski nie zasypia gruszek w popiele. Ambitny Polak, który szybko zaczyna się dusić w przytłaczającej metropolii, próbuje zainteresować rząd francuski możliwością skolonizowania Formozy albo innej z wysp Pacyfiku lub dalekiej północy. Francuzi nie są zainteresowani tak odległymi wyprawami. Poszukują jednak kogoś, kto pomoże rozciągnąć władzę Burbonów nad Madagaskarem. Beniowski nie zastanawia się długo. Przygotowuje plan podboju i ekwipuje ekspedycję, która w drogę rusza we wrześniu 1773 r. Towarzyszy mu żona, którą ściągnął ze Spiszu, i oddział francuskich ochotników. W lutym następnego roku ląduje w zatoce Antongil i z zapałem przystępuje do budowy fortu Louisbourg, który po latach rozrośnie się w jedno z większych madagaskarskich miast – Maroantsetrę. Osusza bagna, zakłada plantacje bawełny i trzciny cukrowej, zachętami i groźbami podporządkowuje sobie miejscowych wodzów plemiennych.

W głębi lądu w nazwanej przez siebie Dolinie Zdrowia buduje dwa kolejne forty i doprowadza do nich drogę. Beniowski rządzi na Madagaskarze surowo, lecz sprawiedliwie. Karze wszelkie występki zarówno tubylców, jak i zagranicznych, głównie francuskich kupców, zażarcie zwalcza handel niewolnikami. Przysparza mu to popularności wśród Malgaszy, ale budzi nienawiść wśród zarządców francuskich kolonii Ille de France i Burbon (Reunion), położonych niedaleko wschodniego wybrzeża Madagaskaru. Rozwój gospodarczy kolonii Beniowskiego jest dla nich śmiertelnym zagrożeniem. Dlatego z Ille de France nieustannie płyną do króla Francji donosy szkalujące Beniowskiego i jego politykę. Kiedy władzę w Wersalu obejmuje nowy władca Ludwik XVI, atmosfera na dworze staje się dla Beniowskiego zdecydowanie mniej przychylna. Rząd francuski postanawia w końcu wysłać na wyspę komisarzy, którzy mają sprawdzić, ile w rozsiewanych plotkach jest prawdy.

Beniowski czuje się zagrożony, postanawia więc zagrać va banque. Po trzech latach rządów jego pozycja wśród miejscowych ludów niepomiernie wzrosła, jest coraz bardziej ceniony za swoją walkę z handlem niewolnikami, w odróżnieniu od innych obcokrajowców nigdy nie odnosi się z pogardą do tubylców, wielu wodzów widzi w nim jedyną szansę na ochronę przed zaborczością Europejczyków (mimo że paradoksalnie sam takowych reprezentuje), a wiosną 1776 r. zyskuje silnego sprzymierzeńca – plemię Sambarywów, które obronił przed najazdem wojowniczych Seklawów.

Już od pewnego czasu po wyspie krąży opowieść rozsiewana przez starą Malgaszkę, byłą niewolnicę z Ille de France, która twierdzi, że Beniowski jest synem pewnego cudzoziemca i córki Laryzona Ramini, ostatniego króla całego Madagaskaru. Najprawdopodobniej autorem tej historii był sam Beniowski. W sytuacji zagrożenia swojej władzy zaczął wszem wobec głosić, że opowieść starej kobiety jest prawdziwa. Kiedy wodzowie malgascy usłyszeli, że komisarze królewscy mogą zdymisjonować Beniowskiego, postanowili zawczasu obwołać go ampansakabą, królem królów. Beniowski skwapliwie się zgodził i po zatwierdzeniu przez Wielki Kabar (wielką radę) został Maurycym Augustem I. Po wspomnianych na początku uroczystościach nowy władca Madagaskaru przystąpił do energicznych działań. Co ciekawe, miał silne oparcie w garnizonie francuskim Louisbourga, który w większości zaprzysiągł mu wierność.

Beniowski postanowił ukształtować ustrój Madagaskaru na podobieństwo tego, który był mu znany najlepiej – demokracji szlacheckiej Rzeczypospolitej. Zachował prerogatywy Wielkiego Kabaru, powołał Radę Najwyższą oraz Radę Nieustającą – coś na kształt władzy wykonawczej. Zapowiedział także utworzenie rad prowincjonalnych o kompetencjach zbliżonych do polskich sejmików ziemskich. Przeorganizował wojsko i wyznaczył miejsce na nową stolicę.

Zdawał sobie jednak sprawę, że zadarł z potężnym mocarstwem. Dlatego jeszcze pod koniec 1776 r. postanowił pożeglować do Francji, aby wyjaśnić sytuację i zaproponować sojusz między dwoma niepodległymi państwami. Wielki Kabar zgodził się, aby władca opuścił wyspę maksymalnie na 18 miesięcy. Nikt, łącznie z samym Beniowskim, nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego nieobecność przeciągnie się do blisko dziewięciu lat.

Powrót króla

We Francji czekają na Beniowskiego nagrody i zarazem odrzucenie. Ludwik XVI w uznaniu jego zasług w kolonizacji Madagaskaru dekoruje go Krzyżem św. Ludwika, awansuje na generała brygady i nadaje tytuł hrabiowski. Jednocześnie nie chce nawet słyszeć o koncepcji budowy na Madagaskarze niepodległego państwa i zabrania Beniowskiemu powrotu na wyspę. Zniechęcony hrabia początkowo wyjeżdża na Węgry, gdzie kupuje majątek ziemski Wieska, położony nieopodal Nowego Miasta nad Wagiem. Spokojne życie nie jest jednak przeznaczeniem ambitnego i dynamicznego człowieka, jakim jest Beniowski. Szuka przygód, a te może znaleźć albo na wojnie, albo w podróżach. Bierze więc udział w wojnie austriacko-pruskiej, a potem ponownie rusza w drogę i próbuje przekonać możnych tego świata do swojej koncepcji niepodległego Madagaskaru. Nieustannie krąży między Francją, Anglią i Stanami Zjednoczonymi. W tym ostatnim kraju ma swojego rzecznika, przyjaciela jeszcze z czasów konfederacji barskiej, Kazimierza Pułaskiego, który prezentuje przed Kongresem jego „Projekt ekspedycji na Madagaskar”. Zdobywa także poparcie Benjamina Franklina, przedstawiwszy mu swoje plany podczas wspólnych partii szachów (obaj są bowiem zapalonymi graczami). Kongres nie zgadza się jednak na wyprawę, która mogłaby zaszkodzić stosunkom młodego państwa z sojusznikiem – Francją.

Jego propozycja budzi natomiast zainteresowanie Anglików, choć ci nie chcą się oficjalnie angażować w przedsięwzięcie o niepewnym finale. Pomagają jednak Beniowskiemu zawiązać prywatną spółkę, która ma pomóc hrabiemu w odzyskaniu władzy na wyspie i następnie podpisaniu sojuszu z Wielką Brytanią. Zgromadzony kapitał akcjonariuszy pozwala im na zakup w amerykańskim Baltimore dużego statku „Interpid” z ładowniami wypełnionymi bronią, prochem i towarami handlowymi. Dowódcą okrętu zostaje kapitan Davis. Beniowski nie zdaje sobie jednak sprawy, że jest on francuskim agentem. Francja bacznie obserwuje bowiem poczynania „polskiego awanturnika”, jak od pewnego czasu nazywa się go nad Sekwaną, i za wszelką cenę próbuje je sabotować.

W lipcu 1785 r. Beniowski wpływa do zatoki w pobliżu Przylądka św. Sebastiana na Madagaskarze. Zaraz po wylądowaniu pojawiają się Malgasze – wciąż o nim pamiętają i nadal traktują jako swojego ampansakabę. Beniowski rozdziela siły. Razem z tubylczą armią i ochotnikami, którzy przypłynęli z nim ze Stanów, rusza drogą lądową do Doliny Zdrowia w pobliżu Louisbourga w zatoce Antongil. „Intrepid” z resztą ładunku ma zaś opłynąć wyspę od północy i zapewnić bezpieczne wkroczenie karawany do samego fortu. Niestety, wtedy do akcji przystępuje francuski agent kapitan Davis, który niespodziewanie dezerteruje wraz ze statkiem wypełnionym bronią i sprzętem. Beniowski jest jednak człowiekiem niezłomnym. Z raz powziętego postanowienia nigdy nie rezygnuje. Mimo przeciwności dociera na wschodnie wybrzeże i rozpoczyna budowę swojej nowej stolicy, Maurytanii. Osada rządzona sprawną ręką szybko się rozrasta, Beniowski organizuje też wojsko, złożone przede wszystkim z Malgaszy. Ale i Francuzi nie próżnują.

Na początku maja 1786 r. z Port Louis na Ille de France wypływa kapitan Larcher wraz z 60 zaprawionymi w boju żołnierzami. Beniowski przyjmuje otwartą bitwę. Nie wiadomo, jak by się zakończyła, gdyby nie jedna nieszczęśliwie zabłąkana kula. Oddajmy głos kapitanowi Larcherowi, który w swoich pamiętnikach tak opisał końcową fazę boju stoczonego 23 maja 1786 r.: „W tym momencie zauważyłem, że pan Beniowski polecił dać ognia z jednego działa, które jednak nie wystrzeliło. Byliśmy tak blisko fortu, że wystrzał ten byłby mi zabił lub zranił większą część oddziału. Uważałem moment za decydujący, rozkazałem przystąpić do szturmu. Byłem jeszcze o kilka kroków od palisady, gdy znowu ujrzałem Beniowskiego, który strzelił do nas z karabinu i opuścił go zaraz do ziemi, podnosząc swą lewą rękę do serca, a prawą naprzód w naszą stronę. Zrobił jeszcze kilka kroków, by zejść z nasypu i upadł między podpierające go pale. Sforsowaliśmy palisadę i wpadliśmy do fortu. (..) Kula przeszyła mu pierś z prawej strony do lewej” . Zanim ciało hrabiego złożono do grobu, przeszukano mu kieszenie. W jednej z nich znaleziono akt elekcyjny podpisany w Louisbourgu 10 lat wcześniej.

Mieczysław Lepecki, biograf hrabiego Maurycego, tak podsumował jego dokonania: „Bez niczyjej pomocy, bez środków, wyposażony jedynie w inteligencję i przyrodzone zdolności przywódcze, potrafił nie tylko umknąć z miejsca tak odległego, jak pobrzeża Morza Ochockiego, ale nawet w kilka lat później uzyskać dla siebie koronę. Należy podziwiać jego odwagę, fantazję i wytrwałość. Przecież takim właśnie ludziom Anglia, Francja, Hiszpania i Portugalia zawdzięczają swoje ongiś wielkie (…) imperia. Trochę awanturnikom, trochę fantastom, ale zawsze odważnym, przedsiębiorczym i nieokiełznanym”.

Beniowski to z pewnością jedna z najciekawszych i najbarwniejszych postaci naszej historii. Polski król Madagaskaru pozostawił po sobie wciągający „Pamiętnik”, sławę największego XVIII-wiecznego polskiego odkrywcy i podróżnika, a także… efektowny mat szachowy polegający na tym, że poświęca się hetmana, a skoczek samotnie matuje króla przeciwnika.

Przez całe swoje życie Maurycy Beniowski był niczym ta ruchliwa szachowa figura, nieustannie rzucało go po świecie, ale z każdej opresji wychodził obronną ręką. Kiedy jednak został królem, przewrotny los dał mu życiowego mata.

rp.pl

Lech Wałęsa w szpitalu. Nie weźmie udziału w kontrmiesięcznicy?

08.07.2017

Lech Wałęsa trafił do szpitala w Gdańsku. – Ma poważne problemy z krążeniem, lekarze kategorycznie nakazali mu przez najbliższe dni leżenie – mówi w rozmowie z „Newsweekiem” syn byłego prezydenta, Jarosław Wałęsa. Czy oznacza to, że legenda „Solidarności”, wbrew zapowiedziom, nie weźmie udziału w poniedziałkowej kontrmiesięcznicy smoleńskiej?

Wałęsa zapowiadał wcześniej, że 10 lipca pojawi się na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, by wraz z Jarosławem Frasyniukiem oraz ruchem Obywatele RP demonstrować w obronie prawa do zgromadzeń. Tego dnia odbędzie się także, jak co miesiąc, kolejna miesięcznica smoleńska z udziałem czołowych polityków Prawa i Sprawiedliwości.

Jarosław Wałęsa najpierw poinformował redakcję „Newsweeka”, że były prezydent nie pojawi się na poniedziałkowej kontrmiesięcznicy. W późniejszej rozmowie przyznał jednak, że „o wszystkim zadecydują lekarze”.

Informację o pobycie Wałęsy w szpitalu zamieściła na Facebooku także żona Władysława Frasyniuka.

„Kochani, przed chwilą Władek otrzymał informację od Lecha Wałęsy, że trafił on do szpitala z powodów kardiologicznych. Przekazuję apel od męża do publicznej publikacji” – pisze Magda Dobrzańska-Frasyniuk. Zamieściła także apel od Władysława Frasyniuka, w którym były opozycjonista podkreślił, że 10 lipca „idziemy razem z Lechem Wałęsą”.

„Kontrmiesięcznice smoleńskie” to potoczna nazwa manifestacji organizowanych jako sprzeciw wobec miesięcznic smoleńskich. Każdego 10 dnia miesiąca politycy PiS wraz z wieloma sympatykami partii spotykają się na Krakowskim Przedmieściu, aby uczcić ofiary katastrofy smoleńskiej.

Podczas poprzedniej kontrmanifestacji w czerwcu, uczestnicy usiedli w poprzek drogi, próbując zatrzymać przemarsz PiS przed Pałac Prezydencki. Doszło wtedy do zatrzymania Władysława Frasyniuka.

onet.pl

Lech Wałęsa w szpitalu

Newsweek Polska, Aleksandra Pawlicka, 08.07.2017

© photo: MARKUS SCHREIBER / source: PAP/ EPA

 

Jego obecność na poniedziałkowej kontr-miesięcznicy w Warszawie stoi pod dużym znakiem zapytania.

– Ojciec trafił do szpitala. Ma poważne problemy z krążeniem, lekarze kategorycznie nakazali mu przez najbliższe dni leżenie – mówi „Newsweekowi” syn Jarosław Wałęsa.

Lech Wałęsa zapowiedział swoją obecność na kontr-miesięcznicy 10 lipca w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu, gdzie wraz z Władysławem Frasyniukiem, działaczami ruchu Obywatele RP oraz wszystkimi, którzy nie zgadzają się z obecną polityką rządu miał demonstrować w obronie prawa do zgromadzeń. PiS przeforsował ustawę na mocy, której zakazano obywatelom organizacji kontr-demonstracji. Prawo to zostało uchwalone specjalnie po to, aby nie można było organizować żadnych zgromadzeń w dniu, gdy PiS organizuje pod Pałacem Prezydenckim kontr-miesięcznice.

W pierwszej informacji przesłanej do redakcji przez Jarosława Wałęsę, napisano, ze obecność Lecha Wałęsy 10 lipca w Warszawie jest wykluczona. W rozmowie z tygodnikiem, syn przyznał jednak, że jest to stan na chwilę obecną: – O wszystkim zadecydują lekarze. Chciałem towarzyszyć ojcu w kontrmiesięcznicy, stać przy jego boku, ale nie pozwalały mi na to obowiązki eurodeputowanego. Obaj wspieramy ruch broniący praw i wolności obywatelskich w państwie zawłaszczanym przez PiS. Dla mnie, jako dla syna najważniejsze jest jednak zdrowie ojca.

 

msn.pl

Zmagań posła Suskiego ciąg dalszy. Tym razem na drodze stanęła mu matematyka

Mateusz Marchwicki, 08 lipca 2017

 

http://natemat.pl/212049,zmagania-posla-suskiego-ciag-dalszy-tym-razem-na-drodze-stanela-mu-matematyka

Trybunał Stanu dla Min. Błaszczaka? Wszystko przez Wałęsę

W najbliższy poniedziałek może przejść do przełomowych wydarzeń w polskiej polityce. Na ten dzień udział w kontrmanifestacji przeciwko miesięcznicy smoleńskiej zapowiedzieli Lech Wałęsa oraz Władysław Frasyniuk, legendarni bojownicy z komuną. Pamiętamy wszyscy wydarzenia sprzed miesiąca, gdy tego ostatniego policja siłą usunęła z ulicy i w konsekwencji postawiła mu zarzuty zakłócania cyklicznego wydarzenia. Należy założyć, że podczas najbliższego zgromadzenia policja podobnie potraktuje wrocławskiego opozycjonistę, jednak poważny orzech do zgryzienia ma PiS w związku z udziałem Lecha Wałęsy w tym wydarzeniu.

 

I nie chodzi tutaj wyłącznie o kwestie wizerunkowe i polityczne a w konsekwencji o strach przed możliwym obrazkiem wynoszonego Wałęsy, który niewątpliwie obiegłby wszystkie media światowe. Problem, który spędza sen z powiek Ministrowi Błaszczakowi dotyczy sposobu, w jaki powinno zachować się Biuro Ochrony Rządu w przypadku interwencji policji i próby usunięcia lidera pierwszej Solidarności.

Radio Zet podaje, że w mocy pozostają przepisy o bezwzględnej ochronie konkretnego ViP-a. Były wysoki rangą oficer BOR-u, na którego powołuje się stacja, twierdzi, że ochrona nie może bez zgody ochranianego wyprowadzić go z manifestacji a tym bardziej pozwolić na jego zatrzymanie.

Minister Błaszczak doskonale zdaje sobie sprawę, że ma przed sobą swoisty węzeł gordyjski i próbował uprzedzić wydarzenia twierdząc, ze BOR nie będzie chronił byłego prezydenta Jednak zdaniem oficera wypowiedzi szefa MSWiA sugerujące, że BOR nie będzie chronił Lecha Wałęsy przed policją, jeżeli były prezydent będzie chciał blokować marsz podczas miesięcznicy smoleńskiej, zasługują na postawienie ministra przed Trybunałem Stanu.

Ciekawe, jak PiS rozwiąże ten problem. Deklaracja Lecha Wałęsy uczestnictwa w kontrmanifestacji mocno namieszała im w planach. Mówiąc kolokwialnie: tak źle i tak niedobrze. Współczuję oficerom BOR-u rozterek moralnych. Do obrazków wynoszonego Wałęsy mogą dojść te jak z filmu sensacyjnego, gdzie dochodzi de swego rodzaju bitwy między policjantami i borowikami.

No chyba, że Kaczyński każe stoczniowcom wynieść legendę Solidarności z Krakowskiego Przedmieścia. Wszystko okaże się już wkrótce. Czeka nas niewątpliwie gorący i ważny dzień.

crowdmedia.pl

Rząd znów nie ma pieniędzy. Szykuje się skok na nasze portfele

Rząd PiS-u nie potrzebował wczoraj niczyjej pomocy, by temat wizyty Donalda Trumpa opanował media. To świetna zasłona dymna by wprowadzać niepopularne zmiany, z której głupotą byłoby nie skorzystać. Tym razem do Sejmu trafił projekt ustawy o Funduszu Dróg Samorządowych mający na celu wprowadzenie nowej opłaty drogowej doliczanej do ceny paliwa.

Fundusz ma zasilać nowa opłata w wysokości 25 gr na każdym litrze. Po połowie z szacowanej na 4-5 mld zł rocznie kwoty ma trafić do FDS i Krajowego Funduszu Drogowego. Projekt ustawy zakłada zmianę systemu finansowania dróg, w którym dziś środkami zarządzają samorządy. Nowy organ centralny zajmie się dofinansowaniem budowy lub przebudowy dróg lokalnych oraz mostów na drogach wojewódzkich.

PiS, podobno nie dzielący Polski na części A i B założył, że dofinansowanie remontów dróg różnicować się będzie przez kryterium dochodowe. W przypadku jednostek samorządu terytorialnego, gdzie dochód własny na mieszkańca wynosi powyżej 50% średniego dochodu na mieszkańca danego typu JST, dofinansowanie z nowego funduszu wyniesie 50%. Biedniejsze regiony mogą liczyć nawet na 80 % pokrycie wkładu.

Wnioski o dofinansowanie mają być rozpatrywane przez działające przy wojewodach komisje(centralizacja!). Projekty dotyczące obiektów istotnych dla spójności infrastruktury mogą, z pominięciem szczebla wojewódzkiego, trafić do rąk ministra.

Dziś cena paliwa, oprócz akcyzy i podatku VAT, zawiera opłatę paliwową. Wynosi 129,41 zł za 1000 l benzyny. W 80% zasila Krajowy Fundusz Drogowy i 20% Fundusz Kolejowy. Prawdopodobnie 14 lipca, na wakacje, zostanie przegłosowana kolejna „opłata drogowa”. W pierwotnym zamyśle miała wynieść 35 gr/l.

Nie pasuje to do retoryki PiS, w której to poprzednikom zarzuca rzekome olbrzymie podwyższanie podatków. Kuriozalne są argumenty, że „za Tuska” i tak paliwo było droższe, a ceny paliw w Polsce należą do jednych z najniższych. W relacji do zarobków paliwo wcale nie jest już takie tanie.

Może być tak, że nawet zwiększenie opłaty paliwowej i przeznaczenie tych środków na Fundusz Budowy Dróg nie będzie skutkowało zwiększeniem cen – powiedziała w czwartek premier Szydło.

