Czym PiS zwalczy politycznego kaca?
Po wakacjach czekają nas kolejne kampanie nienawiści i ataki na państwo prawa – bo klin trzeba klinem.
Parszywe nastroje panują w obozie „dobrej zmiany”. Wprawdzie sam pan prezes po dwóch prezydenckich wetach kazał się opanować i powstrzymać od gorszących awantur wewnątrz obozu władzy, jednak skrywane emocje buzują pod powierzchnią, a erupcje wściekłości raz po raz przebijają się przez skorupę udawanego spokoju. Wystarczy zajrzeć do komentarzy publikowanych w internecie przez anonimowych zwolenników PiS.
Oto pierwszy z brzegu przykład: na portalu braci Karnowskich wPolityce.pl pod artykułem informującym, że prezydencki projekt ustaw sądowych przygotowuje prof. Michał Królikowski, były wiceminister sprawiedliwości z czasów, gdy szefem resortu był Jarosław Gowin (wówczas jeszcze polityk PO), czytamy m.in. (zachowana oryginalna stylistyka i ortografia):
„dudus zdrajco ! juz teraz mozesz ten swoj projekt wsadzic sobie w d-p- ! bo to juz widac co ty tam zakombinowales ! jakis przyd-pas gowinka bedzie ustawy nam tworzyl ! i przestan wszystkich straszyc!”;
„dno unia wolności nigdy z niego nie wyjdzie i znowu nie będzie dekomunizacji”;
„Panie Duda,o czym rozmawiał Pan z Merkel tuż przed Pańską kompromitacją, czyli zawetowaniem ustaw? My, Pańscy wyborczy czekamy na odpowiedź! Premier Szydło może być następnym Prezydentem RP, a nie Pan!”;
„Duda szydzi sobie z wyborców, swoich obietnic przedwyborczych i z PISu w zywe oczy. Nie darujemy ci zdrajco, bedziesz przez nas wybuczany na wszystkich imprezach”.
Czasami krytycy starają się zachować umiar i ważą racje: „Rozumiem intencje Pana Prezydenta, chce być ponad podziałami. Ale tak się nie da, Pani Beata Szydło chyba będzie musiała zostać Prezydentem RP”.
Jednak nawet osoba pani premier nie stanowi nadziei, bo jak zauważa inny komentator: „Żeby PBS została prezydentem RP, to najpierw musiałaby wygrać wybory. Niestety ale dzisiaj rząd PBS zaczyna popadać w rutynę polegającą na olewaniu wyborców kosztem nowomowy. Czas na oprzytomnienie”.
Chaos i zwątpienie w szeregach obozu rządzącego są pogłębiane przez kolejne odsłony wojny między prezydentem a ministrem obrony narodowej, który po raz pierwszy od niepamiętnych czasów musiał zrezygnować z dokonywanych zawsze w sierpniu nominacji generalskich, bo nie zgodził się na nie Andrzej Duda. – „To nie jest niczyja prywatna armia” – powiedział prezydent w uroczystym wystąpieniu.
Na zbolałe dusze wyznawców ciosy się sypią ze wszystkich stron. Kolejne autorytety PiS-owskiej prawicy odmawiają występowania w jednolitym froncie bezkrytycznych pochlebców. Najpierw wyłamał się Piotr Zaremba, potępiając niszczenie niezależnych sądów, teraz wątpliwości zgłasza Bronisław Wildstein, atakując prymitywną propagandę mediów państwowych. – „Najsensowniejszą politykę podważyć można natrętną propagandą” – pisze ten prawicowy publicysta w portalu wPolityce.pl w komentarzu na temat dymisji szefowej Wiadomości. –„Podobno Paczuska odwołana została za niewystarczającą gorliwość w popieraniu „dobrej zmiany”. Jeśli to prawda, a nic nie wskazuje, ani nikt nie przywołuje innych powodów, aby było inaczej, oznaczałoby to, że pion informacyjny TVP wpadł w korkociąg. Opisywałem już na naszych łamach co dzieje się z programami TVP Info. Okazuje się, że może być gorzej – prawie zawsze może być gorzej. Czy naprawdę odpowiedzialni za to nie rozumieją, że jest to tendencja samobójcza?” – pyta Wildstein.