Ten argument w podobnych sytuacjach już występował – okazalo się, że każda narzucona opłata odbija się na ostatecznej cenie paliwa – rzutujące w efekcie na inne towary i usługi. Niemożliwe okazuje się obcięcie kosztów produkcji benzyn, a marża dystrybutorów jest najniższą składową ceny. Utrzymanie dróg w dobrym stanie powinno należeć do priorytetów rządu. Zastanawiające jest jednak sięganie po kolejne daniny w obliczu nieodpowiedzialnego rozdawnictwa rządu.

crowdmedia.pl

Rząd planuje podwyżkę cen paliw! I to jeszcze w wakacje. Zobacz, o ile drożej zapłacisz za tankowanie

28 czerwca 2017

Jak dowiedziała się „Rzeczpospolita” cena paliwa ma wzrosnąć o 20 groszy! Z podwyżki ma być finansowany Fundusz Dróg Samorządowych. Projekt ustawy powołującej ten organ ma niebawem trafić do marszałka Sejmu. 

Jak informuje dziennik, poselski projekt ustawy oznaczać będzie wzrost cen benzyny, ON i LPG o prawie 25 groszy za litr (z VAT). Wpływy z wyższej daniny mają wynieść ok. 5 mld zł rocznie, połowa zasili Funduszu Dróg Samorządowych, a połowa Krajowego Funduszu Drogowego. Przepisy mają wejść w życie w czasie wakacji. Projekt ustawy jest poselski, a nie rządowy, wobec czego nie są wymagane konsultacje – czytamy na bankier.pl

Projekt przez „Rzeczpospolitą” określony został jako kompromisowy, bo jak podaje gazeta pierwotnie politycy chcieli wprowadzić podwyżki rzędu 35 gr. za litr paliwa, opłaty dla samochodów osobowych na drogach ekspresowych i podwyżki na autostradach.

Jak wyliczył e-petrol.pl 39,8 proc. ceny benzyny na stacjach stanowi cena paliw w rafineriach, 35,2 proc. to akcyza, VAT – 18,8 proc., marża sprzedawcy – 3,2 proc. i opłata paliwowa – 3 proc. W przypadku oleju napędowego cena w rafinerii to 43,6 proc., VAT 18,8proc., akcyza 28,2 proc., marża 2,4 proc., a opłata paliwowa 7 proc.

Podwyżka o 25 groszy na litrze benzyny oznacza, że za napełnienie 40-litrowego baku zapłacimy o 10 złotych drożej, niż do tej pory. Jeśli ktoś robi 1000 km miesięcznie to przy średnim zużyciu paliwa zapłaci ok. 20 złotych więcej.

wolność24.pl

„SE”: Minister Gliński nie płacił abonamentu

Rzeczpospolita, blik, 08.07.2017

Wicepremier Piotr Gliński miał zaległości w płaceniu abonamentu RTV© Fotorzepa, Jerzy Dudek Wicepremier Piotr Gliński miał zaległości w płaceniu abonamentu RTV

 

Wicepremier i minister kultury przez ponad rok nie płacił abonamentu RTV, ale już uregulował zaległości.

Taką sensacyjną informację ujawnił dziś portal se.pl. Miesiąc temu jego dziennikarze zapytali resort kultury czy prof. Piotr Gliński płaci abonament radiowo-telewizyjny. Poprosili też o przesłanie dowodu wpłaty.

Biuro prasowe resortu, którym kieruje wicepremier dwa razy przesuwało termin odpowiedzi. Teraz w końcu ją wysłało.

Okazało się, że w czerwcu minister kultury opłacił abonament z góry za pół roku. Na jaw wyszło też, że w marcu 2017 roku wpłacił od razu 448,85 złotego jako opłatę za okres od listopada 2015 do czerwca 2017.

– Zatem minister Gliński miał zaległość za 16 miesięcy. Dwa w 2015, cały 2016 rok i dwa miesiące tego roku – wylicza se.pl.

Wicepremier zaległości uregulował w marcu, a za kolejne cztery miesiące (marzec-czerwiec) zapłacił z góry wraz z zaległościami. W czerwcu opłacił abonament z góry na kolejne pół roku.

Tabloid zauważa, że minister Gliński nie płacił abonamentu w czasie gdy on sam i jego zastępcy zwracali uwagę na potrzebę nowych regulacji w zakresie abonamentu, w tym uszczelniania systemu.

Gliński sam przyznał się w jednym z wywiadów, że też miał duże trudności w płaceniu abonamentu. – Jestem normalnym człowiekiem – tłumaczył.

Poseł PO Bogusław Sonik w rozmowie z portalem se.pl skomentował, że wicepremier jest przykładem starego przysłowia, że drogowskaz nie chodzi.

– Jak się sprawuje funkcję publiczną, w zakresie której ma się nadzór nad jakimś obszarem, trzeba pilnować, żeby mieć czystą kartę – dodał poseł Sonik.

msn.pl

PiS wycofuje prawo wodne. Opozycja: Sukces

Rzeczpospolita, Michał Kolanko, 08.07.2017

© Sejm

 

Opozycja jest zadowolona z decyzji premier Beaty Szydło o zdjęciu z porządku głosowań prawa wodnego. Wszystko zaczęło się około 13:15 w piątek, gdy w trakcie głosowań Marek Sowa, poseł Nowoczesnej przyniósł na mównicę sejmową gruby wydruk całej nowelizacji ustawy.

– Większość z państwa nawet okładki prawa wodnego nie widziała. To jest ustawa w której nie wiecie nawet w środku jest zapisane. W październiku premier Szydło obiecywała, że stawki pozostaną na poziomie z 2016. Przez 7 miesięcy ten projekt był przetrzymywany w KPRM po to, byśmy o tym zapomnieli. Tu zamiast dobrej zmiany dostajemy w nagrodę drogą wodę. Ukrywacie jej skutki. To 3 mld 620 mln w pierwszym roku, w drugim ponad 4 mld – mówił poseł Sowa. Później wystąpił też poseł Janusz Cichoń z PO, który stwierdzi, że nowa ustawa to wyższe podatki, a jej zapisy przeczą twierdzeniom że nie będzie podwyżek.

Kilka chwil później premier Szydło – też z mównicy sejmowej – powiedziała: – W związku z wątpliwościami, które przedstawiliście państwo w związku z ustawą o Prawie wodnym, podjęłam decyzję, iż ten projekt zostanie zdjęty z porządku obrad.

Jak mówi „Rzeczpospolitej” poseł Sowa: – PiS zamiast reformy w gospodarce wodnej przygotowała rewolucję. I wszystko to chce sfinansować z pieniędzy Polaków. Każdy z nas zapłaci za to rocznie ok  100 zł od osoby. Czekamy, aż Premier Szydło wycofa ten projekt z Sejmu i przygotuje nowa wersje. Na tej nie da sie dalej pracować. Zamiast dobrej zmiany PiS formuje nam drogą zmianę.

W podobnym tonie wypowiadają się inni politycy opozycji. „Dzięki obliczeniom Marka Sowy ustawa o prawie wodnym spada z głosowań. Czy rząd wycofa się z podwyżek cen wody? To 3 mld nowych kosztów!” – napisała na Twitterze rzecznik klubu Nowoczesnej, Paulina Henning-Kloska. „Presja opozycji ma jednak sens!” – napisał Mirosław Pampuch z Nowoczesnej. „Niewątpliwy sukces opozycji! PBS wycofuje w trakcie głosowań ustawę Prawo Wodne czyli podwyżki cen dla wszystkich. Winna jest UE i 8 lat” – podsumował Michał Stasiński z PO.

Prawo wodne to jeden z najbardziej kontrowersyjnych projektów, którymi zajmuje się Sejm. Opozycja od miesięcy przekonywała, że wejście w życie ustawy – co dyktują zobowiązania unijne – oznacza podwyżki stawek. Gdyby nie to, że w mediach dominuje nadal temat komentarzy po wizycie Donalda Trumpa w Polsce, piątkowa decyzja premier Szydło byłaby z pewnością dużo ważniejszym tematem politycznych dyskusji. Bo bardzo rzadko się zdarza, by na tym etapie prac interweniowała aż premier Szydło.

msn.pl

SOBOTA, 8 LIPCA 2017

STAN GRY: Wałęsa: Wyjdę z nimi z kościoła do innej demonstracji, Szczepkowska: Komunizm wraca wielkimi krokami, Sonik: Demokracja nie jest zagrożona

— JAROSŁAW KACZYŃSKI BYŁ WNIEBOWZIĘTY – Magdalena Rubaj w Fakcie: “Znokautowaliśmy ich! Nie mogą nawet kwiknąć! Koniec gadania o zaściankowości i marginalizacji Polski na arenie międzynarodowej – mówił nam, podekscytowany jeszcze w piątek ważny polityk PiS. Jarosław Kaczyński był wniebowzięty. Jak zdradzili nam politycy PiS, szeroki uśmiech z ust prezesa nie schodził do późnego wieczora. – Nie przestawał się śmiać – mówi jeden z nich”. http://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/euforia-w-pis-po-wizycie-donalda-trumpa/yt76rb3

— WIDZĘ, ŻE PRACUJECIE NAD TYM, KOMUNIZM WRACA WIELKIMI KROKAMI – JOANNA SZCZEPKOWSKA O DOBREJ ZMIANIE W RZ: “Jedna tylko jedna mała przeszkoda – przyjmując te wszystkie propozycje, staję się elitą „dobrej zmiany”. Wielu się dziwi, że nie chcę. Przez tyle lat dawałam znaki, że rzeczywistość polska mi się nie podoba, że wartości z lat 80. zamieniono na lewacką dyktaturę. Powinna mnie cieszyć zmiana. I cieszyłaby mnie i chętnie stałabym się jej współtwórcą. Ale nie wtedy, kiedy mamiąc ludzi doraźnymi korzyściami, jedna partia zagarnia władzę nad wszystkim i powtarza mechanizmy PRL-u. Mężczyzna wręczający mi nagrodę powiedział do mikrofonu – „z tym zakończeniem komunizmu, pani Joanno, to jeszcze nie jest pewne, ale pracujemy nad tym”. Tak proszę pana. Widzę, że pracujecie nad tym. Komunizm wraca wielkimi krokami”. http://www.rp.pl/Plus-Minus/307069921-Miedzy-elitami.html?template=restricted

— TRUMP TASOWAŁ REKWIZYTY Z MĘCZEŃSKO-OBSKURANCKIEJ WIZJI NASZEJ HISTORII – Piotr Stasiński w GW: “Trump tasował rekwizyty z męczeńsko-obskuranckiej wersji naszej historii przez 30 z 35 minut, które zajęło mu przemówienie. Polska zredukowana do Kopernika, Chopina i Jana Pawła II jest karykaturą, makatką z nacjonalistycznej cepelii. Wpatrzona w nią publiczność – jednocześnie gwiżdżąca na Lecha Wałęsę, odwracająca się od 27 lat polskiego dorobku wolności, demokracji i praworządności – to tłum, a nie wspólnota obywateli”.

— PRZED NOWĄ JAŁTĄ TRUMPOWI PRZESZKODZIĆ MOGĄ TYLKO ŚWIATLI AMERYKANIE I ŚWIATLI EUROPEJCZYCY – Stasiński dalej: “„Wartości” nie mają tu znaczenia, jedyną wartością są dla Trumpa amerykańska korzyść i mocarstwo. Gdyby mógł, nie zawahałby się dobić targu z Rosją w stylu nowej Jałty. Przeszkodzić mogą mu w tym tylko światli Amerykanie i światli Europejczycy”. http://wyborcza.pl/7,75968,22065346,donald-trump-handlarz-tandeta-polakom-opchnal-co-chcial.html

— LECH WAŁĘSA: MARZY MI SIĘ MILION NIEZADOWOLONYCH, ALE FRASYNIUK ZA WCZEŚNIE MNIE WEZWAŁ – mówi w rozmowie z Agnieszką Kublik Lech Wałęsa:“Marzy mi się milion niezadowolonych. Jak będzie milion, to podpiszemy się pod referendum z jednym pytaniem: czy władza ma prawo do zmiany systemu demokratycznego w niedemokratyczny?

– Bez wątpienia miliona nie będzie.

– No dobrze, ma pani rację, nie będzie. Ja myślałem, żeby to zrobić trochę później, kiedy będzie jeszcze większe niezadowolenie. Ale stało się inaczej. Władek Frasyniuk, mój przyjaciel, za szybko mnie wezwał do płotu. Ale z drugiej strony, w sierpniu 1980 r. też tak mówiłem – że za wcześnie. A jednak nie było, nie miałem racji”.

— RYDZYK JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNY – mówi Wałęsa Kublik: “Bo ma niezłego pomagiera. Gdyby nie ojciec Rydzyk, dawno by ich nie było. Rydzyk jest najbardziej niebezpiecznym, najsilniejszym elementem tej koalicji. To on ich podtrzymuje, podpala nastroje. Jak mnie pytają, kogo pierwszego bym rozliczył, zawsze mówię: Rydzyka!”.

— MACRON TO NIESZCZĘŚCIE – mówi Wałęsa w GW: “I to jest dopiero nieszczęście! Położył wszelką partyjność, położył wszelką zawodowość. Przecież on nie ma zaplecza politycznego, nie ma za sobą ludzi z doświadczeniem w rządzeniu państwem. Krajem nie może rządzić jednostka. Nawet złotousta, szlachetna, z najlepszymi intencjami”.

— LECH KACZYŃSKI BYŁ PATRIOTĄ – MÓWI WAŁĘSA: “Może Lech by Jarka powstrzymał, zanim musiałby być publicznie przeciwko. Ale w końcu byłby, bo Jarek szkodzi Polsce. To jest niepatriotyczne, patrioci muszą się podnieść, a Lech był patriotą”.

— WYJDĘ Z NIMI Z KOŚCIOŁA ALE DOŁĄCZĘ DO INNEJ DEMONSTRACJI – mówi Wałęsa: “– Wyobrażam sobie to tak: idę do kościoła modlić się razem z nimi. Po modlitwie wychodzimy z kościoła i idziemy. Oni na swoją 87. miesięcznicę, a ja do drugiej demonstracji…”. http://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,22064608,lech-walesa-moze-jeszcze-postawimy-pomnik-kaczynskiemu-bo.html

— BOGUSŁAW SONIK: DEMOKRACJA NIE JEST W POLSCE ZAGROŻONA – mówi poseł PO i były MEP w rozmowie z magazynem New Europe: “Poles are convinced that there are enough democratic mechanisms in Poland that can control the situation and change the way that the government acts. In my view, democracy in Poland is not under threat today”.

— SONIK O MAFII REPRYWATYZACYJNEJ I AMBITNEJ POLITYCE SPOŁECZNEJ PIS : “The Polish government has an ambitious programme of social policy. It has a determined way to handle criminality and outlaw activities as well. And this determination, the tough language it uses, is acceptable by Polish society. Poles liked, for example, the blow the government brought against the real estate mafia in Warsaw. That mafia exploited in a non-legal way the privatisation in previous years accumulating millions of zlotys”.

— SONIK O UCHODŹCACH: EUROPA NIE MOŻE PRZYJĄĆ CAŁEJ BIEDY ZE ŚWIATA: “It is absolutely necessary that there is a European programme to accept the refugees, those who deserve to be called refuges. But, there is also no other solution for Europe except to stop the influx of migrants from Africa. It is a mistake to show the misery of those coming from Africa who claim they are refugees. Europe cannot receive all the poverty of the planet. https://www.neweurope.eu/article/polish-society-generally-pro-european/

— FLIRTU Z NIENAWIŚCIĄ NIE MOŻNA IM WYBACZYĆ – mówi Cezary Tomczyk w rozmowie z Piotrem Witwickim w RZ: “Mamy potężną grupę tych, którzy nie chcą się politycznie udzielać i sporą grupę tych, którzy flirtują z nacjonalizmem. Po tych drugich PiS wyciągnął rękę. I tego flirtu z nienawiścią nie można im wybaczyć. Tego historia PiS-owi nie wybaczy”.

— ONI NIE POTRAFIĄ RZĄDZIĆ – mówi Tomczyk Witwickiemu: “Znalazłem ostatnio dokument pod tytułem „500 dni rządu Tuska”. Tam były umowy podpisane na 1500 kilometrów dróg krajowych i autostrad przez min. Grabarczyka. Minister Adamczyk zakontraktował w 500 dni… 37 kilometrów. Może trzeba w końcu popatrzeć na te liczby i powiedzieć, że oni nie potrafią rządzić. Ludzie nie tylko z Open’era oczekują po prostu sprawnego rządzenia państwem. Czy te liczby o tym świadczą? Z jednej strony wolność, którą zabierają, a z drugiej pragmatyzm rządzenia, którego nie ma”.

— SZKODA, ŻE KOPACZ MIAŁA TAK MAŁO CZASU – mówi Tomczyk: “Mam szacunek do Ewy Kopacz. Wzięła na swoje barki nie tylko ostatni rok premierowania, ale i wszystkie błędy, które wcześniej popełniła Platforma. Kopacz przecięła kwestię afery taśmowej, doprowadzając do dymisji ministrów czy wprowadziła in vitro. Podejmowała trudne decyzje. Szkoda, że miała tak mało czasu”. http://www.rp.pl/Plus-Minus/307069932-Nie-wybaczymy-flirtu-z-nienawiscia.html?template=restricted

— NIEMIECCY BANDYCI TEŻ BYLI SWOISTYMI AMBASADORAMI SWOJEGO PAŃSTWA – Ryszard Czarnecki w GPC: “Radość zwykłych ludzi kontra przemoc lewicowych chuliganów. Polacy, którzy entuzjastycznie witali Trumpa i docenili, że w przeciwieństwie do poprzednika, potrafił mówić prawdę o naszej ojczyźnie – byli tego dnia najlepszymi ambasadorami Polski. Światowe telewizje pokazały ich entuzjazm. Niemieccy bandyci też byli swoistymi ambasadorami swojego państwa. Cieszmy się, że żyjemy nad Wisłą, gdzie przybyszów wita się z gościnnością”. http://gpcodziennie.pl/65971-warszawahamburgprzepasc.html

— W KOŃCU Z KLIENTEM WYPADA SIĘ ZAPRZYJAŹNIĆ – ADRIAN ZANDBERG O TRUMPIE – pisze w SE: “Najpierw garść komplementów – w końcu z klientem trzeba się zakumplować. Warto wybadać, gdzie ma słaby punkt. Wszyscy traktują go per noga? W takim razie otaczamy go podziwem i szacunkiem. A może coś z rodzinnej historii? Kilka słów o bohaterstwie dziadka? Potem czas poszukać, co was łączy. Też nie lubisz obcych? Ekstra! No i te głupie pismaki, ciągle nas obu wyśmiewają. Sam wiesz, jak to jest, Andrzej…” http://www.se.pl/wiadomosci/opinie/adrian-zandberg-komentuje-zrobieni-w-trumpa_1007725.html

— OPOWIEDZENIE SIĘ WS GAZU PO STRONIE NIEMIEC BYŁOBY OPOWIEDZENIEM SIĘ ZA INTERESEM ROSYJSKIM – Mateusz Morawiecki w SE: “- Powiedziałbym, że nasza pozycja jest bardziej jednoznaczna. I nie musimy balansować między interesami niemieckimi i amerykańskimi. Nasze interesy są tu zbieżne ze Stanami Zjednoczonymi. Opowiedzenie się po stronie niemieckiej byłoby niestety opowiedzeniem się po stronie interesów rosyjskich. Kiedy firmy niemieckie, mając wyłącznie swoje interesy na względzie, chcą wzmocnić poziom przesyłu gazu z Rosji, nie mamy wyboru!”. http://www.se.pl/wiadomosci/opinie/mateusz-morawiecki-w-kwestii-gazu-mamy-wspolne-interesy-ze-stanami-zjednoczonymi-nie-z-niemcami_1007726.html

— JULIUSZ MACHULSKI O NOWEJ PARTII – mówi w rozmowie z Tadeuszem Sobolewskim w GW: “Wprawdzie nie mamy swojego Macrona, ale można sobie wyobrazić, że powstanie siła, która wyjdzie wreszcie poza ten dwubiegunowy układ. Może uda się, jak mówi Władysław Frasyniuk, zebrać najlepszych z opozycji i stworzyć nową partię?”.

— MACHULSKI O SARMACKIEJ DUSZY I FANTOMOWYM CIELE KRÓLA JANA SOWY: “W XVIII w. Europa nie tolerowała bałaganu w środku kontynentu. To może niepopularny pogląd, ale paradoksem naszej historii jest to, że nowoczesność wdrażali na polskich ziemiach zaborcy. Traktowanie dziś Unii jako „nowego zaborcy” zdradza nasz zadawniony wstręt do nowoczesności. O historycznych przyczynach naszego niedorozwoju opowiada kapitalna książka Jana Sowy „Fantomowe ciało króla”. Sowa uważa, zresztą nie on pierwszy, że polska państwowość umarła wraz z ostatnim Jagiellonem – Zygmuntem Augustem. (…) Polski nie zniszczyły złe ościenne mocarstwa, Prusy, Austria i Rosja, zresztą w jej interesie nie leżały rozbiory, bo już przedtem sprawowała kontrolę nad całą Rzecząpospolitą. Do upadku przyczyniliśmy się my sami, ze szlachecką niechęcią do instytucji państwowych. Obecne spychanie Polski na peryferie Europy wynika z tego samego sarmackiego lęku, że wraz z nowoczesnością stracimy wolność i duszę”.