Kolejne niepowodzenia oraz wizerunkowe ciosy sprawiają, że rządzący po raz pierwszy od wyborów zostali zepchnięci do defensywy. Muszą się tłumaczyć, usprawiedliwiać, a nawet półgębkiem przyznawać, że owszem, tu i ówdzie zdarzyły się im pewne niedociągnięcia. Premier Beata Szydło zapowiedziała, że będzie domagać się wyjaśnień, dlaczego aukcja koni arabskich w Janowie zakończyła się spektakularną klapą. – „Wojewoda powinien więcej robić i mniej mówić” – pouczył minister Błaszczak pomorskiego wojewodę Dariusza Drelicha, który po nawałnicy i tragedii w Suszku wsławił się sentencją, że nie warto wzywać żołnierzy do zbierania gałęzi i zamiatania liści.
Właśnie nieudolność i obojętność zaprezentowana przez władzę przy okazji tej klęski żywiołowej wywarła na wyborcach szczególne wrażenie. Gdy w przyszłości będziemy analizować przyczyny klęski PiS, być może właśnie ta nawałnica okaże się decydującym momentem, który sprawił, że sympatie społeczne się odwróciły. Podobnie jak gwoździem do trumny rządów SLD były słowa lekkomyślnie skierowane przez premiera Włodzimierza Cimoszewicza do ludzi, którzy ponieśli straty w powodzi stulecia w 1997 r.: – „Trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać” (po latach sam Cimoszewicz tłumaczył, że został źle zrozumiany, ale to już bez znaczenia – mleko się rozlało).
Jak na te wszystkie trudności zareaguje Jarosław Kaczyński? Czy pójdzie za głosem tych, którzy namawiają go, by dokręcać śrubę, wzmacniać propagandę i nasilać walkę z opozycją? Właśnie to radzi np. Michał Karnowski, który po wielkiej fali demonstracji zakończonych prezydenckim wetem pisał pod koniec lipca: – „To jest moment, w którym PiS powinien przejść do kontrofensywy. Trzeba głośniej mówić prawdę o rządach III RP, trzeba się bić na każdym froncie. Tak jak rząd węgierski, który otwarcie pyta rodaków: czy ma wygrać Soros, czy Węgrzy? Trzeba rozpoznać kluczowe węzły maszyny manipulacji społeczeństwem i ją zdemontować” – postuluje Karnowski, namawiając rządzących do zniszczenia niezależnych i krytycznych wobec władzy mediów.
Oczywiście, uzasadnia to kwestiami ideologicznymi, starannie przemilczając fakt, że jako wpływowa figura w prywatnym koncernie medialnym, jest tym osobiście zainteresowany. Właśnie w tym kontekście należy czytać jego słowa ubolewania, że PiS rozpoczął wojnę z III RP, „nie dbając o osłonę medialną”. – „Żadnych nowych rozdań koncesyjnych” – martwi się Karnowski, przebierając nóżkami z niecierpliwości, kiedy wreszcie uda mu się dorwać do półki z medialnymi konfiturami.
Od takich cwaniaków aż roi się na zapleczu władzy. Liczą na koncesje, stanowiska, profity, apanaże. Popychają swój obóz do politycznej konfrontacji i do nasilenia walki ze społeczeństwem obywatelskim, w myśl zasady sformułowanej przez ich duchowego ojca i patrona, Józefa Stalina, który stwierdził, że w miarę postępów w budowie nowego ustroju walka klasowa musi się zaostrzać.
Niestety, wygląda na to, że ich podszepty harmonizują z polityczną osobowością wodza PiS. Jarosław Kaczyński w przeszłości nie raz udowodnił, że jego ulubioną metodą rozwiązywania problemów i wydobywania się z politycznych tarapatów jest inicjowanie kolejnych kampanii, wskazywanie rzekomych wrogów i szczucie opinii publicznej przeciw nim. Biorąc pod uwagę, że trudności, z których prezes musi się wydobywać, najczęściej są skutkiem stosowania tej właśnie taktyki, jego postawa jest modelowym zachowaniem człowieka uzależnionego. Każdy alkoholik ma taką właśnie receptę na przezwyciężenie zgubnych konsekwencji picia. Gdy przeżywa katusze spowodowane kacem, cierpi trudności materialne, traci przyjaciół i bliskich – sięga po następną flaszkę. Bo klin trzeba klinem.