— KSIĄŻKA SOWY ZA 16 ZŁ – EBOOKhttp://www.publio.pl/fantomowe-cialo-krola-jan-sowa,p75532.html

— KIERUJĘ SIĘ TYLKO TYM, CO JEST ŚMIESZNE – mówi Machulski Sobolewskiemu: “Śmiech jest dla mnie wartością samą w sobie, niepodporządkowaną ideologii. Nie ośmieszam jakichś zachowań dlatego, że stoję po czyjejś stronie. Kieruję się wyłącznie tym, że coś jest śmieszne. Kto by wymyślił taką scenę, że rząd wita kwiatami własnego premiera, który poniósł dyplomatyczną klęskę?” http://wyborcza.pl/7,101707,22067568,polska-najlepszy-scenarzysta-by-tego-nie-wymyslil-rozmowa-z.html

— 7 LAT TEMU GRZEGORZ SCHETYNA BYŁ GŁOWĄ PAŃSTWA! Prezydent elekt Bronisław Komorowski zrezygnował z mandatu poselskiego i funkcji marszałka Sejmu, a tym samym przestał wykonywać obowiązki prezydenta RP, które przez kilka godzin wypełniał marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, a wieczorem, z mocy Konstytucji, obowiązki głowy państwa przejął nowo wybrany marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna.

— 10 LAT TEMU po ujawnieniu tzw. afery gruntowej Andrzej Lepper został zdymisjonowany z funkcji wicepremiera oraz ministra rolnictwa i rozwoju wsi.

— TAKŻE 10 LAT TEMU Wprost opublikował na swej stronie internetowej tzw. taśmy Rydzyka z obraźliwymi wypowiedziami dyrektora Radia Maryja pod adresem prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony.

300polityka.pl

Blady strach PiS z powodu Wałęsy

Wałęsa ABW się nie boi

Na obóz rządowy padł blady strach z powodu udziału w kontrmiesięcznicy Lecha Wałęsy. Nie mają dobrego sposobu, jak zapobiec temu, aby nie wziął w niej udziału laureat pokojowej Nagrody Nobla i ikona walki o niepodległość. Już nie wystarczą seanse nienawiści, jak na placu Krasińskich podczas przemówienia Donalda Trumpa, gdy zwieziona gawiedź pisowska reagowała „Bolkiem” na pojawienie się Wałęsy i wymienienie jego nazwiska przez Trumpa.

Orwella stosuje się w TVP i planowany jest na czasy, gdy naród zostanie chwycony za twarz. Ten sposób nie zadziała teraz, bo Wałęsa nie jest strachliwy, jak prezes Kaczyński.

Rozważany jest wariant z niedopuszczeniem Wałęsy do Krakowskiego Przedmieścia. Ochrona BOR – na rozkaz pisowskiego ministra Błaszczaka bądź jego zastępcy Zielińskiego – może dostać sygnał, że Wałęsa jest zagrożony i mogą wynieść go w trakcie zbliżenia się do miejsca protestu lub już z Krakowskiego Przedmieścia. Odbyłoby się to wbrew woli Wałęsy i miałoby cechy aresztu domowego – już przerabiano ten schemat na poprzedniej miesięcznicy – a nawet można byłoby określić takie działanie chwilowym internowaniem.

Inny wariant to wyniesienie Wałęsy „siłami społecznymi”, tj. deklarującymi się Karolem Guzikiewiczem ze związkowcami. Podobno akces zgłosili też kibole Arki Gdynia, którzy nie powrócą po meczu o Superpuchar z Warszawy, by zostać do pomocy Guzikiewiczowi. Chęć także zgłosili narodowcy byłego księdza Międlara z Wrocławia. Wówczas policja musiałaby się wycofać i pozwolić „działać” tym ormowcom związkowo-kibolsko-endeckim. Przerabiano to w Radomiu wobec KOD-u. Ale kontrmiesięcznica to jednak zupełnie inna półka.

W tym wariancie opanowanie chaosu może grozić skutkami najgorszymi. Rozpatrywany jest wariant klasyczny, typowo pisowski, bo stosowany przez wszelkie reżimy: prowokatorzy wmieszani w tłumy protestujących. Prowokatorzy zawodowi i prowokatorzy, których PiS powtykał wcześniej w niezależne stowarzyszenia, jak komuniści w „Solidarność” w latach 80-tych. Prowokacje mogą być różne, a podstawowa to przemoc, wówczas policja rozpędza protestujących, nie bacząc na Wałęsę i Frasyniuka.

PiS ucieknie się do zastosowania któregoś ze scenariuszy, a może do jakiejś hybrydy, acz nie przeceniałbym subtelności Błaszczaka i Zielińskiego, to chodzące deficyty, więc raczej walną rozwiązaniem z grubej rury. Kontrmiesięcznice rosną w siłę, bo to nie tylko członkowie Obywateli RP.

Nie znam zbyt dobrze tej nowej ustawy o zgromadzeniach cyklicznych. Obywatele RP cyklicznie wszak gromadzą się w kontrmiesięcznicach. Prawnicy niech wezmą pod rozwagę: kto ma prawo do cykliczności? Ci, którzy gromadzą większe tłumy, a tak jest z Obywatelami RP i innymi, czy siedmioletni żałobnicy smoleńscy, którzy z różańcami w ręku pomylili kościoły z Krakowskim Przedmieściem?

Waldemar Mystkowski

koduj24.pl

PiS uszczelnia 500+ – już brakuje pieniędzy?

PiS uszczelnia 500+ - już brakuje pieniędzy?

Sejm – głosami PiS – przyjął bez poprawek ustawę wprowadzającą zmiany w programie „Rodzina 500 plus”. Dokładniej rzecz biorąc, odrzucono siedem wniosków mniejszości i sześć poprawek, które zgłosiły m.in. kluby PSL, PO oraz Nowoczesna. Debata w tej sprawie była burzliwa.

Jakie propozycje przepadły w piątek w Sejmie? Między innymi pomysł PSL, zgodnie z którym nawet po przekroczeniu wyznaczonego dochodu rodziny miałyby prawo do świadczenia, tyle że w mniejszej wysokości – według zasady „złotówka za złotówkę”. Dzięki temu mechanizmowi rodzice mogliby otrzymywać 450 zł, jeśli przekroczą o 50 zł kryterium dochodowe albo 400 zł, gdy to kryterium będzie przekroczone o 100 zł. Zasada zaproponowana przez PSL obowiązuje już przy ubieganiu się o świadczenia rodzinne. – „Dzięki naszemu rozwiązaniu dodatkowe 400 tys. rodzin dostanie świadczenie wychowawcze” – zapewniali ludowcy i przypominali niedawny głośny przypadek samotnej matki, która kryterium dochodowe przekroczyła o niecałe 8 złotych i nie wypłacono jej ani złotówki.

Przepadł także pomysł PO, aby świadczenie wychowawcze na pierwsze dziecko było przyznawane wszystkim rodzinom, w których wychowywane jest niepełnosprawne dziecko – niezależnie od dochodu. – „Zmniejszając wydatki, dzielicie Polaków na lepszych i gorszych. W kampanii wyborczej mówiliście, że 500 plus będzie trafiać na każde dziecko, a po wyborach okazało się, że tylko na wybrane” – zarzucali rządowi posłowie opozycji. Podawali przykłady – wystarczy, że samotna matka zarabia 2 tys. zł i już nie dostanie 500 zł na dziecko, bo przekracza próg dochodowy.

Posłowie PiS pozostali głusi na te argumenty i przegłosowali zmiany zaproponowane przez rząd. Co się więc zmieni? M.in. sposób wypłaty pieniędzy samotnym rodzicom. Dziś duża część osób żyjących w nieformalnych związkach we wniosku o 500 plus deklaruje, że jest samotnym rodzicem. Dzięki temu nie musi wliczać dochodu partnera i dostaje pieniądze również na pierwsze dziecko. Teraz samotny rodzic dostanie 500 zł pod warunkiem, że wystąpił o alimenty do drugiego z rodziców.

Będą też zmiany dotyczące tzw. dochodu utraconego. Chodzi o to, że jeśli rodzic stracił pracę, może obniżyć swój dochód i starać się o pieniądze również na pierwsze dziecko. Urzędnicy ministerstwa podejrzewają że dochodzi do sytuacji, w której szef umawia się z pracownikiem i zwalnia go np. na jeden dzień. Później zatrudnia go znów, tylko że z mniejszą pensją. Wszystko po to, aby dostać 500 zł na pierwsze dziecko. Jaki ma pomysł na to rząd?  Otóż za dochód utracony nie będzie można uznać zmniejszenia pensji u tego samego pracodawcy, który nas zwolnił i w ciągu trzech miesięcy ponownie przyjął do pracy. Pracownik z taką zmniejszoną pensją będzie wykluczony z programu 500 plus nawet na kilka miesięcy.

Okazało się również, że wbrew buńczucznym zapowiedziom rządu o wzroście rodzących się z powodu 500+ dzieci, w kwietniu tego roku urodziło się ich o 600 mniej niż w kwietniu 2016 r.

Program 500 plus wystartował w kwietniu 2016 r. Rodziny otrzymują wypłatę 500 zł netto na drugie, trzecie i kolejne dziecko. Jeśli jednak dochód na osobę w rodzinie nie przekracza 800 zł netto, świadczenie przysługuje także na pierwsze dziecko (w przypadku dziecka niepełnosprawnego limit wynosi 1200 zł).
(Źródło: pap.pl, wyborcza.pl)

koduj24.pl

Jest kontakt, jest chemia – w Rosji cieszą się ze spotkania Putina z Trumpem. Ale Polskę Putin obleciał szerokim łukiem

Wacław Radziwinowicz, 08 lipca 2017

Putin i Trump na szczycie G20

Putin i Trump na szczycie G20 (Evan Vucci (AP Photo/Evan Vucci))

W Moskwie zauważają, że dzień po głośnym publicznym show w Warszawie Donald Trump przeprowadził nadspodziewanie długą i intymną rozmowę z Władimirem Putinem.

Na tyle intymną, że z braku wyczerpującej informacji o tematach poruszanych przez prezydentów i rezultatów spotkania uwaga obserwatorów koncentruje się na „języku gestów” wykonywanych przez obu przywódców przed kamerami.

„Jest kontakt”, „jest chemia” – ogłaszają popularne witryny internetowe. Gazeta „Kommiersant” kadr po kadrze analizuje pierwsze krótkie spotkanie Putina z Trumpem w kuluarach szczytu G20. Jak prezydent amerykański podszedł z wyciągniętą ręką do stojącego przy stoliku rosyjskiego. Jak wziął go za łokieć, jak poklepał go po ramieniu, jak się do siebie uśmiechnęli. „Eksperci z tych gestów i mimiki wyciągają wniosek, że prezydenci czują do siebie wzajemną sympatię” – podkreśla dziś dziennik.

Pierwsze spotkanie Trump-Putin. Co powiedzieli?

http://www.gazeta.tv/plej/19,82983,22067310,video.html

O Polsce ani słowa i szerokim łukiem

O czwartkowym polskim triumfie Trumpa w Hamburgu  jednak nie do końca zapomniano. Jeden z rosyjskich dziennikarzy, z którymi spotkał się Siergiej Ławrow, szef rosyjskiej dyplomacji, zapytał, czy na spotkaniu przywódców wracano do tego, co Amerykanin mówił w Warszawie.

Minister zbył go jednak, zapewniając, że na liście poruszanych tematów to się nie znalazło.

Potem okazało się, że Putin leciał z Moskwy do Hamburga nad Finlandią i Szwecją, bo zdecydował się zrobić 500-kilometrowy łuk, byle ominąć przestrzeń powietrzną Polski.

Ekspert: “Putin i Trump wyszli ze swoich okopów”

– Pierwszy roboczy kontakt prezydentów stał się faktem. To oczywiście rzecz pozytywna. Ważne jest, że jeden prezydent wyszedł z ram konserwatywnej amerykańskiej oceny sytuacji, a drugi – ostrożnej rosyjskiej” – podkreślił w wypowiedzi dla dziennika „Wiedomosti” Dmitrij Trenin, jeden z najlepszych znawców rosyjskiej polityki zagranicznej, szef moskiewskiego biura Fundacji Carnegie.

Jednak nawet on nie był w stanie ocenić konkretnych rezultatów spotkania. Zwrócił jednak uwagę na istotę ogłoszonego po rozmowach prezydentów porozumienia o „strefie deeskalacji” w południowym zachodzie Syrii. – „Zawieszenie broni w tym rejonie nie dotyczy ani sił rosyjskich, ani amerykańskich, lecz syryjskich stron konfliktu. Od dawna już o tym słyszymy, tylko pokoju wciąż nie ma” – słusznie przypomina ekspert. O ustanowieniu „strefy” była przecież mowa jeszcze w poniedziałek na rozmowach pokojowych w stolicy Kazachstanu Astanie.

Podobnie się ma rzecz z ogłoszonym w piątek „stworzeniu kanału stałego kontaktu” między Waszyngtonem a Moskwą dotyczącego kwestii ukraińskiej. O tym również mówiło się już od dawna.

Przed hamburskim spotkaniem zapowiadano, że Putin i Trump załatwią co najmniej jedno – zakończą konflikt o podmiejskie domywypoczynkowe przedstawicielstwa Rosji w ONZ i ambasady rosyjskiej w Waszyngtonie. Na mocy decyzji Baracka Obamy z 29 grudnia są one zablokowane. W Moskwie domagają się odblokowania nieruchomości, grożą „krokami odwetowymi”.

Wczoraj okazało się, że kwestia podmiejskich domów będzie jednak dopiero przedmiotem przyszłych negocjacji.

Przyszłość to wciąż zagadka

Rzeczywiste rezultaty spotkania prezydentów w Hamburgu oraz perspektywy współpracy Putina i Trumpa zostają dla Rosjan tajemnicą. Nie wiadomo nawet, czy i kiedy dialog gospodarzy Białego Domu i Kremla będzie kontynuowany.

W Moskwie jednak efekty „pierwszego kontaktu” przyjmują z nadzieją.

Walentyna Matwijenko, marszałek Rady Federacji (senatu), w opublikowanym w piątek wieczorem specjalnym oświadczenie napisała: „Rzeczowa rozmowa prezydentów Rosji i USA w Hamburgu może się stać pierwszym krokiem w kierunku wyjścia z trudnej sytuacji, w której znalazły się relacje obu krajów”.

wyborcza.pl

W 2014 Obama przemawiał na tle polskich flag przy 🇵🇱 godle. W 2017 Trump przemawiał bez polskich flag przy 🇺🇸 godle. To mówi bardzo wiele

Czy deportują Niemców z Hamburga?

08/07/2017

We look forward to a lot of very positive things happening for Russia and the United States…It’s an honour to be with you – słowa Trumpa do Putina to nie jedyny mindblowing, z jakim musi się od kilkunastu godzin wadzić prawicowy mind, żeby nie powiedzieć  Free Your Mind. W końcu, jak trafnie zauważył Zandberg w SuperNowotworze, Trump, jak każdy sprzedawca, potrafi szepnąć słówko i Arabii Saudyjskiej, i Polsce i wreszcie Rosji. Ale tylko jeden z tych trzech narodów skacze z radości jak małpka.

Większym mindblowingiem są jednak wydarzenia w Hamburgu. I to nie tylko dlatego, że, o dziwo, zamiast ministra Morawieckiego, jest tam obecny kandydat niemiecki pan Donald Tusk. Chodzi bowiem o to, co się dookoła szczytu dzieje. A dzieją się rzeczy, dla polskiego widza, wręcz niepojęte: płoną auta, leją z armatek wodnych, policja zderza się z niemieckimi alterglobalistami, krzyczącymi o wyzysku i zbrodniach kapitalizmu.

No właśnie: zderza się z niemieckimi alterglobalistami. Tymczasem od tygodni słyszymy, jak to muslimy, ciapaci, uchodźcy, arabusy niszczą i ograbiają Niemcy, jak to Niemcy z tobołkami nad polską granicę pielgrzymują, jak to szwagier z ciotką wujka motyla noga, nie mogą, po prostu nie mogą, już w tej Rzeszy niemieckiej, bo tak ich islamiści mordują, zwłaszcza w rabarbarmadan. A tymczasem w Hamburgu nic. Hamburg się pali, Hamburg w chaosie, a islamistów, ani widu, ani słychu. Nie przyłączają się do rozbestwionej młodzieży, burek i sandałów na filmikach brak, nie ma nawet Allah Akbar, a przecież Niemcy to już prawie druga Turcja albo Afganistan. Więc może, cholera, coś tu w tej narracji nie gra?

Powiada minister Błaszczak, że Hamburg to Europa drugiej prędkości, bo mniej bezpieczny niż Polska.  I na swój sposób ma rację.  Spójrzmy tylko na polską lewicę, która zamiast z kamieniami, powitała Trumpa uroczą przebieranką, o której zaraz zatwittowały rozmaite HuffingtonPosty i sama pani Margaret Atwood. Czyż nie jest to dowód, jak odpowiedzialną mamy w Polsce lewicę? Spójrzmy na protesty KODu, podczas których starano się nie deptać zieleni, a raz na trasie można było nawet spotkać panią z kroplówką. I nic nie płonęło. Wreszcie spójrzmy na protesty Gazety Polskiej, owe, popularne swego czasu, marsze z pochodniami, które również żadnej szkody fizycznej nikomu nie czyniły. Spójrzmy na obie strony pod pałacem w kulminacyjnym momencie, do dziś pamiętam znudzone twarze Sakiewicza opuszczającego pierwszą „rozróbę” pod krzyżem. I wreszcie spójrzmy na to prawicowe miasteczko protestujące pod Sądem Najwyższym, gdzie prawicowi biedacy w swej ignorancji serio myśleli, że prawicowe państwo Błaszczaka ich będzie chronić. A tymczasem prawicowe państwo Błaszczaka ich zawinęło nad ranem, tylko dlatego, żeby Trump mógł małpeczce rzucić poślinionego bananka. I też nic się nie stało, nikt z miasteczka nie strzelał, nikt nie podkładał ognia.

Polska protestująca jest więc bezpieczna. Bezpieczna z małym wyjątkiem. Tym wyjątkiem są oczywiście, ci którzy najgłośniej o Hamburgu dziś krzyczą. Tym wyjątkiem są polskie ugrupowania faszystowskie. A przecież wystarczy wspomnieć, że z jednego tylko marszu niepodległości rannych było blisko 50 osób, że palenie to dla faszystów zajęcie wręcz ukochane, wszak ile razy tęcza płonęła niczym hamburskie auta; że w Polsce bez użycia policji nie da się wejść do teatru w Warszawie.

I teraz Błaszczak, mający wręcz komfortowe warunki do ograniczenia protestów, robi ze swoimi kolegami wszystko, aby te warunki jak najbardziej zbliżyć do tych z Hamburga. Jest swoistym symbolem zatrudnienie ONRowca w polskim radiu w dniu, kiedy kilku ONRówców skazano za seks z nieletnią. Jest swoistym facepalmem patrzenie, jak PIS oddaje IPN faszystowskiej narracji, gdzie Armia Krajowa zaraz będzie bandą pedałków, nie to, co Brygada „Sieg Heil” Świętokrzyska. A przecież nawet żelazny PISowski elektorat ma ONR za bandytów.

Tymczasem, jeśli jest coś, co poza intencjami, różni alterglobalistów od faszystów to przede wszystkim odwaga. Ci pierwsi ruszają na uzbrojonych policjantów z palami, ci drudzy ruszają na emerytów z KODu w pięciu, kopiąc ich w głowę. Ci pierwsi nazywani są barbarzyńcami, ci drudzy nadzieją tego narodu. I może właśnie dlatego państwo PIS z nimi flirtuje? Może przepełnione Piotrowiczami, Piętami, Błaszczakami, Suskimi, Szydłami i Sasinami nie potrafi wygenerować kogoś, kto nawet dla pisowskigo elektoratu nie będzie peerelowskim zderzakiem w teczce? No cóż, być może powinni sięgnąć do badań poparcia wśród najmłodszych i zerknąć, czemu lada moment staną się zakładnikiem tego elektoratu?

https://galopujacymajor.wordpress.com/2017/07/08/czy-deportuja-niemcow-z-hamburga/

Agata Bielik-Robson: Nasza demokracja ma teologiczne korzenie

Joanna Bielska-Krawczyk

08.07.2017

Tym, co powinno ukierunkowywać współczesnego człowieka religijnego, jest przede wszystkim etyczność. Religia żydowska i chrześcijańska są przecież religiami miłości bliźniego. Kwestie metafizyczne – jak to, z czego świat jest złożony – są drugorzędne – mówi Agata Bielik-Robson, specjalistka w dziedzinie sekularyzacji i filozofii postsekularnej.

Niepokoi mnie, że kurczy się grono ludzi, którzy skłonni byliby głośno zastanawiać się nad pewnymi sprawami, wspólnie poszukiwać, umieć się w ogóle przyznać do tego, że szukają. Coraz więcej za to jest takich, którzy są pewni swego, pewni wszystkiego, i to betonowo pewni (albo przynajmniej chcą za takich uchodzić). Ja się tego boję.

Agata Bielik-Robson: Ja też, bo tam, gdzie kwitnie ideologia, tam już nie ma miejsca na myślenie*.

I nie ma spotkania z drugim człowiekiem.

– Zostaje wtedy czysta dogmatyka. Rzeczywiście ja też mam takie wrażenie, niestety, że ludzie się teraz spotykają ze sobą po to, żeby sobie przedstawiać protokoły różnic: cała przyjemność polega na tym, żeby utwierdzić się w przekonaniu o swojej dogmatycznej odmienności.