Kiedy więc wrócimy z wakacji, a prezydent Duda zaprezentuje swoje projekty ustaw sądowych, czeka nas najprawdopodobniej kolejny ciąg polityczny pana prezesa. Może pora by już była odesłać go na zasłużony odwyk?
Dzień, w którym odszedł Janusz Głowacki
Dzień, w którym umiera pisarz, robi umysł pochmurnym. I wcale nie zależy to od wielkości pisarza, ale od klimatu wewnętrznego, w jakim go się umieściło. Takie dni są więc z deszczami, grzmotami, a nawet z nawałnicami.
Janusz Głowacki był obecny dla mnie od jego początków. Ale najpierw wpisał się tym, co najbardziej lubię. Na ostatniej stronie „Współczesności” prowadzona była rubryka, w której nieśmiało odnotowywano życie towarzyskie w PRL-u. Stamtąd dowiedziałem się o playbowaniu Głowackiego, a obiektem jego zabiegów była Jacqueline Kennedy Onassis. Z terenowych doniesień wynikało, iż Głowacki w tej kwestii zaliczył sukces. Czy tak było naprawdę?
W każdym razie ożywiał komuszą rzeczywistość, jak kolorowe skarpetki Leopolda Tyrmanda. Czytałem Głowackiego na pniu, począwszy od jego debiutu „Wirówka nonsensu”, a jako nastolatek nie mogłem ugryźć pojęcia młodzieży bananowej. Odświeżające były jego felietony w „Kulturze”, w których zestawiał antysemicką „Głupią sprawę” Stacha Rycha Dobrowolskiego z „Ulissesem” Joyce’a, wskazując, że ta pierwsza pozycja jest git.
Poznałem go w „Czytelniku”, w którym debiutowałem, tego samego dnia także dane mi było po raz pierwszy uścisnąć rękę Zbigniewa Herberta. Potem ze dwa razy spotkałem Głowackiego na szlaku i to raczej w przystani SDP na Foksal. Najczęściej jednak spotykałem się z nim w jego książkach. Mimo jego bardzo dużego wkładu w naszą kulturę był to jednak pisarz niedoceniany.
Inteligentny (pisarz chyba nie może być inny), zdystansowany do siebie, ceniony przez krytykę i czytelników ze specjalnie wysublimowanym podniebieniem, jakoś wymykał się hierarchizowaniu. Jego opowiadania z dwóch pierwszych tomów z pewnością przetrwają, bo to zapis naszych polskich lęków wpisanych nie tylko w tamten czas lat 60-tych. Dramaty Głowackiego są arcypolskie i nie zdewaluowała się ich siła, a przekaz może i powinien być wyzwaniem dla kolejnych pokoleń reżyserów, bo jest co odkrywać i interpretować.
Gdy to piszę, przechodzi przeze mnie burza. Taki dzień, jak ten, jest stracony. Trzeba gdzieś przycupnąć i przetrwać do następnego dnia.
Waldemar Mystkowski
Kaczyński znowu nie przyjechał na Wawel
Jarosław Kaczyński nigdy grobu brata na Wawelu nie odwiedza samotnie. Wyjaśnienie jest względnie proste. Jak pisze na swoim blogu dziennikarz „Polityki” Krzysztof Burnetko – Jarosław zawsze instrumentalnie traktował Lecha. Teraz znów można śmiało ten osąd potwierdzić. Przypomnijmy, jak zazwyczaj wyglądają te odwiedziny: prezes PiS ze świtą przylatuje do Krakowa wojskowymi samolotami, następnie zaś wjeżdża na Wawel w konwoju limuzyn i pod ochroną państwowej policji.
Tym razem prezes PiS – już drugi raz tego roku – nie przybył na Wawel, co od pogrzebu pary prezydenckiej stało się osiemnastego dnia każdego miesiąca nową tradycją. W lipcu powodem było przepychanie przez Sejm ustaw demontujących władzę sądowniczą w państwie. A w sierpniu? Jak to w sierpniu – zapewne wakacje. „Partyjny lider mógł zechcieć pobyć nieco nad wodą i na wodzie” – kreśli sytuację dziennikarz – „zwłaszcza, że i to można wykorzystać do tzw. ocieplania wizerunku”.
Burnetko radzi przyjrzeć się powodom, dla których Kaczyński zrezygnował z rytuału. Trochę na wzór robionej przez sowietologów analizy zachowania władców ZSRR i państw bloku wschodniego, m.in. podczas komunistycznych obrzędów. – „Metodę tę można, choćby półżartem, zastosować i do Kaczyńskiego, choćby dlatego, że pod względem mentalności i niektórych politycznych chwytów PiS często przypomina tamtych towarzyszy” – pisze dziennikarz.
Wymienić więc ich można co najmniej dwa. Otóż Jarosław Kaczyński być może chce zmienić repertuar tematów, za pomocą których manipuluje społecznymi emocjami. – „Klawisz pamięci o tragedii smoleńskiej został przez ostatnie lata mocno wyklepany. Ba, za sprawą koncepcji Antoniego Macierewicza nieco zdezawuowany nawet wśród zwolenników teorii spiskowych” – zauważa Burnetko. Zresztą, nie udaje się PiS – mimo angażowania policji na wielką skalę – spacyfikować obywatelskich protestów przeciwko politycznej manipulacji, do jakiej dochodzi podczas tzw. miesięcznic samej katastrofy czy właśnie pogrzebu pary prezydenckiej. Równie istotne jest to, że liczby kojarzące się z ustawiczną „smoleńską żałobą” zaczynają w Polsce straszyć: w miliony idą już koszty zabezpieczania owych (partyjnych przecież) imprez przez państwową policję i inne służby. Same „wycieczki” na Wawel co miesiąc pochłaniają około 200 tys. złotych. Z kolei – przypomina „Polityka” – na zabezpieczenie miesięcznic warszawskich tylko w tym roku poszło z publicznych pieniędzy 2,7 mln złotych.
O tym, że może być inaczej – mieszkańcy Krakowa i turyści przypomnieli sobie właśnie w sierpniu. –„Tym razem z wawelskiego wzgórza nie zostali przedwcześnie wygonieni wszyscy turyści, mogli więc podziwiać krakowski zamek do woli, okoliczne ulice nie były pogrodzone stalowymi barierkami, nie straszyły również zbytnio policyjne suki i tabuny funkcjonariuszy oraz grupy tajniaków” – pisze na blogu dziennikarz. Na prezesa czekała mała grupka protestujących, aby przypomnieć Kaczyńskiemu, że nikt nie odmawia mu prawa do odwiedzania grobu brata, lecz nie można Wawelu zawłaszczać do politycznych celów. Nie ma jednak cienia wątpliwości, że jeśli kawalkada limuzyn ponownie nadjedzie, znów napotka na swej drodze silny obywatelski protest.
mpm
Dzień, w którym odszedł Janusz Głowacki
Dzień, w którym umiera pisarz, robi umysł pochmurnym. I wcale nie zależy to od wielkości pisarza, ale od klimatu wewnętrznego, w jakim go się umieściło. Takie dni są więc z deszczami, grzmotami, a nawet z nawałnicami.
Janusz Głowacki był obecny dla mnie od jego początków. Ale najpierw wpisał się tym, co najbardziej lubię. Na ostatniej stronie „Współczesności” prowadzona była rubryka, w której nieśmiało odnotowywano życie towarzyskie w PRL-u. Stamtąd dowiedziałem się o playbowaniu Głowackiego, a obiektem jego zabiegów była Jacqueline Kennedy Onasis. Z terenowych doniesień wynikało, iż Głowacki w tej kwestii zaliczył sukces. Czy tak było naprawdę?