Katolikami jest 92 proc. Polaków, ale tylko 39 proc. z nich deklaruje regularne uczestnictwo w niedzielnej mszy świętej (fot. Grzegorz Dąbrowski / Agencja Gazeta)Katolikami jest 92 proc. Polaków, ale tylko 39 proc. z nich deklaruje regularne uczestnictwo w niedzielnej mszy świętej (fot. Grzegorz Dąbrowski / Agencja Gazeta)

Wielu ludzi odczuwa silne obawy przed tym, że sekularyzacja szkodzi religii i wierze, że jest im wroga. I tylko nieliczni, tacy jak na przykład Guardini [Romano Guardini, niemiecki ksiądz katolicki pochodzenia włoskiego, teolog i filozof religii, ekspert Soboru Watykańskiego II do spraw liturgii – przyp. red.], są skłonni uznać, że kiedy wyobrażenie Boga jest bardziej prawidłowe, to świat staje się bardziej świecki. Mamy tu więc zarysowane dwa stanowiska: jedno pełne obaw i drugie, które widzi w sekularyzacji objaw dojrzałości religijnej. Czy zatem powinniśmy się bać sekularyzacji?

–  Ja uważam, że nie, ale nie musi to być reprezentatywne i przekonujące dla innych ludzi, dla wierzących czy przedstawicieli innych wyznań. Pytanie, które Pani zadała, to podstawowe pytanie nowoczesności, które oddziela chrześcijaństwo niereformowane od reformowanego. Otóż wydaje mi się, że myślący protestant od razu odpowie: „Nie. Nie należy obawiać się sekularyzacji”. Sekularyzacja jest w ogóle częścią reformacji. I jest częścią tego ruchu, który – zdaniem protestanta – uzdrowił chrześcijaństwo, jednocześnie wprowadzając cywilizację zachodnią na tor modernizacji. Sekularyzacja, reformacja i modernizacja to zjawiska ze sobą ściśle powiązane. Czym jest bowiem w punkcie wyjścia sekularyzacja? Jest to likwidacja zakonów i dóbr kościelnych, czyli całkowita zmiana struktury życia kościelnego, które od tego momentu przestaje się opierać na zakonach, a zaczyna służyć laikatowi. Kapłani biorą sobie żony i zaciera się powoli różnica między człowiekiem duchownym i człowiekiem świeckim.

Sekularyzacja – termin, który pojawił się w XVII wieku, oznaczający zeświecczenie. W przeszłości używany był na określenie kasaty majątków zakonnych, a we współczesnej myśli socjologicznej i filozoficznej odnoszony bywa do procesów zachodzących w społeczeństwach podlegających modernizacji i racjonalizacji, określając zmieniające się w nich miejsce i rolę religii; niekiedy rozumiany jako proces prowadzący do jej zaniku. Można w nim dostrzec jednak także drogę ku tak dalece posuniętemu przeniknięciu życia przez prawdy religijne, że religia instytucjonalna zaczyna tracić na znaczeniu lub może przedefiniować swoje zadania.

To samo (małżeństwa księży) mamy jednak także w Kościele prawosławnym.

– Tak, ale w protestantyzmie mamy jeszcze likwidację życia monastycznego, które mocno oddzielało sferę duchową od sfery doczesnej. I pojawia się tutaj sprowadzenie życia religijnego do wymiaru intensywnie przeżywanej doczesności. Takie jest pierwotne znaczenie słowa „sekularyzacja” – wejście Kościoła w życie doczesne. Duchowni przestają się różnić od swoich świeckich podopiecznych w sposobie życia, w podejściu do świata, do rodziny, do miłości, do pracy.

Liczba wierzących i praktykujących Polaków spada konsekwentnie od wielu lat (fot. Łukasz Krajewski/ Agencja Gazeta)Liczba wierzących i praktykujących Polaków spada konsekwentnie od wielu lat (fot. Łukasz Krajewski/ Agencja Gazeta)

Sobór Watykański II [ostatni sobór powszechny Kościoła katolickiego otwarty 11 października 1962 i zakończony 8 grudnia 1965 – przyp. red.] podjął ten trop, stawiając na usamodzielnianie się i ożywienie laikatu. W jakiejś mierze tą ścieżką podąża też wyraźnie Opus Dei, podkreślające rolę świeckich w życiu Kościoła i ewangelizację w miejscu pracy.

– W przypadku Opus Dei mamy jednak do czynienia z czymś innym, bo jest to organizacja bardzo hierarchiczna i właściwie elitarna, podczas gdy procesy, o których mówimy, miały charakter bardzo egalitarny. Wszyscy na powrót są sobie równi – nie ma kobiet, nie ma mężczyzn, nie ma Żydów, nie ma Greków. Po raz kolejny pojawia się ekstatycznie przeżywane Pawłowe chrześcijaństwo, które duchownych sprowadza do poziomu doczesności, podczas gdy laikat podnosi do poziomu uświęcenia. (…) Gdyby nie doświadczenie na nowo przeżywanego Pawłowego chrześcijaństwa, żadna iskra demokracji w nowoczesności by się nie narodziła. Trzeba to mocno podkreślić, że nasza demokracja ma po prostu teologiczne korzenie. I nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

Opus Dei (z łac. Dzieło Boże) – instytucja Kościoła katolickiego powołana do istnienia w 1928 roku przez Josemarię Escrive de Balaguera (kanonizowanego w 2002). Kładzie nacisk na formację duchową, ewangelizację w miejscu pracy poprzez przyjmowane postawy, edukację i powszechne powołanie do świętości, łączące się także z obowiązkiem apostolskim.  Tj. stworzone przez Pawła z Tarsu (świętego Pawła).

Z  jednej strony oczywiście demokracja wyrasta z pewnych przemian zachodzących w życiu religijnym  chrześcijańskiej Europy, z drugiej jednak należy chyba zauważyć, że przemiany w religii stają się konieczne w obliczu zmieniających się struktur życia społecznego.

– To prawda. Dlatego od razu wskoczyłam w buty protestanta: komuś, kto jest w Kościele reformowanym, o wiele łatwiej jest zrozumieć procesy nowoczesności, ponieważ tutaj nie ma aporii [sprzeczność, sprawiająca wrażenie, że jest nie do przezwyciężenia – przyp. red.]. (…) Protestanci nie mają problemu z większością przemian modernizacyjno-emancypacyjno-liberalnych, jakie zachodzą w cywilizacji zachodniej, podczas gdy katolicy mają. To jest oś, która radykalnie oddziela od siebie te dwa typy chrześcijaństwa.

Portret Marcina Lutra (fot. Wikimedia.org / Domena publiczna)Portret Marcina Lutra, niemieckiego teologa i inicjatora reformacji (fot. Wikimedia.org / Domena publiczna)

Religia ma niejedno imię. (…) Pytanie, czy tego samego nie można powiedzieć o sekularyzacji. Czy ona też nie ma różnych oblicz, w tym złych?

– Tak, oczywiście, że tak. Jedną z niechcianych konsekwencji projektu sekularyzacyjnego, który w pewnym momencie jakby wymknął się spod kontroli, jest na przykład radykalna ateizacja. Tego nie chciał ani Izaak Luria, ani Petrus Ramus, ani młody Luter – ale kilka wieków później okazało się, że sekularyzacja potrafi prowadzić do wygaszenia teologicznego napięcia.

Izaak Ben Szlomo Luria Aszkenazi (1534-1572) – rabin żyjący w Palestynie, twórca nowoczesnej kabały i jednego z nurtów mistycyzmu żydowskiego.

 

Petrus Ramus (1515-1572) – francuski uczony doby renesansu. 

 

Marcin Luter (1483-1546) – żyjący na przełomie XV i XVI wieku mnich augustiański, teolog i reformator religijny, główny inicjator reformacji, twórca jednego z nurtów duchowości protestanckiej – luteranizmu.

Ruch, który miał zmienić relacje między Stwórcą a stworzeniem, przesuwając uwagę ze Stwórcy na stworzenie, okazał się więc w istocie ryzykowny. Nagle nie mamy już Stwórcy, nie mamy stworzenia. Jest tylko świat – taki kawałek materii, który nie ma celu.

Jest pozbawiony sensu…

– Tak. „Sens” w ogóle etymologicznie znaczy „kierunek”, „orientacja”. I świat w wyniku sekularyzacji ją traci. To jest oczywiście efekt uproszczenia skądinąd bardzo skomplikowanej doktryny, jaką – filozoficznie rzecz biorąc – jest chrześcijaństwo. W każdym razie ateizacja jest niechcianym dzieckiem sekularyzacji i teologia protestancka od XVI wieku musi się z tym borykać. (…)

Pope Francis meets bishops and cardinals at the end of a special jubilee audience in St. Peter's Square at the Vatican, Saturday, Feb. 20, 2016. (AP Photo/Alessandra Tarantino)Papież Franciszek z kardynałami i biskupami (fot. Alessandra Tarantino/AP)

Czy zachowania nacechowane lekceważeniem wobec ludzi wierzących, szydzeniem z treści ich wiary należy uznać za naturalną konsekwencję sekularyzacji, czy wyłącznie traktować jako objaw braku kultury osobistej?

–  Jest to związane z sekularyzacją, jak najbardziej. Widać to zwłaszcza w świecie protestanckim, gdzie radykalni ateiści potrafią być bardzo agresywni między innymi dlatego, że mają jakby nieczyste sumienie – w tym sensie, że czują przez cały czas, iż ateizm jest wpisany w teologiczny projekt, z którym oni mieliby rzekomo całkowicie zrywać, a tak naprawdę nie zrywają i coś ich tutaj dręczy – jakiś kompleks późnego pochodzenia i. bastardyzacji. (…)

Nawet słuchanie takich – wydawałoby się – światłych ateistów jak Dawkins [Richard, brytyjski zoolog, etolog, ewolucjonista i publicysta – przyp. red.] mnie osobiście sprawia umysłowy ból, ponieważ zdaję sobie sprawę z tego, że jego wyobrażenie człowieka wierzącego to jest obraz prymitywa, który wierzy, że na chmurze siedzi starszy pan z brodą i pociąga ręcznie za sznurki. Są wprawdzie ludzie, którzy żywią taką wiarę. Wspominała Pani o wierze infantylnej. Jest ona oczywiście dość niepokojąca, bo chrześcijaństwo nie różni się wówczas…

… od archaicznych wierzeń?

–  Od archaicznej magii.

Tylko że nie wszystkie osoby wierzące wierzą w taki właśnie sposób.

– No właśnie. A Dawkins sobie wyobraża, iż tak wygląda wiara jako taka, i to powoduje, że słuchanie go boli. A przecież Objawienie jest czymś zupełnie przeciwnym. Problem tylko w tym, że wielu chrześcijan nie zdaje sobie z tego sprawy. Ze względu na to, że chrześcijaństwo jest projektem egalitarnym, pojawiają się niejako błędy w samej katechezie. Kościół zbyt często zadowala się apelowaniem do dziecinnych, magicznych wyobrażeń.

Posąg Trygława w Puszczy Bukowej w Szczecinie. To bóstwo Słowian połabskich i Pomorzan (fot. Cezary Aszkielowicz / Agencja Gazeta)Posąg Trygława w Puszczy Bukowej w Szczecinie. To bóstwo Słowian połabskich i Pomorzan (fot. Cezary Aszkielowicz / Agencja Gazeta)

Proces edukowania ludzi w tym względzie jest trudny dlatego, że po pierwsze (tak jak Pani zauważyła), teologiczne komplikacje są zbyt duże i nie każdy jest w stanie je pojąć, a po drugie, przemiany w mentalności społeczeństw zachodzą dużo wolniej, niż byśmy tego chcieli i to sobie wyobrażali. W związku z tym, pomimo setek lat chrześcijaństwa, na przykład społeczeństwo polskie w znacznej mierze wydaje się w swoim sposobie myślenia pogańskie.

– Tak. Jest pogańskie. Umówmy się, ludowe chrześcijaństwo polskie jest magiczne. Mam takie wrażenie, że Kościół przymyka na to oko.

Kościół często, stawiając na masowość, wybiera drogę folkloryzacji wiary i dlatego tak się dzieje.

– Ma to jednak historyczne zaplecze. Nawracanie pogańskich ludów Europy odbywało się poprzez adaptowanie ich świąt, świętych miejsc i delikatne zabarwianie ich chrześcijaństwem. Powstawała wówczas fuzja pogańsko-chrześcijańska i tak kształtowało się chrześcijaństwo masowe. Oczywiście chodziło o to, żeby najbardziej obiecujące jednostki wyłowić z tego tłumu i  potem już w  zakonach uformować, ale na poziomie masowym katolicyzm zadowolił się półpogaństwem.

Według mnie proces chrystianizacji Europy zachodził za szybko i z niewłaściwych pobudek, bardzo często decyzje o przyjęciu chrześcijaństwa nie miały przecież żadnego związku z przemianami duchowymi ludzi je przyjmujących (czy wręcz zmuszanych do przyjęcia). To nie może nie mieć swoich konsekwencji – odczuwanych aż do dzisiaj.

– Tak, zbyt często decydowały pobudki polityczne. Dlatego tak ważna była reformacja, która stała się niejako powtórnym chrztem Europy. Europa została ochrzczona jako nieświadome niemowlę i z zewnętrznych dla wiary przyczyn. Musiało minąć kilka wieków, zanim odkryła chrześcijaństwo na nowo i po raz pierwszy naprawdę. (…)

A ja ciągle jeszcze czekam na prawdziwy rozkwit chrześcijaństwa! Tymczasem jednak obserwuję dwa niepokojące zjawiska  – z  jednej strony pojawia się coraz większa grupa ludzi, którzy zmęczeni relatywizmem, szukając w czymś oparcia, zaczynają ciążyć ku rozwiązaniom konserwatywnym lub wręcz ku rozmaitym fundamentalizmom; z drugiej strony zaś są ci, którzy bojąc się fundamentalizmu, na wszelki wypadek odrzucają religię jako taką. Czy istnieje jakaś trzecia droga? Czy też skazani jesteśmy na niezdrową polaryzację?

– Oczywiście, że istnieje trzecia droga, ale jest to droga trudna, dialektyczna, wymagająca pewnego wysiłku. Silniejsze bardziej centralne kultury Zachodu lepiej sobie radzą z takimi napięciami, o których Pani właśnie wspomniała. Kultury dojrzalsze potrafią negocjować pomiędzy sprzecznościami. Kultury peryferyjne natomiast, a Polska do takich należy, znacznie gorzej. (…)

Zaprowadzenie chrześcijaństwa, obraz Jana Matejki z 1889 r. (fot. Wikimedia.org / Domena publiczna)Zaprowadzenie chrześcijaństwa, obraz Jana Matejki z 1889 r. (fot. Wikimedia.org / Domena publiczna)

Zastanawiam się jednak, czy nie można by tego uniknąć poprzez jakieś procesy edukacyjne. Przecież historia cywilizacji europejskiej jest tak bogata, że powinna nas przygotować do dobrego rozwiązania tego problemu. (…) Gdyby więc wyciągnąć wnioski z całej tradycji europejskiej, powinniśmy być właściwie bardzo dojrzali w patrzeniu na świat i religię.

– I tacy przecież byliśmy. Przypomnijmy sobie postawę Kościoła po 1989 roku. Naprawdę wtedy nic nie zapowiadało tak czarnego scenariusza – tego, że polski Kościół nagle całkowicie odrzuci nowoczesność i liberalizm i wykona woltę prawie proprawosławną. A teraz obserwujemy putinizację polskiej polityki i Kościoła. (…) gdy spojrzymy chłodnym okiem historyka na wojny religijne we wczesnonowożytnej Europie albo na to, co się dzieje dzisiaj w islamie…

… z którym mamy kłopoty.

– Przede wszystkim on sam ma ze sobą kłopoty. To jest bardzo głęboko poraniony wewnętrznie świat, w dużej mierze przypominający Europę czasów wojen religijnych XVI i XVII wieku, kiedy to protestanci z katolikami rżnęli się tak jak teraz szyici z sunnitami. Z tą jednak różnicą, że w Europie przez te dwieście lat potwornego kryzysu i barbarzyństwa, mimo wszystko, pracowały elity dążące do pojednania – od Erazma z Rotterdamu po Hobbesa, Spinozę, Mendelssohna i Lessinga. Istniała cała siatka ludzi, którzy myśleli o tym, jak osiągnąć i utrzymać pokój społeczny. A ja tego nie widzę w świecie islamskim, przynajmniej na razie. To naprawdę niepokojące, że tam elity są na niewiele wyższym poziomie od fanatycznych mas. Islam, który był we wczesnym średniowieczu najbardziej cywilizacjotwórczą religią, w wieku XI dokonał intelektualnego samobójstwa, tworząc podwaliny religijnego fundamentalizmu. Nie pojawili się już nowi wielcy na miarę Awicenny czy Awerroesa.

Awerroesa i Awicennę do dziś uznaje się za jednych z największych myślicieli świata islamu (fot. Wikimedia.org / Domena publiczna / Wikimedia.org / CC-BY-SA-2.0)Awerroesa i Awicennę do dziś uznaje się za jednych z największych myślicieli świata islamu (fot. Wikimedia.org / Domena publiczna / Wikimedia.org / CC-BY-SA-2.0)

To jest dla nas rodzajem memento: każda cywilizacja może wejść na drogę, która prowadzi ku regresowi.

– To jest przestroga przed regresem fundamentalistycznym. Fundamentalizm jest bardzo niebezpieczny dla kultur i dla samych religii. Chrześcijaństwo jest na to zjawisko bardziej impregnowane, ale religie prawa – czyli właśnie judaizm i islam, religie halachy i szariatu – są nim mocno zagrożone. Prawo może zacząć się jawić jako czysto zewnętrzny mechanizm, który trzeba przyjąć ze ślepym posłuszeństwem. Kiedy tak się potraktuje religię, to potem już właściwie nie można się z tego wydobyć. Prowadzi to do redukcji jednostki i zaniku życia duchowego. Pozostaje mechaniczne, niekwestionowalne posłuszeństwo, czysta uległość (co zresztą jest znaczeniem słowa „islam”.). (…)

Religia staje się zbiorem prostych i dosłownie rozumianych dyrektyw, które należy czytać jak książkę telefoniczną. To jest właśnie fundamentalizacja chrześcijaństwa, która nie ma nic wspólnego z jego duchem. (…)

Jak zatem należałoby myśleć o religii, żeby uniknąć niebezpieczeństw fundamentalizmu? Jak ją definiować?

– Tym, co powinno ukierunkowywać współczesnego człowieka religijnego, jest chyba przede wszystkim etyczność. (…)

Religia żydowska i chrześcijańska są przede wszystkim religiami miłości bliźniego. Kwestie metafizyczne – jak to, z czego świat jest złożony – są drugorzędne. Absolutnie pierwszorzędne jest przykazanie miłości bliźniego, które nie zakłada żadnego zwrotu. Nie da się, jak „gen altruizmu”, wyjaśnić tym, że kiedyś tam, koniec końców, nam się to opłaci. To jest perspektywa, która w ogóle ucina kwestie opłacalności dobrych uczynków. To jest imperatyw kategoryczny Kanta, który wyprowadza nas całkowicie poza wszelki pragmatyzm. Zgodnie z tą zasadą robimy coś wyłącznie dlatego, że to jest dobre. I to wydaje mi się samym sednem judeochrześcijańskiego Objawienia.

Książka 'Wiara w czasach niewiary. Rozmowy o współczesnej religijności' (fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta)Książka ‚Wiara w czasach niewiary. Rozmowy o współczesnej religijności’ ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak (fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta)

*Fragment książki ”Wiara w czasach niewiary. Rozmowy o współczesnej religijności”


Agata Bielik-Robson.
 Ur. w 1966 roku, filozofka specjalizująca się w zagadnieniach dotyczących religii judaistycznej, sekularyzacji i myśli postsekularnej; pracuje w Polskiej Akademii Nauk oraz uniwersytecie w Nottingham. Autorka między innymi książek: „Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości” (2000); „Kłopot z chrześcijaństwem: wieczne gnicie, apokaliptyczny ogień, praca” (2013, wespół z Tadeuszem Bartosiem); „Deus otiosus: nowoczesność w perspektywie postsekularnej” (2013, redakcja wespół z Maciejem A. Sosnowskim).

weekend.gazeta.pl

Nie wstydźmy się wstydzić, Polacy! Naprawdę mamy czego

Paulina Wilk

08.07.2017

Jestem dzieckiem United Colors Of Benetton. Billboardów, na których ludzie wielu ras, narodowości i orientacji wyskakują do góry, otoczeni barwną bawełną. Na których ksiądz całuje zakonnicę, a prezydent USA – przywódcę Chin. Obrazów, na których serca człowieka białego, czarnego i żółtego leżą obok siebie, wydarte z piesi i identyczne.

Kabaret Tey opowiadał w PRL-u krótki dowcip o zacofaniu będącym skutkiem politycznej dyktatury ciemniaków i spowodowanej przez nich zapaści gospodarczej.

– Co było w Rumunii przed lampą naftową?

– Elektryczność!

Kurtyna.

Śmialiśmy się z tego żartu w najweselszym baraku demoludów, bo byliśmy trochę hop do przodu i kto jak kto – my na pewno nie Rumunia, my się nie cofaliśmy. Ale teraz już nam nie do śmiechu, bo jedziemy na wstecznym tak, że Nicolae Ceausescu byłby pod wrażeniem.

W polityce prędko wracamy do epoki sprzed rozumienia i szanowania podstawowych wolności. W zasadzie jesteśmy na czasie tylko jako przedstawiciel świeżego fenomenu demokracji nieliberalnych, obok – na przykład – węgierskiej czy tureckiej.

Mnie bardziej jednak zdumiewa zaciemnienie mentalne i obyczajowe. Ten ochoczy powrót do ciasnych horyzontów i ciemnogrodztwa. Do nienawiści jako odpowiedzi na wszystko, co przynosi zmieniająca się rzeczywistość. Nienawiść mnie nie pociąga i nie będę tu analizować jej bieżącego fenomenu, ponieważ jest ona postawą niepodlegającą modyfikacji, odbiera ludziom rozum i – niestety – zamyka ścieżki dialogu racjonalnego czy uczuciowego.

Chętniej niż wykwitami paranoicznych lęków zajęłabym się wstydem, którego brakuje nam jak pomarańczy w Polsce Ludowej. Jakby tę postawę objęto embargiem i zakazano jej importowania z dojrzalszych społeczeństw obywatelskich. Nie wstydźmy się wstydzić, Polacy! Naprawdę mamy czego. Choćby ostatnich napaści w Lublinie, których ofiarą padły muzułmańskie nastolatki. Napluto na młodych ludzi, którzy – o ironio, o wstydzie – przyjechali, by lepiej zrozumieć korzenie największego XX-wiecznego zła. Wstydźmy się za policjantów, którzy się z tego oplucia śmiali. I za ich przełożonego ministra, który zaniechaniem ukarania funkcjonariuszy wyznacza kierunek służbom mundurowym na przyszłość. W takich krajach jak Indie czy Pakistan każdy obywatel wie, że pomocy można szukać wszędzie, tylko nie na policji. Coraz nam bliżej do tych „szlachetnych” wzorców.

Protestors attempt to break through a barricade outside Delhi Police headquarters during a protest against the rape of a 5-year-old girl in New Delhi, India, Saturday, April 20, 2013. Officials say the child is in serious condition after being raped and tortured by a man who held her in a locked room in India's capital for two days. Police say the girl went missing Monday and was found Wednesday by neighbors who heard her crying in a room in the same New Delhi building where she lives with her parents. (AP Photo)Protesty w Indiach po brutalnym zgwałceniu pięcioletniej dziewczynki, 2013 r. (fot. AP)

Wstydźmy się za udawanie, że nie stać nas na różne obrzydliwości. Wstydźmy się pobić i obelg serwowanych każdego dnia żyjącym wśród nas pracownikom kebabów, studentom z Bangladeszu, Romom spędzającym niedzielne popołudnia w parkach, lesbijkom pobitym nad Wisłą przez osiłków, którym taka miłość w karkach się nie mieści. Wstydźmy się ministra zdrowia opowiadającego publicznie antynaukowe nonsensy. Wstydźmy się śmiało za księży zaprzeczających molestowaniu dzieci i przemocy seksualnej w samym Kościele. Wstydźmy się, zamiast spijać niedzielne słowa z ich ust i potulnie milczeć. Za Ojca Dyrektora – bodaj najbardziej cynicznego przedsiębiorcę III i IV Rzeczpospolitej. Za Kubę Wojewódzkiego i Tomasza Adamka, którzy w prime time rzekomo liberalnej stacji promują przemoc wobec kobiet. Wstydźmy się ordynarnego poczucia humoru, które zbiorowo uprawiamy w tramwajach, na mazurskich pomostach i w zakopiańskich kurortach. Wstydźmy się za zajęte miejsca, których nie ustępujemy osobom starszym, za krawężniki niedostosowane dla osób niepełnosprawnych, za nieposprzątane psie kupy, gburowatość przychodzącą nam łatwiej niż uśmiech.

Gorąco polecam poczucie wstydu, bo od niego się nie umiera. Wstyd jest rodzajem refleksji, bez niej trudno ruszyć naprzód. Nam samym, ale i całemu społeczeństwu. Mogę się wstydzić bezpośrednio za siebie albo za papierowego prezydenta i najbardziej antykobiecą panią premier, o jakiej w najgorszych koszmarach nie śniłam. Ale i ten eksportowany na nich wstyd jest przecież mój, nasz – ostatecznie to my, obywatelska większość, wywindowaliśmy ich na urzędy. I my ich tam utrzymujemy.

Wstydźmy się śmiało, ale i mądrze. Czyli po coś. Chociażby po to, żeby jutro mieć o jeden powód do wstydu mniej. Nie wiem, jak inni, ale ja lubię mieć poczucie zadowolenia z tego, że coś zrobiłam dobrze. Lepiej niż poprzednio. Obśmiewana „pedagogika wstydu”, którą aktualnie nam panujący zdecydowali się z impetem odrzucić i zastąpić nadętym balonem dumy narodowej, to tylko karykaturalna nazwa dla bardzo przydatnych ćwiczeń skromności i pokory. Dobrze mieć standardy, ku którym się dąży i nie ma niczego uwłaczającego w upatrywaniu ideału wśród Innych.

18.12.2015 Torun . Ojciec Tadeusz Rydzyk wsrod wiernych . Poswiecenie kosciola pw . Najswietszej Maryi Panny Gwiazdy Nowej Ewangelizacji i sw . Jana Pawla II przy Drodze Starotorunskiej w Toruniu . Fot. Wojciech Kardas / Agencja GazetaOjciec Tadeusz Rydzyk (fot. Wojciech Kardas / Agencja Gazeta)

Wstyd jest przeciwieństwem dumy jako nieprzemakalnej tarczy, od której świat się tylko odbija. Już samo przyznanie, że wstyd jest OK, otwiera drzwi do kontaktu. Wreszcie wstyd jest niezbędny, by móc się od niego uwolnić. Nie nienawidzić ani siebie, ani innych.

W latach 90., ostatniej dekadzie stulecia i pierwszej dekadzie polskiej wolności, przełamywanie wstydu, tabu i podziałów było leitmotivem codzienności. Odmienność, różnice stanowiły przedmiot fascynacji, a nie strachu – jak dzisiaj. Otwieranie granic politycznych czy obyczajowych oznaczało poszerzenie przestrzeni wolności indywidualnej i zbiorowej. W gruncie rzeczy nie stało się nic, co by miało tamte ideały obalić. To, że współistnienie w społeczeństwach wieloetnicznych przyniosło obciążenia i frustracje? Że zdarzają się w Europie zamachy, notabene będące bladym echem przemocy na tzw. globalnym Południu? To, że przybyszów może z czasem być więcej niż tutejszych? Wszystko to są prawdziwe wyzwania. Żadne jednak nie unieważnia filozofii, w której wyrastałam i która pozostaje skuteczną szczepionką na wszelkie formy nienawiści.

Jestem dzieckiem United Colors Of Benetton. Billboardów, na których ludzie wielu ras, narodowości i orientacji wyskakują do góry, otoczeni barwną bawełną. Na których ksiądz całuje zakonnicę, a prezydent USA – przywódcę Chin. Obrazów, na których serca człowieka białego, czarnego i żółtego leżą obok siebie, wydarte z piesi i identyczne. Najbardziej lubiłam plakat z 1991 r., na którym dwie kobiety różnych ras obejmują między sobą dziecko. Dzięki nim inna rodzina, inny ład jawiły się jako możliwe i prawdopodobne.

Uspokajam – nie mam żadnych związków z tą firmą odzieżową, kupiłam w niej jeden szalik i dwie koszulki. Jednak jej reklamom zawdzięczam wyrazistą, barwną ilustrację ducha otwartości. Nie zrezygnowałam z przekonania, że współżycie w wielości jest ideałem, ku któremu warto zmierzać. Że najlepsze miejsce pod słońcem to takie, w którym wita się przyjezdnych i robi im miejsce. Na krańcach świata najcieplej i najżyczliwiej zawsze podejmują mnie muzułmanie. Dla nich niezapowiedziany gość to znak od Boga. Dla nas – kandydat do bicia.

Spieszmy się wstydzić, tak szybko przybywa powodów.


Paulina Wilk.
 Ur. 1980. Pisarka, publicystka. Autorka książek „Lalki w Ogniu. Opowieści z Indii”, „Znaki szczególne” o dorastaniu w czasie polskiej transformacji, a także serii bajek dla dzieci o misiu Kazimierzu. Zajmuje się tematyką międzynarodową i literaturą. Stale współpracuje z tygodnikiem „Polityka”, a także z „National Geographic Traveler”, „Przekrojem” oraz magazynem „Kontynenty”. Jest współtwórczynią Big Book Festival – międzynarodowego festiwalu czytania odbywającego się w Warszawie od 2013 r. Pracuje nad książką poświęconą miastom przyszłości.

 

weekend.gazeta.pl

Agencja ratingowa Fitch nie zmieniła ratingu Polski. Zaskakująco dobra prognoza spadku deficytu budżetowego

Anna Popiołek, Ireneusz Sudak, 07 lipca 2017

Fitch Ratings

Fitch Ratings

Agencja ratingowa Fitch podkreśla mocne podstawy polskiej gospodarki oraz silny sektor bankowy, ale ostrzega przed wzrostem deficytu budżetowego

Fitch w piątek wieczorem potwierdził rating Polski na poziomie „A minus” z perspektywą stabilną.

Agencja wskazuje na mocne fundamenty polskiej gospodarki oraz zdrowy sektor bankowy. Fitch prognozuje realny wzrost PKB w tym roku na poziomie 3,3 proc.

Zaskakująco dobra jest prognoza spadku deficytu budżetowego, bo aż o 0,4 pkt proc., do 2,6 proc. PKB, w porównaniu z poprzednią analizą.

Zdaniem agencji wzrosną także inwestycje na skutek większych wpływów z funduszy unijnych.

Podniesienie oceny ratingowej Polski według Fitch możliwe jest w przypadku kontynuacji wzrostu PKB oraz dalszego spadku wskaźników zadłużenia.

Z drugiej strony obniżenie ratingu jest możliwe w przypadku osłabienia „determinacji do utrzymania deficytu budżetowego poniżej granicy 3 proc.” oraz trudności w ustabilizowaniu relacji długu publicznego do PKB.

Fitch nie wspomina o trwającej w Komisji Europejskiej procedurze kontroli praworządności w Polsce.

Dobre dane marko

To pierwszy przegląd ratingu Polski po tym, jak kolejne dane zaczęły pokazywać poprawę sytuacji gospodarczej w Polsce. W pierwszym kwartale 2017 r. gospodarka Polski urosła o 4 proc., a międzynarodowe instytucje prześcigają się w podnoszeniu prognoz naszego wzrostu gospodarczego. Ekonomiści nie wykluczają, że tempo wzrostu gospodarczego bliskie 4 proc. może się udać utrzymać w całym 2017 r.

Dla porównania, w ubiegłym roku wzrost gospodarczy Polski wyhamował do 2,7 proc. Firmy zaciskały pasa, a pikujące inwestycje ciągnęły wzrost PKB do dołu. Nie pomagały zakupy polskich rodzin, które po otrzymaniu dodatku 500 zł na dziecko ruszyły na zakupy.

Polacy na zakupach…

Od stycznia jest coraz lepiej. W czerwcu nastroje konsumenckie były najlepsze w historii. Najbardziej poprawiły się oceny przyszłej i obecnej sytuacji ekonomicznej kraju oraz sytuacji finansowej gospodarstwa domowego. To, że Polakom żyje się lepiej, pokazują też inne badania. W kwietniu CBOS podał, że odsetek osób dobrze oceniających poziom życia swój i swoich rodzin wzrósł od marca o 4 pkt proc. i wynosi 59 proc. To również najwięcej w historii.

Potwierdzają to dane dotyczące sprzedaży detalicznej. W maju sprzedaż detaliczna wzrosła o 7,4 proc. wobec 6,7-proc. wzrostu w kwietniu. Z danych GUS wynika, że o 6 proc. zwiększyła się sprzedaż samochodów, o blisko 20 proc. – ubrań, butów i dodatków, a o 15 proc. – prasy i książek.

A większa konsumpcja napędza sprzedaż. W maju produkcja przemysłowa wzrosła aż o 9,1 proc. Nic dziwnego, od początku roku napędza ją rosnący popyt w kraju i za granicą, przede wszystkim dzięki dobrej koniunkturze w niemieckiej gospodarce.

To oznacza również większe wpływy do budżetu państwa. Od stycznia do maja dochody budżetowe wzrosły o 14,2 mld zł w porównaniu z tym samym okresem ubiegłego roku. Dochody z podatku od towarów i usług VAT były wyższe o 30 proc.

…gorzej z inwestycjami

Takiej poprawy nie widać w inwestycjach firm, choć jak twierdzi część ekonomistów, to kwestia czasu. Choć samorządy chętniej inwestują niż w 2016 r., to prywatne firmy wciąż są wstrzemięźliwe. Kiepsko wygląda sytuacja w budowlance.

Mimo że ekonomiści spodziewali się, że wzrost w budowlance wyniesie w maju nawet 13 proc., to w rzeczywistości było to 4,3 proc. Co gorsza, niektórzy analitycy, przyglądając się bliżej danym z sektora budowlanego, zauważają, że po wyeliminowaniu efektów kalendarzowych dynamika produkcji budowlanej topnieje do 6,4 proc., a w porównaniu z poprzednim miesiącem dynamika jest ujemna.

Zdaniem ekonomistów słaby wynik produkcji budowlanej to kolejna informacja z gospodarki wskazująca na to, że ożywienie w inwestycjach może się opóźnić. A to, czy inwestycje w drugim kwartale wyjdą na plus, będzie mieć zaś decydujący wpływ na dynamikę PKB w dłuższej perspektywie.

Obniżki ratingu mamy za sobą?

Wcześniej nastroje były dużo gorsze. Obie agencje – Fitch i Moody’s – ostrzegały Polskę przed nadmiernym zadłużeniem, a przede wszystkim – konsekwencjami obniżenia wieku emerytalnego. Jako pierwsza zrobiła to w połowie listopada 2016 r. agencja Fitch. Wydała komunikat, w którym przed tym ostrzegła – dzień po tym, jak Sejm przyjął ustawę przywracającą niższy wiek przejścia na emeryturę dla kobiet (60 lat) i mężczyzn (65 lat).

Zaraz po tym również agencja Moody’s informowała, że ustawa o obniżeniu wieku emerytalnego jest czynnikiem negatywnym oceny wiarygodności kredytowej Polski. Tłumaczyła, że cofnięcie reformy stopniowego podnoszenia wieku emerytalnego jest negatywne dla ratingu Polski, bo osłabia finanse publiczne i negatywnie wpływa na wzrost gospodarczy

Z wielkiej trójki na obniżkę ratingu Polski w styczniu 2016 r. zdecydowała się jedynie agencja Standard & Poor’s. Była to pierwsza w historii obniżka ratingu Polski, który jest przyznawany od 1995 r. Wtedy też S&P ostrzegła przed kolejnymi obniżkami ratingu Polski. „Istnieje możliwość, że nastąpi dalsze obniżenie wiarygodności, niezależności i efektywności kluczowych instytucji, zwłaszcza NBP” – podawała wtedy agencja w komunikacie.

Jednak już na początku grudnia 2016 r. agencja ratingowa Standard & Poor’s potwierdziła dotychczasową ocenę ratingową Polski. Perspektywa ratingu została podniesiona do poziomu stabilnego. To dlatego, że w bieżących działaniach rządu agencja nie widziała zagrożenia dla wiarygodności lub niezależności NBP.

wyborcza.pl

PEDOFILSKI KARNAWAŁ W KOŚCIELE TRWA W NAJLEPSZE

Czy kardynał podejrzany o tuszowanie spraw pedofilskich i bycie sprawcą powinien reprezentować Watykan wobec ofiar pedofilii?

Wysoki watykański dostojnik kardynał George Pell stanie 18 lipca przed australijskim sądem w związku z oskarżeniem o przestępstwa pedofilskie. Z postawionych mu zarzutów wynika, że prawdopodobnie zaczął molestować dzieci w latach 70. XX wieku już jako wikariusz i bez przeszkód kontynuował ten proceder na kolejnych szczeblach kariery. Cała sprawa wyszła na jaw dzięki działalności australijskiej Królewskiej Komisji ds. Instytucjonalnych Reakcji na Przemoc Seksualną wobec Dzieci, która już od ponad czterech lat bada, jak kościoły, szkoły i inne instytucje w Australii traktowały zgłoszenia dotyczące molestowania dzieci. W maju ukazała się też książka Kardynał: wzlot i upadek George’a Pella, w której reporterka ABC Network Louise Milligan zdała relację ze swojego dwuletniego dziennikarskiego śledztwa. Zeznania ofiar kardynała obejmują kilka dekad i kilka miast.

Obok naszego rodaka arcybiskupa Józefa Wesołowskiego, Pell to najwyższy rangą hierarcha Kościoła katolickiego, któremu postawiono tego rodzaju zarzuty. Jak pewnie pamiętacie – Wesołowski jako watykański dyplomata na Dominikanie zmuszał chłopców do czynów seksualnych, a na swoim komputerze trzymał dużo dziecięcego porno. Wśród ofiar nuncjusza był podobno nawet 13-latek cierpiący nas epilepsję, który w zamian za seks dostawał leki. Wesołowskiego co prawda karnie wydalono ze stanu kapłańskiego, ale na proces nie czekał w areszcie tylko w luksusowym apartamencie w Watykanie. Ostatecznie nie odpowiedział za swoje czyny, ponieważ zmarł, a w Polsce pogrzebano go z honorami. Mszę pogrzebową prowadził biskup. O zgwałconych dzieciach nie wspomniano ani słowem.

Cardinal_George_Pell
Kardynał George Pell. Fot. Gavin Scott, Wikimedia commons.

Kardynał Pell ma pecha – nie jest Polakiem tylko Australijczykiem, a jego kraj rozumie lepiej, kogo powinno wspierać państwo w sporze między podejrzanym o pedofilię i reprezentowanym przez potężną instytucję duchownym a molestowanym przez niego dzieckiem. Narzędziem państwa stała się Królewska Komisja, która w ciągu kilku lat zidentyfikowała co najmniej 1880 potencjalnych sprawców i przyjęła zeznania od prawie pięciu tysięcy ofiar. Średni wiek molestowanych dzieci to 11 lat, a pedofile stanowią siedem procent spośród wszystkich księży. Jeśli te liczby wydają wam się wysokie, to posłuchajcie tego: w jednym z zakonów (St. John of God) czterdzieści procent braciszków molestowało swoich małych podopiecznych! Komisja potwierdziła też ponurą prawidłowość, znaną z innych krajów: sprawcy byli chronieni przez swoich zwierzchników-biskupów, ich czyny tuszowano, a gwałcone dzieci były ignorowane, karane i uciszane. Dopiero parlamentarna Komisja zechciała ich wysłuchać – to dlatego niektóre z zeznań sięgają aż cztery dekady wstecz.

Niestety historia kardynała Pella rzuca kolejny już cień na szczerość intencji papieża Franciszka w sprawie bezwzględnego zakończenia pedofilskiego karnawału w Kościele katolickim. Przypomnijmy, że Franciszek od początku swojego pontyfikatu zapowiadał zaostrzenie reakcji wobec księży pedofilów i kryjących ich przestępstwa biskupów. W 2014 powołał ośmioosobową Komisję ds. Zwalczania Pedofilii w Kościele. W 2015 roku po rekomendacji Komisji ogłosił, że powoła specjalny trybunał śledczy, który miał pociągnąć do odpowiedzialności tych biskupów, którzy ignorowali lub uciszali ofiary. Niestety już rok później wycofał się z planu powołania trybunału i przekazał tę sprawę jednostkom watykańskiej biurokracji (czyli obniżył jej rangę).

 

W lutym 2017 papież wprawił też w osłupienie adwokatów ofiar kościelnej pedofilii, kiedy to w ramach realizowania wizji kościoła miłosiernego zmniejszył sankcje wobec niektórych księży skazanych za pedofilię. Usuwanie ze stanowisk biskupów odpowiedzialnych za tuszowanie pedofilii również jakoś mu nie idzie.

George Pell to w tej kwestii swoisty papierek lakmusowy. Na długo przed tym zanim oskarżono go o molestowanie dzieci, był podejrzewany o tuszowanie przestępstw pedofilskich innych księży w czasie kiedy był arcybiskupem Melbourne. I pomimo tych podejrzeń papież mianował go w 2014 pierwszym prefektem Sekretariatu ds. Gospodarczych Stolicy Apostolskiej i swoim doradcą w ramach Rady Kardynałów. Wezwanie do Watykanu pozwoliło wtedy Pellowi uniknąć stanięcia przed Królewską Komisją w Australii. Marie Collins, reprezentująca ofiary w Watykańskiej Komisji ds. Zwalczania Pedofilii w Kościele, nazwała niedawno ten awans Pella policzkiem wymierzonym australijskim ofiarom i w proteście przeciwko fasadowości działań Komisji wystąpiła z niej. To oznacza, że w Komisji nikt już nie reprezentuje ofiar, bo Peter Saunders, także molestowany w dzieciństwie przez księdza, został zawieszony już w zeszłym roku za krytyczne wypowiedzi wobec realizacji zobowiązań wobec poszkodowanych przez Komisję.

Wyniesienie Pella tak wysoko w watykańskiej hierarchii budziło kontrowersje także z innej przyczyny: jest to mianowicie dostojnik znany z nieprzejednanego konserwatyzmu, bezwzględny wróg rozwodników, osób homoseksualnych i kobiet, ikona stylu bizantyjskiego w kościele, koneser drogich ubrań i luksusowych wnętrz. Innymi słowy – przeciwieństwo Franciszka. Przychylni komentatorzy uznają, że papież tak bardzo potrzebował sprawnego urzędnika do posprzątania bałaganu finansowego, że te nierzadkie przecież w Watykanie przywary kardynała zeszły na plan dalszy.

Mniej przychylni komentatorzy zachodzą w głowę. Jak to możliwe, że papież tak długo nie reagował na to, że jeden z jego bliższych doradców może okazać się przestępcą? Policja przesłuchiwała Pella już w zeszłym roku. Papież nie mógł o tym nie wiedzieć. Oczywiście obowiązuje domniemanie niewinności, ale z drugiej strony: czy kardynał podejrzany o tuszowanie spraw pedofilskich i bycie sprawcą powinien reprezentować Watykan wobec ofiar pedofilii? Taki wypadek miał miejsce w zeszłym roku, kiedy kilkunastoosobowa grupa ofiar księży pedofilów z Ballarat, rodzinnego górniczego miasteczka Pella, stawiła się w Watykanie, żeby prosić o pomoc. Kardynał, jak opisuje „New York Times”, zachowywał się dziwacznie: był usztywniony i patrzył głównie w podłogę. Pomoc oczywiście obiecał. Jak pewnie się domyślacie, nie zrobił nic.

Sprawa kardynała Pella będzie zapewne trwała jeszcze długo, ale już teraz można z niej wyciągnąć kilka wniosków potencjalnie użytecznych także w Polsce.

Po pierwsze z ustaleń australijskiej Królewskiej Komisji wynika, że średnio 33 lata zajmuje ofiarom pokonanie traumy i zgłoszenie się ze skargą i prośbą o pomoc do odpowiedniej instytucji. To oznacza, że w świetle obecnie obowiązującego w Polsce prawa o przedawnieniu przestępstw seksualnych (które następuje, kiedy pokrzywdzony skończy trzydzieści lat), wiele ofiar nie ma szans na wsparcie państwa w dążeniu do ukarania przestępcy. To prawo należałoby zmienić.

Po drugie spektakularny brak sukcesów papieża Franciszka i Watykańskiej Komisji ds. Zwalczania Pedofilii w Kościele pokazuje, że Kościół nie doprowadzi sam i z własnej woli do ukarania przestępców seksualnych we własnym gronie. Ofiary mogą liczyć na sprawiedliwość tylko w tych krajach, w których politycy mają dość przyzwoitości, żeby w obronie dzieci i osób skrzywdzonych w dzieciństwie stawić czoła potężnej międzynarodowej organizacji, i tworzą niezależne od Kościoła parlamentarne komisje badawczo-śledcze. W Polsce niestety jeszcze się taki przyzwoity polityk nie znalazł – ani w PO, ani w SLD, ani w PSL, ani w Ruchu Palikota.

Partio Razem, mam nadzieję, że jak już będziecie w Sejmie, to nie zapomnicie, że inna polityka jest możliwa!

Po trzecie – żeby doprowadzić do osądzenia wysoko postawionego przestępcy potrzebna jest współpraca samych ofiar, które nie mogą bać się zeznawać; dziennikarzy, którzy nagłaśniają przebieg sprawy i lokalnej społeczności, która daje wsparcie ofiarom. W Polsce w tym miesiącu wchodzi w życie nowe prawo. To artykuł 240 Kodeksu Karnego, który wprowadza karę pozbawienia wolności do lat trzech za niezawiadomienie organów ścigania o przestępstwach wymierzonych w dobro dziecka, takich jak przestępstwa przeciwko wolności seksualnej i obyczajności, zgwałcenie zbiorowe wobec małoletniego poniżej lat 15, kazirodztwo, działanie ze szczególnym okrucieństwem, wykorzystanie bezradności czy wykorzystywanie seksualne małoletniego poniżej lat 15. Każdy, kto będzie miał wiarygodną wiadomość o popełnieniu, przygotowaniu czy usiłowaniu popełnienia takiego czynu i nie zawiadomi niezwłocznie organów ścigania, sam będzie odpowiadał karnie.

A zatem od teraz każdy biskup, który przeniesie księdza pedofila do innej parafii, a ofiarę skłoni do milczenia, powinien w świetle polskiego prawa pójść siedzieć. To pierwszy krok państwa w kierunku skuteczniejszej ochrony dzieci przed pedofilami w sutannach (i nie tylko), ale sprawność tego narzędzia będzie zależała wielu czynników: od rzetelności policji, odwagi rodzin ofiar i solidarności otoczenia. Czyli nie wygląda to nadal różowo. Ale musimy się postarać, bo coś mi mówi, że niektórzy biskupi przespali w seminarium zajęcia z rachunku sumienia, sakramentu pokuty i stawania w prawdzie.

krytykapolityczna.pl

SUTOWSKI: NIE DOCENIŁEM TRUMPA, OGRAŁ POLSKĘ KONCERTOWO

Trump wygrał wizytę, PiS z rządowymi mediami ją zdyskontują na krajowym podwórku. A gdzie w tym wszystkim Polska?

Nie doceniłem Donalda Trumpa, przyznaję. Prawdziwy dealmaker, znaczy „załatwiacz”. Przyjechał, posłuchał wiwatów, powiedział ludziom, co chcieli usłyszeć – nawet składnie, nawet do rzeczy, nie pomylił nas z Portugalią czy Rumunią. Prostym gestem zamienił „żonę-paprotkę” w „najwspanialszą ambasadorkę USA”. No i uzyskał kontrakt na Patrioty oraz deklarację, jak bardzo szczęśliwi będziemy, kupując od Amerykanów płynny gaz. Chyba też bym na jego miejscu „pokochał Polskę i Polaków”.

 

Prezydent Duda wypadł na swoim poziomie – wyżalił się, że go niektóre media nie lubią, od widzów dostał oklaski, od Donalda Trumpa specjalne podziękowania dla siebie i małżonki za przygotowanie wizyty oraz „zielone światło ze strony rządu USA, wręcz zachętę do tego, byśmy ten gaz kupowali”.

Obóz rządzący, który politykę zagraniczną uczynił funkcją wizerunku w kraju może wizytę odhaczyć jako sukces – poza zgrzytem z publicznym pochwaleniem Wałęsy, gość wylał miód na serca wyborców PiS i nie tylko. Był Kopernik (i Centrum Nauki Kopernik!), Kościuszko, Pułaski i Chopin, Jan Paweł II, były zabory, cud nad Wisłą, Katyń, Holokaust (dla mediów zagranicznych, bo kwiatów pod pomnikiem Bohaterów Getta Trump osobiście nie złożył), powstanie warszawskie i 40 lat komuny. O powstaniu mówił przez dobrych kilka minut – nieźle zbriefowany przez doradców Trump zaczął w pewnej chwili improwizować, motając się lekko przy historii o barykadach na Alejach Jerozolimskich, ale i tak się podobało. Były też wartości (konserwatywne), rodzina, Bóg, naród, Europa (silna, błogosławieństwo dla Zachodu), zachodnia cywilizacja i jej wrogowie, nawet dla emancypacji kobiet znalazło się miejsce. Solidny, konserwatywny przekaz, spójny. Złośliwi powiedzą, że za podsumowanie mowy Trumpa starczy puenta sowieckiego dowcipu o Leninie: „a mógł zabić”, ale prezydent USA faktycznie ugrał wszystko, co miał do ugrania, nie strzelił gafy i pewnie połowie Polaków dał się dobrze zapamiętać. Zgodnie ze złotą zasadą amerykańskiej dyplomacji („nie wiązać sobie rąk”) nie złożył żadnych gwarancji ani nawet konkretnych obietnic w sprawie obronności, a jedynie napomykał o dobrej współpracy wojskowej i otwartości na stacjonujących w Polsce żołnierzy. Potwierdzenie (?) ważności artykułu 5. traktatu waszyngtońskiego o kolektywnej obronie ubrał w opowieść historyczną („czynami dowiedliśmy…”) i rozmył w wyrzekaniach na europejskich członków Sojuszu.

Mówiąc krótko: Trump wygrał wizytę, PiS z rządowymi mediami ją zdyskontują na krajowym podwórku. A gdzie w tym wszystkim Polska? Tu właśnie leży pies pogrzebany. Bo po co była ta cała wizyta? Na poziomie przekazu krajowego: by pokazać, że Polska wstała z kolan i że się dla USA liczy, w końcu to ledwie czwarta wizyta bilateralna Donalda Trumpa, po Izraelu, Arabii Saudyjskiej i Watykanie. PiS i Andrzej Duda udają, że grają w wielkie gry na europejskiej szachownicy, budują sojusze, przestawiają historyczne zwrotnice. Niestety, jeśli zejść na poziom konkretu, Polska tą wizytą nie uzyskała nic. Oto dlaczego.

Całe Trójmorze, którego drugi już (pierwszy był w sierpniu 2016 w Dubrowniku) szczyt zaszczycił swą obecnością Trump, to nawet niegłupi pomysł. Jeśli trzymać się deklaracji rządu i kręgów mu bliskich, jest to „inicjatywa biznesowa, nieskierowana przeciwko komukolwiek, a nie geopolityczna” (co ma ją odróżniać od klasycznego Międzymorza), a jej cel to „usunięcie niedorozwoju infrastrukturalnego w Europie Środkowo-Wschodniej”. Chodzi o to, by w region państw od Estonii po Bułgarię scalić zorientowaną „pionowo” siecią dróg, kolei i rurociągów, zbudować wspólną przestrzeń energetyczną, którą zasilałyby – w miarę możliwości – surowce pochodzące (także) z innego źródła niż Rosja. Filary projektu to wielkie inwestycje w infrastrukturę – linia kolejowa Rail Baltica, autostrada Via Carpathia, a także Korytarz Gazowy Północ-Południe. W wariancie optymistycznym Polska mogłaby przejąć od Niemiec rolę hubu gazowego dla całego regionu, a za wszystko to zapłaci… Unia Europejska.

Deklaratywnie rzecz biorąc, nasi decydenci są świadomi, że o geopolityczną jedność w regionie trudno – nasi bliżsi i dalsi sąsiedzi różnie postrzegają Rosję i bardziej niż naszemu rządowi, zależy im na dobrych stosunkach z Niemcami. Dlatego wszystkie te koncepcje możliwej współpracy łączyć ma wspólny mianownik – warunek sine qua non: nie może tu chodzić o blok antyniemiecki, do tego rzecz musi być opłacalna ekonomicznie.

 

Podsumujmy zatem: Polsce zależy na zagęszczeniu krwiobiegu infrastruktury transportowej i przesyłowej od Tallina po Sofię i Zagrzeb. W zbudowanych za unijne pieniądze rurach powinien płynąć gaz spoza Rosji, po drogach i torach jeździć miałyby towary skądkolwiek i dokądkolwiek bądź. Część krajów regionu (Austria i Czechy niekoniecznie, Węgry nie wiadomo) może być tym zainteresowana, ale pod warunkiem, że faktycznie chodziłoby o biznes i bezpieczeństwo, a nie mocarstwowe szopki polskie wymierzone w Berlin (to podejście łączy Rumunię, Słowację, Słowenię i kraje bałtyckie).

Polacy ugrali tyle, że na szczycie pojawili się liderzy zainteresowanych państw, choć Austrii i Czech na niższym szczeblu; zaproszeni komisarze europejscy już nie dotarli, a już np. ministra spraw zagranicznych Gabriela na szczyt nie zaproszono w ogóle. Amerykanie zgodzili się, że chętnie sprzedadzą nam płynny gaz z łupków i podziękowali za zakupy Patriotów sugerując, że do sprzedania mają jeszcze dużo więcej. Wiemy już zatem, że w zbudowanych w przyszłości rurach będzie mógł płynąć amerykański gaz. Mógłby płynąć też katarski lub norweski, ale ten drugi wymaga gigantycznej inwestycji (tzw. rurociąg bałtycki), do tego sprzecznych z interesem niemieckim; konkurencja Amerykanów i Katarczyków o dostawy pozwoliłaby nam zbić nieco cenę, ale jeśli uznamy dostawy LNG z amerykańskich łupków za priorytet strategicznego bezpieczeństwa, to USA i tak będą mogły dyktować warunki. Co więcej, cały nasz plan jest nie po myśli Niemiec, które same wolałyby być hubem gazowym regionu. To poważny problem z punktu widzenia samej inicjatywy Trójmorza, bo to Niemcy (i Francuzi) będą decydowali, na co środki unijne zostaną przeznaczone w kolejnej perspektywie czasowej. Sami Amerykanie, choć chętnie wpuszczą w sieć przesyłową swój surowiec („większy dostęp do rynku energetyki, mniej barier to jest to, co chcemy zrobić”), to za jej budowę płacić nie będą („gratuluję waszym krajom rozpoczęcia projektów”).

 

Paradoks całej sytuacji polega na tym, że zacieśnianie więzi trójmorskich może się powieść, o ile nie storpedują go Berlin z Paryżem i nie porzucą nas kraje partnerskie. Podpisywanie się pod ideologicznym pakietem Trumpa, tak wygodne dla PiS na krajowym podwórku, sprzyja wrzuceniu Polski do szufladki pt. wrogi Niemcom i Francji osioł trojański Ameryki, z kolei taka kwalifikacja odsunie od nas sąsiadów, którzy wyżej cenią sobie stosunki z Berlinem. Z drugiej strony za prawicowym zestawem amerykańskich wartości nie pójdą środki finansowe, których źródłem mogą być tylko fundusze unijne.

Polski rząd ma rację głosząc, że Trójmorze nie jest projektem geopolitycznym, lecz biznesowym. Problem w tym, że zapisanie do niego Trumpa przeczy tej opowieści. Dopieszczając w ten sposób własny elektorat, PiS ułatwia Francuzom, Niemcom czy Holendrom zatrzaśnięcie nam przed nosem – jako nieokrzesanym barbarzyńcom, wrogim odnawialnej energii i prawom kobiet – drzwi do dalszej integracji. Trójmorska integracja energetyczna i transportowa to niezły pomysł, jeśli pójdzie za nią zielona modernizacja, możliwa tylko w ramach jądra UE, w ścisłe kooperacji z gospodarką niemiecką. Jeśli jednak Trójmorze zostanie uznane za wrogą Energiewende alternatywę, zostaniemy bez unijnych pieniędzy, choć za to z amerykańskim gazem łupkowym. Może jeszcze z naszym spirit, za który Donald Trump i cała Ameryka nas kochają.

krytykapolityczna.pl

RODRIK: WIELKA ŚCIEMA GLOBALIZACJI

g20-szczyt-australia

G20 opiera się na dwóch pomysłach: jeden jest trafny i istotny, a drugi fałszywy i łatwo odwracający naszą uwagę od prawdziwego politycznego problemu z globalizacją.

Tegoroczny szczyt G20 w Hamburgu zapowiada się na jeden z najbardziej interesujących w ostatnich latach. Pierwszy raz weźmie w nim udział prezydent USA Donald Trump, który wręcz pielęgnuje swoją pogardę dla multilateralizmu i współpracy międzynarodowej.

Trump przyjeżdża do Hamburga już po tym, jak porzucił jedno z najważniejszych amerykańskich zobowiązań szczytu zeszłorocznego, czyli „tak szybko, jak to tylko możliwe” przyłączyć Stany Zjednoczone do paryskiego porozumienia klimatycznego. Nie powita też z entuzjazmem zwyczajowych nawoływań do zrzeczenia się protekcjonizmu czy udzielenia zwiększonej pomocy uchodźcom.

Ponadto tegoroczny szczyt zorganizowany będzie w Hamburgu, a przypomnijmy, że dwa poprzednie odbyły się w krajach autorytarnych, w Turcji w 2015 roku i w Chinach w 2016 roku, gdzie wszelkie protesty można było łatwo stłumić. Zanosi się na to, że tegoroczne spotkanie liderów i liderek G20 będzie okazją do hucznych demonstracji ulicznych nie tylko przeciwko Trumpowi, lecz także Recepowi Tayyipowi Erdoğanowi i Władimirowi Putinowi.

g20-szczyt-toronto
Protesty podczas szczytu G20 w Toronto, 2010 rok. Fot. James Schwartz, flickr.com

G20 wywodzi się z dwóch przesłanek: jednej trafnej i istotnej, drugiej fałszywej i łatwo odwracającej naszą uwagę od prawdziwego politycznego problemu. Ta trafna i istotna idea polega na zauważeniu, że rozwijające się i wschodzące gospodarki rynkowe, jak Brazylia, India, Indonezja, RPA czy Chiny, stały się zbyt ważne, by wyłączać je z rozmów o zarządzaniu globalnym. Pomimo, że węższej grupy G7 nie zlikwidowano – ostatni jej szczyt miał miejsce w maju na Sycylii – to spotkania G20 bezsprzecznie stanowią okazję do rozwinięcia i poszerzenia tego ważnego dialogu.

Putin-Modi-Rouseff-Xi-Zuma
Szczyt G20 w Brisbane, Australia, 2014 rok. Od lewej: Vladimir Putin, Narendra Modi, Dilmar Rouseff, Xi Jinping, Jacob Zuma. Fot. GovernmentZA, Flickr.com

G20 utworzono w 1999 roku w następstwie azjatyckiego kryzysu finansowego. Kraje rozwinięte początkowo traktowały je jako forum pomocnicze, dzięki któremu będą mogły podać rękę gospodarkom rozwijającym się, by te podciągnęły swoją zarządzanie finansowe i monetarne do światowych standardów. Z czasem kraje rozwijające się znalazły własny głos i zaczęły odgrywać większą rolę w wykuwaniu programu działań grupy. Tymczasem globalny kryzys finansowy z 2008 roku skompromitował pogląd, jakoby kraje rozwinięte miały w tej materii jakąkolwiek większą wiedzę do przekazania.

Natomiast drugą, mniej użyteczną przesłanką podpierającą istnienie G20 jest przekonanie, że rozwiązywanie palących problemów globalnej gospodarki wymaga coraz większej współpracy i koordynacji na poziomie ogólnoświatowym. Często pada w tym miejscu analogia, że światowa gospodarka ma być „globalnym dobrem wspólnym”: albo wszystkie kraje dodadzą swoją cegiełkę do jej stabilnej konstrukcji, albo wszystkie będą cierpieć i odczują konsekwencje.

W przypadku niektórych sfer globalnego życia jest to z pewnością prawda, i tam można tę analogię zastosować. Reakcja na zmiany klimatyczne – by przywołać oczywisty przykład – rzeczywiście wymaga działań zbiorowych. Obniżenie emisji dwutlenku węgla to naprawdę globalne dobro publiczne, ponieważ każde państwo pozostawione sobie samemu chętnie pojedzie za darmo na cudzych wyrzeczeniach, a u siebie robić będzie w tej sprawie niewiele.

Podobnie przenoszące się przez granice państw choroby zakaźne wymagają globalnych inwestycji w systemy wczesnego ostrzegania, monitoring i prewencję. Tu też pojedynczo działające kraje mają bardzo niewielką motywację, by samoistnie dodać swój wkład do inwestycji, natomiast do korzystania z cudzych starań nikogo nie trzeba przekonywać.

Od tych argumentów trzeba zrobić tylko niewielki krok, by w tym samym duchu zacząć rozważać podstawowe kwestie gospodarcze G20: stabilność finansową, zarządzanie makroekonomiczne, politykę handlową, reformy strukturalne. Ale logika „globalnego dobra wspólnego” w dużej mierze pęka na tle problemów ekonomicznych.

Proszę rozważyć temat, który będzie zajmował wszystkich przywódców G20 w Hamburgu (z wyjątkiem Trumpa, oczywiście): zagrożenie rosnącego protekcjonizmu handlowego. Nowy raport Global Trade Alert ostrzega, że G20 nie wypełniło swoich poprzednich deklaracji w tej kwestii. Jak dotychczas Trump w sprawie handlu więcej szczeka niż gryzie. Tym niemniej, jak argumentuje raport, tysiące protekcjonistycznych instrumentów wciąż utrudniających eksport USA do innych krajów mogą dać Trumpowi wymówkę, by mógł sam zaostrzyć bariery stosowane przez USA.

g20-szczyt-toronto-2
Protesty podczas szczytu G20 w Toronto, 2010 rok. Fot. James Schwartz, flickr.com

Jednak te plajty faktycznej światowej polityki otwartego handlu nie są wcale porażką globalnej współpracy ani rezultatem niewystarczająco silnego globalnego ducha – są za to bardzo wyraźnymi klęskami polityki wewnętrznej.

Gdy my ekonomiści uczymy o teorii przewagi komparatywnej i korzyściach płynących z handlu, to wyjaśniamy, że wolny handel powiększa „tort” gospodarki danego państwa. Nie prowadzimy handlu ku korzyści innych państw, ale po to, aby zwiększyć gospodarcze szanse naszych własnych obywateli. I dlatego właśnie odpowiadanie na protekcjonizm innych krajów wznoszeniem barier na własnych granicach to strzał we własną stopę.

To prawda, że globalne umowy handlowe nie przyniosły korzyści wielu Amerykanom; ucierpiało na nich wielu pracowników i wiele społeczności. Ale wypaczone i niezrównoważone porozumienia, które sprowadziły takie skutki, nie zostały USA narzucone przez inne kraje. Przeciwnie: obecnego ich kształtu żądały potężne interesy korporacyjne i finansowe Ameryki – te same, które wsparły Trumpa. Dostały to, czego chciały. Brak rekompensaty dla przegranych obywateli też nie wziął się z niewystarczającej współpracy międzynarodowej, ale ze świadomego wyboru dokonanego w polityce wewnętrznej.

Podobnie sprawa ma się z regulacjami finansowymi, stabilnością makroekonomiczną czy promującymi rozwój reformami strukturalnymi. Owszem, gdy rządy źle postępują w tych sprawach, mogą wywołać negatywne skutki uboczne dla innych państw. Jednak to przede wszystkim obywatele i obywatelki tych krajów płacą największą cenę.

Namowy na szczytach G20 nie naprawią takich problemów. Jeśli chcemy uniknąć nierozważnego protekcjonizmu czy też skorzystać z lepszego zarządzania gospodarką w ogóle, musimy zacząć od zrobienia porządków na własnych podwórkach.

g20-szczyt-pittsburgh
Manifestacje antyglobalistyczne, Pittsburgh, 2009 rok. Fot. whatleydude, Flickr.com

Co gorsza, odruchowa postawa globalistyczna, która dominuje na szczytach G20, karmi narrację populistyczną. Trumpowi i podobnie myślącym przywódcom daje pretekst do odwrócenia uwagi od ich własnej polityki i przeniesienia winy na innych. Mogą powiedzieć: nasz lud cierpi dlatego, że inni łamią przepisy i nas wykorzystują. Globalizm-jako-odpowiedź bardzo łatwo przemienić w globalizm-kozła ofiarnego.

W rzeczywistości, jak powiedział Kasjusz u Szekspira, „to nasza tylko, nie gwiazd naszych wina”, a już z pewnością nie naszych partnerów handlowych.

**
Dani Rodrik, profesor międzynarodowej ekonomii politycznej w School of Government im. Johna F. Kennedy’ego na Uniwersytecie Harvarda, jest autorem Economics Rules: The Rights and Wrongs of the Dismal Science.

Copyright: Project Syndicate, 2017. www.project-syndicate.org Z języka angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska. Cytat ze sceny II aktu I Juliusza Cezara Williama Shakespeare’a w przekładzie Leona Ulricha.

krytyka.polityczna.pl

7 LIPCA 2017

Kuchciński nie wpuścił Obywateli RP na posiedzenie zespołu ds. przestrzegania praw obywatela. Bezprawnie

Straż Marszałkowska nie wpuściła do Sejmu ośmiu członków Obywateli RP, choć byli zaproszeni przez parlamentarny zespół ds. monitorowania przestrzegania praw człowieka i obywatela. Złamała w ten sposób zarządzenie Marszałka Sejmu z 2008 roku, które – w dodatku – jest konstytucyjnie wątpliwe

Do Sejmu nie weszło ośmiu z jedenastu członków Obywateli RP zaproszonych przez posłów zasiadających w zespole parlamentarnym ds. monitorowania przestrzegania praw człowieka i obywatela. W piątek 7 lipca (2017) przed godz. 12, na którą było zaplanowane posiedzenie zespołu, pracownicy biura przepustek odmówili ósemce Obywateli wydania kart wstępu. Powołali się na wystawione każdemu z nich roczne lub nawet trzyletnie zakazy wstępu od Straży Marszałkowskiej za organizowanie pikiet na terenie Sejmu.

W tym czasie na sali plenarnej Sejmu trwał przedłużający się blok głosowań. W jego trakcie posłowie  Mirosław Suchoń z Nowoczesnej, przewodniczący zespołu, i Stanisław Huskowski z Europejskich Demokratów (koła posłów, którzy odeszli z PO) próbowali interweniować w sprawie Obywateli u marszałka Marka Kuchcińskiego. Obaj złożyli wnioski o zarządzenie przerwy w posiedzeniu Sejmu i nakazanie Straży Marszałkowskiej wpuszczenia ich gości.

Kuchciński odesłał ich do szefa Kancelarii i jego zastępcy, ale – jak mówi OKO.press poseł Suchoń – nie znaleźli oni dla posłów czasu. Gdy Huskowski mówił o tym z mównicy sejmowej, uzasadniając swój wniosek o przerwę, Kuchciński wyłączył mu mikrofon, tłumacząc, że nie jest to poprawny wniosek formalny.

Zarządzenie sprzeczne z Konstytucją, które w dodatku…

Straż Marszałkowska może nie wpuścić do Sejmu na podstawie zarządzenia Marszałka z 2008 roku (par. 21), które pozwala na zawieszanie prawa wstępu dowolnym osobom “w szczególności w razie stwierdzenia, że osoba, na rzecz której dokument [upoważniający do wstępu – red.] został wystawiony, nie przestrzega przepisów porządkowych lub zakłóca spokój i porządek w budynkach i na terenach, a także narusza powagę Sejmu lub Senatu, dobre obyczaje lub rażąco narusza prawo do prywatności innych osób”.

Zdaniem prawników z Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska, specjalizujących się w dostępie do informacji publicznej, sama możliwość wydania takiego zakazu jest niezgodna z Konstytucją.

“W naszej ocenie w żaden sposób nie można zaakceptować prewencyjnego zakazu wstępu do budynków Sejmu RP i Senatu RP. Zrozumiałe jest, że osoba tam wchodząca jest sprawdzana pod kątem m.in. wnoszenia niebezpiecznych przedmiotów. Jednakże oparcia w przepisach Konstytucji RP nie znajduje prewencyjny zakaz wstępu do budynków Sejmu RP i Senatu RP” –  pisał Watchdog, komentując decyzję Kancelarii Sejmu z września 2016 roku o zakazie wstępu dla fotografa “Super Expressu”, za to że sfotografował posłankę “wietrzącą nogi”.


Przeczytaj też:

Sąd: Kuchcińskiemu grożą trzy lata, bo nie wpuścił Czarnego Protestu. Prokuratura musi wszcząć śledztwo

DANIEL FLIS  24 LUTEGO 2017


… zostało naruszone

Piątkowe zatrzymanie Obywateli RP jest jeszcze bardziej skandaliczne, bo złamało nawet wydane siedem lat temu zarządzenie, regulujące wstęp na teren Sejmu. Zgodnie z jego przepisami czasowy zakaz wstępu, jaki dostali Obywatele, nie może dotyczyć zaproszeń wystawionych m.in. przez zespoły parlamentarne.

Osoby zaproszone przez zespół zostają wpisane na tzw. listę imienną, którą dostaje Straż Marszałkowska. Nie muszą już prosić o wydanie jednorazowych przepustek – do poruszania się po Sejmie powinien wystarczyć im dokument ze zdjęciem

(procedura jest zapisana w par. 21 ust. 1, par. 5 ust. 1 pkt 9 i par. 50 ust. 1 zarządzenia). Mimo to pracownicy biura przepustek nie pozwolili im wejść.

W rezultacie posiedzenie zespołu nie odbyło się i zostało przeniesione na kolejny piątek.

“Jeżeli w przyszłym tygodniu marszałek znów nie wpuści części zaproszonych gości, to my wyjdziemy do państwa z krzesłami, usiądziemy na ulicy Wiejskiej dużym kręgiem i odbędziemy posiedzenie zespołu parlamentarnego właśnie tutaj. Miejmy nadzieję, że nie będzie padało”

– obiecał Obywatelom RP poseł Huskowski.

Zespół ds. Monitorowania Przestrzegania Praw Człowieka i Obywatela został powołany w czerwcu z inicjatywy Obywateli RP. Zasiada w nim 41 posłów PO, Nowoczesnej, PSL i Europejskich Demokratów.

“Chcemy wykorzystać możliwości, które mają parlamentarzyści (…). Liczymy na poselskie immunitety, które umożliwią parlamentarzystom dostęp do blokowanych przez policję miejsc i wydarzeń w trakcie demonstracji, wstęp na komendy policji i dostęp do informacji o zatrzymanych” – pisali tuż po powołaniu zespołu Obywatele RP na swojej stronie. Chcą także, by zespół – w konsultacji z szerokim gronem organizacji pozarządowych – przygotował nowelizację prawa o zgromadzeniach.

Odmowę wpuszczenia w piątek Obywateli RP na posiedzenie zespołu dokumentuje film nakręcony przez nich i przekazany OKO.press.

OKO.press

Trump ponad dwie godziny rozmawiał z Putinem. Uzgodniono zawiesznie broni w Syrii, padł temat ingerencji Rosji w wybory w USA

07.07.2017

Pierwsze spotkanie prezydenta USA Donalda Trumpa i prezydenta Rosji Władimira Putina odbyło się w piątek po południu w Hamburgu, na marginesie szczytu G20. Trump wyraził nadzieję na pozytywny rozwój wydarzeń w relacjach między tymi dwoma krajami. Rozmowy trwały ponad 2 godziny.

– Omawialiśmy wiele kwestii, myślę, że dobrze to idzie – powiedział Donald Trumpdziennikarzom na początku spotkania, siedząc obok Putina.

 

– Odbywaliśmy bardzo, bardzo dobre rozmowy. Teraz porozmawiamy i oczywiście to będzie kontynuowane. Liczymy na wiele bardzo pozytywnych rzeczy, które wydarzą się dla Rosji, Stanów Zjednoczonych i wszystkich zainteresowanych stron. To zaszczyt być tu z panem – oświadczył.

Putin oznajmił, że miło mu poznać Trumpa osobiście i wyraził nadzieję, że rozmowy „przyniosą pozytywny rezultat”.

Dodał, że jeśli USA i Rosją chcą wspólnie rozwiązywać ważne międzynarodowe problemy, to przywódcy muszą spotykać się osobiście. – Jeśli Rosja i Stany Zjednoczone chcą rozwiązywać najważniejsze, palące problemy dwustronne i międzynarodowe, rozmowy telefoniczne nie wystarczą, potrzebne są osobiste spotkania liderów – oznajmił.

Agencja AFP przypomina, że Putin i Trump czterokrotnie rozmawiali przez telefon od objęcia urzędu przez amerykańskiego prezydenta w styczniu, ale nigdy nie spotkali się twarzą w twarz.

Po wypowiedziach dla mediów przywódcy uścisnęli sobie dłonie przed kamerami. Agencja EFE odnotowuje, że w porównaniu do innych takich gestów Trumpa, które wywołały lawinę komentarzy, był to krótki uścisk.

Trump nie odpowiedział na wykrzyczane przez dziennikarzy pytanie na temat ingerowania przez Rosję w wybory prezydenckie w USA. Po wyjściu przedstawicieli prasy prezydenci kontynuowali rozmowę za zamkniętymi drzwiami.

2 godziny rozmowy

Spotkanie skończyło się po ponad dwóch godzinach. – Prezydent Rosji Władimir Putin poinformował, że z prezydentem USA Donaldem Trumpem omówił sytuację w Syrii i na Ukrainie, walkę z terroryzmem i cyberprzestępczością – podała agencja TASS.

Putin powiedział to na spotkaniu z premierem Japonii Shinzo Abe, którego przeprosił za spóźnienie.

Szef MSZ Rosji Siergiej Ławrow zdradził, że Putin i Trump uzgodnili zawieszenie broni w niektórych regionach Syrii, które ma obowiązywać od 9 lipca.

Szef amerykańskiej dyplomacji Rex Tillerson powiedział, że prezydent USA rozpoczął rozmowę z prezydentem Rosji od podniesienia kwestii rosyjskiej ingerencji w proces wyborczy w USA w ub. roku; Putin zaprzeczył, by do niej doszło.

Prezydenci USA i Rosji spotkali się kilka godzin przted dwustronnymi rozmowami. Tuż przed pierwszą sesją szczytu uścisnęli sobie dłonie oraz wymienili uprzejmości.

dziennik.pl

Posłowie zajmą się sprawą SKOK-ów. „Afera sześciokrotnie większa od Amber Gold”

Wprost, 07.07.2017

SKOK Wołomin© DAMIAN BURZYKOWSKI SKOK Wołomin

 

Posłowie Nowoczesnej powołali zespół parlamentarny, który zajmie się wyjaśnieniem sprawy SKOK-ów. Na chwilę obecną w zespole jest 22 parlamentarzystów.

O powołaniu zespołu parlamentarnego, który zajmie się wyjaśnieniem sprawy SKOK-ów poinformowali podczas briefingu prasowego w Sejmie posłowie Nowoczesnej Paweł Pudłowski i Paulina Hennig-Kloska. Paweł Pudłowski podkreślił, że w zespole jest na razie 22 posłów, jednak jest on otwarty na polityków ze wszystkich ugrupowań, także z Prawa i Sprawiedliwości, którzy chcą wyjaśnić sprawę Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych.

Z kolei posłanka Paulina Henning-Kloska zaznaczyła, że „w Polsce mamy nie dwie, a trzy afery, których wyjaśnieniem powinniśmy się zająć”.W opinii parlamentarzystki afera SKOK należy do tych największych. – W zeszłym tygodniu wysłałam wniosek do pana prokuratora generalnego z zapytaniami w sprawie 39 spraw, które trafiły do prokuratury z Komisji Nadzoru Finansowego właśnie w kwestii SKOKów. Pytamy w tym wniosku, czego te sprawy dotyczą, czy chodzi o SKOKi, które już upadły, czy też rzecz dotyczy SKOKów funkcjonujących, z których wciąż korzystają klienci – tłumaczyła posłanka.

Polityk Nowoczesnej przypomniała, że „minister sprawiedliwości wielokrotnie podkreślał, że to brak informacji na temat zagrożeń działających w Polsce instytucji finansowych doprowadził do strat, które ponieśli Polacy”. – Dziś nie możemy po raz kolejny doprowadzić do sytuacji, gdy niewiedza Polaków będzie prowadziła ich do utraty kolejnych środków. Uważamy, że właśnie tym tematem w pierwszej kolejności powinien zająć się nasz zespół – dodała.

Powstanie kolejna komisja śledcza?

W listopadzie Nowoczesna złożyła wniosek o powołanie komisji śledczej ds. SKOK-ów. – To największa finansowa afera w ostatnich latach w Polsce, która powinna być rozliczona jeszcze przez poprzednią ekipę rządzącą. Niestety do tego nie doszło – mówiła na konferencji prasowej w Sejmie Paulina Hennig-Kloska z.Nowoczesnej. – Chcemy wyjaśnić, dlaczego doszło do tak trudnej sytuacji w SKOK-ach i kto jest temu winny. Chcemy wyjaśnić, czy mieliśmy do czynienia z zaniedbaniami, a być może celowym działaniem na szkodę udziałowców SKOK-ów, a także skarbu państwa – wymieniała. Dodała również, że.Nowoczesna chce wyjaśnienia, czy doszło do „konfliktu interesów, wywierania wzajemnego wpływu, a być może nawet czerpania korzyści, pomiędzy światem biznesu a polityki”.

msn.pl

Przewrót majowy: Najdziwniejszy zamach w historii

Foto: NAC

Wbrew czarnej propagandzie Józef Piłsudski ocalił polską demokrację przed dyktaturą i prawdziwą faszyzacją kraju. Gdy mówimy o dobrej tradycji II Rzeczypospolitej, mamy na myśli właśnie okres po przewrocie majowym.

W nocy 12 maja 1926 r. ktoś ostrzelał willę Piłsudskich w Sulejówku. Według przeciwników nic takiego się nie zdarzyło, a jedynie marszałek rozpaczliwie szukał pretekstu do rozpoczęcia przygotowywanej od dawna awantury. Jednak według oficerów, którym została powierzona ochrona marszałka, sytuacja wyglądała tym poważniej, że kontrwywiad wojskowy niedawno wpadł na trop zamachu na życie Piłsudskiego, przygotowywanego przez Sowietów. Tego dnia, w środę 12 maja 1926 r., owe nocne wystrzały w żaden sposób nie zmieniły jednak wcześniejszych planów marszałka. O siódmej rano Józef Piłsudski, obiecawszy żonie, że wróci na obiad, udał się w kierunku Rembertowa do zgromadzonych tam wiernych oddziałów. Dla uczciwego badacza nie ulega kwestii, że zgodnie z obietnicą zamierzał wrócić o 14.30. Wszystko wskazuje na to, że rzeczywiście nie planował żadnego zamachu, a już na pewno jego celem nie były trzydniowe, krwawe, bratobójcze walki w Warszawie. Jak jednak wiadomo, historia potoczyła się inaczej.

Kryzys polityczny

Celem marszałka była jedynie manifestacja siły, oczywiście siły wojskowej, by zatrzymać bieg zdarzeń, w jego przekonaniu zgubnych, wręcz tragicznych dla kraju. Od pewnego czasu trwał w Polsce kryzys polityczny. Rzecz uściślając – kryzys demokracji parlamentarnej. Sejm nie był w stanie wyłonić jakiejkolwiek zdolnej do rządzenia większości. Od 1918 r. zmieniło się aż 14 gabinetów. Kilka dni przed wypadkami majowymi Piłsudski udzielił „Kurierowi Porannemu” wywiadu, w którym powiedział: „Istnieje zasada parlamentarna, iż rząd rządzi, a sejm sądzi. Gdy nastąpił zanik podziału pomiędzy władzą wykonawczą a władzą ją sądzącą, musiało zaniknąć poczucie sprawiedliwości. Ten stan demoralizuje to, co jest rządem i to, co jest sądem. Musi powstać wówczas nierząd, którym jakoby Polska zawsze stała”. Znacznie mocniej i nieporównanie dramatyczniej brzmiało w tych latach wezwanie do modlitw za ojczyznę, zapisane w orędziu polskiego episkopatu: „Szatan pychy i samolubstwa opanował serca jednostek; prywata i osobiste korzyści wynoszą się ponad dobro ogólne; cele partyjne godzą często w podstawowe cele rządu i państwa. Zgasł pokój, zamarła miłość, panuje upór, zawziętość i nienawiść. Dawniej zaborca nas prześladował i gnębił, dziś ze wstydem rzec można, że jedni drugich gnębimy”. 10 maja 1926 r. mimo ostrzeżeń Piłsudskiego, mimo protestów całej lewicy, prezydent Stanisław Wojciechowski powierzył misję tworzenia rządu ugrupowaniom prawicy z Wincentym Witosem jako premierem. Witos już na wstępie zapowiedział rządy silnej ręki. Co to oznaczało dla Polski, było wiadome każdemu, chyba jedynie poza prezydentem. W ocenie Polskiej Partii Socjalistycznej „restauracja rządu chjeno-piastowego podniecała najspokojniejszych grozą zniszczenia owoców wszystkich dotychczasowych zwycięstw, budziła najbardziej biernych robotników do oporu i walki. Partia szykowała się do bezwzględnej rozprawy, związki zawodowe pośpiesznie mobilizowały swe siły”. Pisano: „Faszyzm stoi u bram”, a hasło to szło przez masy z żywiołową siłą.

„Wraz z takim rządem idą przekupstwa wewnętrzne i nadużycia rządowej władzy dla partyjnych i prywatnych korzyści” – mówił Piłsudski w wywiadzie dla „Kuriera Porannego” 10 maja 1926 r. „Na ministrów wojska dobierano generałów, którzy mieli sumienia giętkie, zdolne do uprawiania handlu posadami i rangami. Otaczano mnie płatnymi szpiegami, przekupywano pieniędzmi i awansami każdego, kto mnie – byłego naczelnego wodza – zdradzał, szukano, jak to śmiem twierdzić, mojej śmierci. Trwało to przez cały czas rządu p. Witosa i jego szlachetnych kolegów i [przez czas] dowodzenia wojskiem p. generała Szeptyckiego. Ten system był stosowany w inny sposób przy p. Władysławie Grabskim wraz z gen. Władysławem Sikorskim”. Jak wiadomo, tych słów Piłsudskiego poświęconych ocenie poprzednich rządów Chjeno-Piasta pod kierownictwem Witosa Polska nie miała poznać. Na polecenie nowego premiera skonfiskowano bowiem cały nakład gazety. Ludzie jednak pamiętali, że odejście marszałka z polityki w czerwcu 1923 r. i wycofanie się z życia publicznego było jego protestem przeciwko poprzednim rządom Witosa.

Spotkanie na moście Poniatowskiego

Marszałek był przekonany, że wystarczy zaaranżowana przez niego manifestacja siły wiernych mu oddziałów, by prezydent wycofał się ze złej decyzji i odebrał Witosowi misję tworzenia rządu. Był pewien nawet nie dlatego, że z Wojciechowskim łączyły go lata znajomości, wspólnej pracy przy wydawaniu „Robotnika”, wspólnego ukrywania się i ucieczek przed aresztowaniem i represjami, wspólnego myślenia w PPS nad wizją nowej, wymarzonej, niepodległej Polski. Był pewien, gdyż ten zacny spółdzielca Stanisław Wojciechowski wszystko, co osiągnął na niwie państwowej, zawdzięczał właśnie jemu. To Piłsudski po powrocie „gromnicy” (jak pieszczotliwie nazywano Wojciechowskiego z uwagi na nienaturalnie wyprostowaną sylwetkę) z Rosji uczynił go ministrem spraw wewnętrznych w gabinetach Ignacego Paderewskiego i Leopolda Skulskiego. To Piłsudski zgłosił jego kandydaturę i ofiarował swoje poparcie w wyborach prezydenckich w 1922 r. Teraz miał prawo oczekiwać, że w sprawie tak ważnej, jak zagrożenie ustroju i bezpieczeństwa państwa on, ojciec odzyskanej niepodległości i pierwszy naczelnik państwa, zostanie przez starego przyjaciela wysłuchany i zrozumiany. Jak wiadomo, w słynnej rozmowie Piłsudskiego z Wojciechowskim na tzw. trzecim moście, czyli moście Poniatowskiego, do żadnego porozumienia nie doszło. Po pierwsze dlatego, że owa historyczna rozmowa w rzeczywistości odbyła się na wiadukcie, dobre kilkaset metrów od mostu, a po drugie dlatego, że prezydent Wojciechowski poczuł nagły przypływ powagi czy może lepiej: majestatu. Nie ma żadnych świadków tej rozmowy, nie mogła dotrzeć do niczyich uszu, bo Piłsudski, nie chcąc narażać na szwank autorytetu prezydenta, odprowadził go na bok. Wszystko, co pisze historia o słowach, które rzekomo padły, jest świadectwem uzdolnień literackich polskich oficerów i historyków. Wierzyć można tylko jednemu młodemu podchorążemu, który bezczelnie podszedł do rozmawiających, zdając sobie sprawę, że przechodząc te kilkadziesiąt metrów w ich stronę, przechodzi tym samym do historii. Usłyszał, jak prezydent mówi, że nie ustąpi i będzie tu stał, na co marszałek chwycił go delikatnie za rękę i zapytał: „I ciekawe, co ty tutaj wystoisz… stara gromnico?”. Dzisiaj wiadomo już, co wystał swą majestatyczną stanowczością zapomniany przez historię prezydent. Za kilka godzin usłyszał, jak 36. Pułk Piechoty zdobywa w walce most Kierbedzia, mimo że wysłał na ten most dwa samochody pancerne. Usłyszał, jak kilka, a może kilkadziesiąt tysięcy ludzi na placu Zamkowym na wieść, że marszałek idzie na Zamek, odśpiewało mu „Pierwszą Brygadę”. Rano prezydent już wiedział, że PPS proklamowała w całej Polsce strajk generalny, że żaden pociąg z wojskowymi posiłkami dla niego i Witosa nie ma najmniejszej szansy dojechać do Warszawy, bo strajk ogłosili także kolejarze. Wiedział, że na pomoc marszałkowi zmierzają przez nikogo niezatrzymywane i nieopóźniane dywizje wiernych mu żołnierzy. Musiał więc wiedzieć, że przegrał. Oczywiście wielu rzeczy nie wiedział. Nie wiedział, że Piłsudski kategorycznie zakazał wypuszczania na tory ślepych lokomotyw do atakowania rządowych transportów z wojskiem. Że po wystrzeleniu sześciu pocisków artyleryjskich na Belweder ze stanowiska w parku Skaryszewskim wściekł się i zakazał jakiegokolwiek ostrzału artyleryjskiego. Że wydał rozkazy do ataku nocnego, by ocalić jak najwięcej cywilów. W tej jednak sprawie marszałek miał niewiele do zrobienia. Generał Ludwik Kmicic-Skrzyński zapisał w swych wspomnieniach: „Ruch na ulicach był więcej niż normalny. Masa ciekawskich przyglądała się działaniom. Dorożki i taksówki jeździły poprzez linie bojowe w obydwie strony. Jedynie gdy rozlegały się gęstsze strzały, ludność kryła się po bramach, wysuwając głowy na zewnątrz”.

To wydaje się niepojęte, ale rozentuzjazmowana Warszawa w tym tzw. zamachu majowym tłumnie walczyła po stronie marszałka. Wbrew naleganiom Piłsudski nie zezwolił jednak na włączenie do walki oddziałów robotniczych. Mimo to dochodziło do rozbrajania żołnierzy rządowych przez grupy cywilów, zdarzały się też wypadki ciężkiego pobicia czy nawet linczu na żołnierzach strzelających do ludzi ze strychów i dachów. Nic natomiast nie można było przeciwstawić kilku samolotom rządowym, które ostrzeliwały miasto z broni pokładowej czy – jak na placu Saskim – rzucały bomby na ludność cywilną. Podobno tę zbrodniczą działalność prowadził sam gen. Włodzimierz Zagórski. Jak się wydaje, strona rządowa gotowa była dla zwycięstwa posunąć się nawet do ostateczności. 13 maja o godz. 3.10, czyli ledwie po kilku godzinach walki, dowodzący wojskami rządowymi gen. Tadeusz Rozwadowski, lekceważąc wysłanników Piłsudskiego, którzy zgłosili się do Belwederu i bezskutecznie szukali porozumienia, wysłał do stacjonującego w cytadeli płk. Izydora Modelskiego rozkaz, by wczesnym rankiem natrzeć na „buntowników”, którzy obsadzili pałac Mostowskich i Główną Komendę Miasta, i starać się pojmać przywódców ruchu, nie oszczędzając ich życia. I być może ten haniebny rozkaz polecający zabić śpiącego w Komendzie Miasta marszałka zostałby przez jakiegoś fanatyka wykonany, gdyby nie to, że oddziały płk. Modelskiego wypowiedziały mu posłuszeństwo i przeszły na stronę „buntowników”. I tak rozkaz trafił do rąk samego Piłsudskiego. To w ogóle był może najdziwniejszy zamach w ówczesnym świecie. Zachodni obserwatorzy donosili, że oto marszałek Piłsudski dokonał zamachu stanu przeciwko ustrojowi, którego sam był inicjatorem i twórcą. Oczywiście znano i przywoływano wyjaśnienia przyczyn przewrotu, które padały z ust samego Piłsudskiego: „Całe życie walczyłem o znaczenie tego, co zowię imponderabiliami, jak honor, cnota, męstwo i w ogóle siły wewnętrzne człowieka, a nie dla starania o korzyści własne czy swego najbliższego otoczenia. (…) I staję do walki, tak jak poprzednio, z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyściach”. W oczach komentatorów rosyjskich przyczyną przewrotu majowego było „krańcowe rozdrażnienie Piłsudskiego”, a z drugiej strony „prowokująca linia prawicy”. Pamiętano głośny wywiad premiera Witosa dla „Nowego Kuriera Polskiego” z 9 maja, kilka dni przed przewrotem: „Niechże wreszcie marszałek Piłsudski wyjdzie z ukrycia, niech stworzy rząd. (…) Jeżeli tego nie zrobi, będzie się musiało mieć wrażenie, że nie zależy mu naprawdę na uporządkowaniu stosunków w państwie. (…) Mówią, że Piłsudski ma za sobą wojsko, jeśli tak, niech bierze władzę siłą”. Według marszałka Sejmu Macieja Rataja ten dziwny apel Witosa o uporządkowanie stosunków w państwie poprzez rozwiązanie siłowe zrozumiano w obozie Piłsudskiego jako urąganie. A na lewicy, w PPS, potraktowano jako jeszcze jeden dowód, że „Witos jest zdecydowany reakcyjny faszysta i czeka tylko na moment, by zakuć Polskę w kajdany reakcji”. Jak się jednak zdaje, najbliższy zrozumienia Witosa był wówczas socjalista Jan Kwapiński, który zapisał, iż w tych dniach sen z powiek świeżo upieczonemu premierowi spędzała sprawa Pogotowia Patriotów Polskich jako organizacji faszystowskiej. Według niego Witos uważał, że ta organizacja gotowa jest przeprowadzić zamach, aby dojść do władzy pozaparlamentarnie. Według jego oceny w Warszawie około 800–1000 ludzi przygotowywało kadry do dokonania przewrotu faszystowskiego. Na pierwszy rzut oka teza ta wydaje się absurdalna, bo Pogotowie Patriotów Polskich rzeczywiście dążące do wprowadzenia w Polsce dyktatury, skupiające w swych szeregach kilkunastu generałów, wyższych oficerów, księży i wysokiej rangi policjantów, w styczniu 1924 r. zostało zlikwidowane przez policję. Dziwnym jednak i niepojętym trafem właśnie w maju 1926 r. odbył się proces przywódców organizacji, zakończony symbolicznymi, kilkumiesięcznymi wyrokami więzienia. Być może pomiędzy wypadkami majowymi i procesami Pogotowia Patriotów Polskich nie ma najmniejszego związku, ale może jednak rację mają ci, którzy dzisiaj jeszcze są przekonani, że ów zamach majowy Józefa Piłsudskiego ocalił w Polsce demokrację parlamentarną.

Czy Polsce groził faszystowski zamach stanu?

Aby pojąć to rozumowanie, należy się cofnąć w polskiej historii o ponad trzy lata, do 11 grudnia 1922 r., dnia zaprzysiężenia pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Gabriela Narutowicza. Jak wiadomo, powóz prezydenta zmierzający do Sejmu został zaatakowany przez tłum rozwydrzonych wyrostków, histerycznych kobiet i jakichś studentów, którzy wznosili wrogie okrzyki i przy całkowitej bierności policji obrzucali powóz grudami lodu i kamieniami. Wydarzenia z 11 grudnia, poprzedzające o pięć dni tragiczną śmierć prezydenta w salach Zachęty, stały się przedmiotem śledztwa prowadzonego przez specjalną komisję sejmową. W sprawozdaniu z jej prac przedstawionym Sejmowi w czerwcu 1923 r. możemy przeczytać, że „wypadków z 11 grudnia żadną miarą nie można uważać ani za przypadek, ani za żywiołowy odruch ludności. (…) Dziwnym zbiegiem okoliczności ci manifestanci już od alei 3 Maja wkraczali na plac Trzech Krzyży w bojowym ordynku, czwórkami, kierowani przez komendę wojskową i prowadzeni przez ludzi mających na sobie odznaki. Prawie wszyscy byli uzbrojeni w jednakowe laski i znaczna część posiadała broń palną”. Ten zorganizowany tłum udał się pod dom gen. Józefa Hallera, by usłyszeć: „W dniu dzisiejszym Polskę, tę, o którą walczyliście, sponiewierano”. Ludzie wznosili okrzyki: „Niech żyje Mussolini!”, „Niech żyje prezydent Haller!” i – jak zanotowali świadkowie – całowali generała po rękach.

W księdze pamiątkowej wydanej w 1925 r. dla uczczenia Gabriela Narutowicza, niezwykle rzadkim dokumencie, na stronie 229 zapisane jest wspomnienie Zofii Kodisówny, siostrzenicy prezydenta. Notuje ona dziwne, zapomniane dzisiaj słowa Narutowicza, gdy został zatrzymany przez ów zorganizowany tłum: „Miał to być zamach stanu, ale idioci i tego porządnie zrobić nie umieją”. Jaki zamach stanu miał na myśli prezydent Narutowicz i czyj? Generała Józefa Hallera? Polski, faszystowski, ukryty przed historią, nieudany zamach stanu? Jeśli miałby się zdarzyć rzeczywiście, to tłumaczyłby, dlaczego w kieszeni Eligiusza Niewiadomskiego, zabójcy prezydenta, znaleziono po zamachu zrolowaną jak los kartkę papieru z jego nazwiskiem. Na niego padło. Równie dobrze mogło zostać wylosowane inne nazwisko. Trzy lata później Eligiusz Niewiadomski już dawno nie żył, rozstrzelany przez pluton egzekucyjny. Żył natomiast i miał się dobrze gen. Józef Haller i jego wierni żołnierze. „Hallerczyki fermentują” – zapisał w swoich wspomnieniach endecki poseł Juliusz Zdanowski. „Chcieliby od nas wyraźnych obietnic. Znów idzie szmer między nimi, że przeciw Piłsudskiemu można iść tylko z uzbrojeniem i kadrami wojskowymi”. 17 kwietnia 1926 r., mniej więcej miesiąc przed wypadkami majowymi, gen. Haller przedstawił Zdanowskiemu swój plan uratowania ojczyzny: „Dziś tylko usunięcie parlamentu, stan wyjątkowy i 3–5 ludzi na czoło, to jedyna forma rządu i ratunku”. Zupełnie wyraźnie – pisze Zdanowski – Haller przyszedł się przypomnieć jako kandydat. „Jaka szkoda, że ten śmiały i odważny na froncie wojskowy był takim miękusem i niedołęgą, gdy przychodził do polityki”. Czy więc groził Polsce faszystowski albo jakiś inny zamach stanu? Najpewniej tak. W dniach kryzysu politycznego wszyscy byli tego prawie pewni. Przypuszczano głośno, że komuniści dokonają zamachu przy okazji 1 maja. W listopadzie 1925 r. prezydent Wojciechowski wezwał do siebie gen. Sikorskiego i oświadczył mu: „Poinformował mnie Skrzyński [Aleksander Skrzyński, minister spraw zagranicznych w rządzie Władysława Grabskiego], że pan generał przygotowuje zamach stanu”. Sikorski zaprzeczył i na tym incydent został wyczerpany. Niemniej jednak – jak zapisał w swoich wspomnieniach ambasador Kajetan Morawski – „ujawniono wiadomość pochodzącą od ambasadora [Romana] Knolla, że spiskowcy początkowo nie byli zdecydowani w pierwszej fazie przygotowań co do wyboru głowy zamachu i wybierano między Piłsudskim a Sikorskim”.

Patriota wielkiej miary

Jak wiadomo, naprawdę wydarzył się jedynie zamach majowy Piłsudskiego. Najdziwniejszy zamach w historii świata. Jego zwycięzca mimo różnych nacisków nie ogłosił się ani królem Polski, ani dyktatorem. Nie rozwiązał Sejmu ani Senatu. Co więcej, powierzył (choć formalnie uczynił to marszałek Sejmu Maciej Rataj) misję utworzenia rządu pozaparlamentarnego Kazimierzowi Bartlowi, profesorowi matematyki. Następnie wobec rezygnacji z urzędu prezydenta Stanisława Wojciechowskiego rozpisał nowe wybory prezydenckie w Zgromadzeniu Narodowym, aby wygrać je znaczącą większością głosów i tym samym zalegalizować ów nieszczęsny zamach stanu. Jak pisze prof. Janusz Pajewski, na wieść o wygranych przez marszałka wyborach prezydenckich kilkuset rozradowanych oficerów piłsudczykowskich udało się przed pomnik księcia Józefa Poniatowskiego na placu Saskim, gdzie generał Górecki, salutując, zameldował: „Marszałku Poniatowski, melduję ci posłusznie, że marszałek Piłsudski został wybrany prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej”. Ta historia obiegła natychmiast całą Warszawę. Niebawem okazało się jednak, że marszałek Piłsudski wyboru nie przyjął. Następnego dnia na prezydenta został wybrany nikomu nieznany prof. Ignacy Mościcki. Podobno na wieść o tym wyborze – pisze prof. Pajewski – jakiś dowcipny warszawiak udał się przed Grób Nieznanego Żołnierza, stanął na baczność i zameldował: „Nieznany żołnierzu, melduję ci, że nieznany pan Mościcki został wybrany prezydentem Rzeczypospolitej”. Przez lata pisano o przewrocie majowym różnie. Głównie jednak źle. Do dzisiaj uważany jest dość powszechnie za zamach na demokrację parlamentarną, za przewrót faszystowski. Pisano, że na trzecim moście zamordowana została wolność słowa. „Przewrót faszystowski Piłsudskiego w maju 1926 r. prowadził do polityki układów z Niemcami hitlerowskimi, szykując i wychowując naród polski do napaści na ZSRR. Ta polityka doprowadziła Polskę w dniach wrześniowych do klęski”. „Burżuazja polska z Piłsudskim na czele rozpościerała swoje mocno podniszczone żagle na pełnych wodach faszyzmu, udając jednak ciągle – zwłaszcza w pierwszych latach – przyjaciół ludu”. „Przewrót dokonany w maju 1926 r. przez Piłsudskiego zamykał w Polsce okres demokracji burżuazyjnej, parlamentarnej, otwierając okres nowy, faszystowski i faszystowskie »uzdrowienie«”.

Nie dostrzegano i nadal nie dostrzega się faktu, że ów zamach nie podzielił narodu, nie przyniósł ze sobą terroru państwowego, nie zlikwidował instytucji demokratycznych. Nie widzi się tego, że gdy mówimy o dobrej tradycji II Rzeczypospolitej, to mamy na myśli właśnie okres po przewrocie majowym, który wbrew wszelkiej propagandzie ocalił polską demokrację przed dyktaturą i prawdziwą faszyzacją kraju. I być może wreszcie dotrze do Polaków – jak pisał mądry Edward Raczyński – że Polska miała w Piłsudskim patriotę wielkiej miary, który za swoje prawo i powinność uważał kierowanie losami narodu. Anglia miała Olivera Cromwella, Francja – de Gaulle’a, Turcja – Atatürka, a my mieliśmy Piłsudskiego. Tylko co myśmy z niego przez te wszystkie lata zrobili. Aż żal pomyśleć.

rp.pl

„Był złym człowiekiem”. Dlaczego filmowcy nie znosili reżysera „Krzyżaków”

Newsweek Polska, Marta Grzywacz, 07.07.2017

© photo: Cezary Langda, Wojciech Szabelski / source: PAP

 

Był złym człowiekiem – mówią ci, którzy znali i pracowali z reżyserem „Krzyżaków” Aleksandrem Fordem. W marcu 1968 r. Forda dopadła antysemicka nagonka.

„Na całej swojej drodze nie spotkałem człowieka tak bezwzględnie cwanego jak Ford. Myślę, że mogę o nim to śmiało napisać, gdyż wiem, ilu ludzi, ile pomysłów i ile filmów zmarnował ten najbardziej cwany oportunista” – wspominał Marek Hłasko w „Pięknych dwudziestoletnich”.

Poznali się przy okazji ekranizacji powieści Hłaski „Ósmy dzień tygodnia”. Fordowi odradzano to przedsięwzięcie, ale uznał, że dokona „odhłaszczenia” polskiego filmu. Prawda jest taka, że Hłasko, enfant terrible polskiej literatury, był bardzo modny.

A Forda interesowały wszelkie nowe trendy. Dobiegał pięćdziesiątki i chciał trzymać rękę na pulsie. Jego nowatorska w formie „Piątka z ulicy Barskiej”, gdzie za szerzącą się przestępczość Ford obwinił młodzież z wojennego podziemia, zaledwie parę lat wcześniej zdobyła za reżyserię nagrodę w Cannes, więc Ford płynął na fali popularności.

Ale na ekranizacji Hłaski się przejechał. Mówiono, że nie wyczuł subtelności opowiadania i stworzył obraz na podstawie własnych wyobrażeń o bolączkach młodzieży. Hłasko stwierdził: „Z filmu wyszło g…. Ford zrobił film na temat, że ludzie się nie mają gdzie rżnąć – wspominał – co oczywiście nie jest prawdą; rżnąć można się wszędzie”.

Marek Hłasko „Z filmu wyszło g…. Ford zrobił film na temat, że ludzie się nie mają gdzie rżnąć – co oczywiście nie jest prawdą; rżnąć można się wszędzie”

Władza też nie była zachwycona. Władysław Gomułka nie mógł znieść pesymistycznej wymowy filmu, tułającego się bez celu bohatera i tego, że „wszyscy ciągle piją wódkę”, więc wycofał zgodę na emisję. „Ósmy dzień tygodnia” przeleżał na półce 25 lat, do 1983 r.

A Aleksander Ford, ulubieniec władzy, znalazł się w niełasce.

Zawiść i kinematografia

Był niemal panem życia i śmierci polskich filmowców i bez skrupułów korzystał z tej władzy, eliminując konkurencję. – Ford był niezwykle współczujący i życzliwy każdemu, kto nie dawał sobie rady i tonął. Na przykład tonął w basenie – ironizował prof. Edward Zajiček, wykładowca PWSTiF w Łodzi. – Ale jak zobaczył, że ktoś samodzielnie pływa i to jeszcze szybciej od niego, to nie daj Boże. Pomagał tylko słabszym od siebie, podporządkowując ich sobie całkowicie.

W książce „Poza ekranem. Kinematografia polska 1918-1991” Edward Zajiček pisze, że Ford tak długo nakazywał robić poprawki, aż zniechęcony scenarzysta zgadzał się sprzedać mu swój scenariusz za grosze. W ten sposób na przykład „odkupił” od Ludwika Starskiego projekt filmu o Januszu Korczaku i od Stanisława Urbanowicza pomysł na „Moniuszkę”. Ta sztuczka nie udała się z ekranizacją wspomnień Władysława Szpilmana „Śmierć miasta 1939-1945”, więc nie pozwolił na skierowanie projektu do produkcji. – Był po prostu obsesyjnie zazdrosny – twierdzi reżyser Kazimierz Kutz.

prof. Edward Zajiček wykładowca PWSTiF w Łodzi „Ale jak zobaczył, że ktoś samodzielnie pływa i to jeszcze szybciej od niego, to nie daj Boże. Pomagał tylko słabszym od siebie, podporządkowując ich sobie całkowicie”.

W 1946 r. Ford utrącił projekt ekranizacji „Placówki” Bolesława Prusa, który chciał realizować zdolny reżyser Jerzy Gabryelski. Ale na tym się nie skończyło. Ponieważ Gabryelski miał także zamiar walczyć o emisję swojego filmu o powstaniu warszawskim, bo towarzyszył powstańcom z kamerą przez wszystkie 63 dni walki, Ford go zadenuncjował. Nie dość, że wyrastał mu zdolny konkurent, to jeszcze czarny reakcjonista. Gabryelski znalazł się w stalinowskim więzieniu, gdzie spędził trzy miesiące. Przeżył tortury, a po wyjściu nie pozwolono mu już robić filmów fabularnych. W 1965 r. wyjechał do Stanów Zjednoczonych.

Zły car

Inny z szykanowanych przez reżysera artystów, Antoni Bohdziewicz, w końcu nie wytrzymał i odsunięty od prowadzenia kursu dla przyszłych filmowców napisał do Forda: „Jest Pan złym dyrektorem przedsiębiorstwa i tego nie da się dłużej schować pod korcem… Panie Aleksandrze, Pan wcale nie posiada zdolności organizowania, kierowania, rządzenia, jest Pan zmienny, kapryśny, chwiejny, łatwo Pan ulega złudzeniom (że wszystko jest dobrze), bardzo często bierze Pan fikcję za rzeczywistość”.

Mocodawcy Forda też się szybko zorientowali, że w Filmie Polskim źle się dzieje. Ford kierował do realizacji bardzo niewiele scenariuszy. Kontrola Rady Państwa ujawniła też, że w zarządzanym przez Forda przedsiębiorstwie fałszowano dokumenty i wypłacano na lewo pensje. W 1947 r. reżyser został więc odsunięty od kierowania Filmem Polskim, ale nadal kręcił filmy. W 1948 r. powstała wielokrotnie przemontowywana „Ulica Graniczna”, nazwana przez Marię Dąbrowską antypolską, o trudnych polsko-żydowskich relacjach, którą z obawy o antysemickie reakcje Ford nakręcił w Czechosłowacji. Jego władza i wpływy w kinie nadal były ogromne. Do przezwiska Pułkownik doszły więc kolejne: Car i Dyktator.

Więcej o życiu Aleksandra Forda i jego smutnym końcu przeczytacie w najnowszym „Newsweeku Historia” i na Newsweek Plus

© Dostarczane przez Newsweek Polska

 

msn.pl