W każdym razie ożywiał komuszą rzeczywistość, jak kolorowe skarpetki Leopolda Tyrmanda. Czytałem Głowackiego na pniu, począwszy od jego debiutu „Wirówka nonsensu”, a jako nastolatek nie mogłem ugryźć pojęcia młodzieży bananowej. Odświeżające były jego felietony w „Kulturze”, w których zestawiał antysemicką „Głupia sprawę” Stacha Rycha Dobrowolskiego z „Ulissesem” Joyce’a, wskazujac, że ta pierwsza pozycja jest git.
Poznałem go w „Czytelniku”, w którym debiutowałem, tego samego dnia także dane mi było po raz pierwszy uścisnąć rękę Zbigniewa Herberta. Potem ze dwa razy spotkałem Głowackiego na szlaku i to raczej w przystani SDP na Foksal. Najczęściej jednak spotykałem się z nim w jego książkach. Mimo jego bardzo dużego wkładu w naszą kulturę był to jednak pisarz niedoceniany.
Inteligentny (pisarz chyba nie może być inny), zdystansowany do siebie, ceniony przez krytykę i czytelników ze specjalnie wysublimowanym podniebieniem, jakoś wymykał się hierarchizowaniu. Jego opowiadania z dwóch pierwszych tomów z pewnością przetrwają, bo to zapis naszych polskich lęków wpisanych nie tylko w tamten czas lat 60-tych. Dramaty Głowackiego są arcypolskie i nie zdewaluowała się ich siła, a przekaz może i powinien być wyzwaniem dla kolejnych pokoleń reżyserów, bo jest co odkrywać i interpretować.
Gdy to piszę, przechodzi przez mnie burza. Taki dzień, jak ten, jest stracony. Trzeba gdzieś przycupnąć i przetrwać do następnego dnia.
W najnowszym @TygodnikNIE mój tekst o tym jak PiS ukradło emerytury mundurowym. @niezaSLUZYLISMY @sldpoland
„Obozy to miejsce, w którym uchodźcy znienawidzą Europę”
Janusz Głowacki:
O ks. Duszkiewiczu, p. Liziniewiczu, córce ministra Szyszko, 1 konkursie i kilku mln złotych czytajcie tu: http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1700772,1,szyszko-stworzyl-potezny-uklad-biznesowo-rodzinny-rozdal-bliskim-6-milionow-zlotych.read … @Exen
Janusz Głowacki nie żyje
W wieku 79 lat zmarł Janusz Głowacki – dramaturg, prozaik, felietonista i autor scenariuszy filmowych. Laureat prestiżowych nagród literackich, m.in. American Theatre Critics Association Award.
W dniu 19 sierpnia 2017 roku w wieku 79 lat odszedł mój najukochańszy mąż Janusz Głowacki – przekazała w sobotę PAP Olena Leonenko-Głowacka. Informacje o dacie i miejscu pogrzebu zostaną podana w późniejszym terminie.
Głowacki urodził się 13 września 1938 roku w Poznaniu. Studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim, ale przeniósł się na wydział aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Wyrzucony za „brak zdolności i cynizm”, jak to oceniał po latach w autobiograficznej książce „Z głowy”, wrócił na UW i w 1961 roku ukończył filologię polską.
Janusz Głowacki, zwany popularnie „Głową”, zaczynał jako prozaik, przez wiele lat uprawiał felietonistykę, pisywał scenariusze filmowe. Choć w każdej z tych dyscyplin osiągnął sukcesy, prawdziwą sławę i międzynarodowe laury zdobył jako dramaturg.
Swój pierwszy tekst prozatorski opublikował w 1960 roku w „Almanachu Młodych”. Cztery lata później znalazł się w zespole redakcyjnym warszawskiego tygodnika „Kultura”, gdzie ukazywały się jego felietony i opowiadania. Był współscenarzystą kultowego filmu „Rejs”.
W grudniu 1981 roku wyjechał do Anglii na premierę swojej sztuki „Kopciuch”. Tam zastał go stan wojenny. Wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie powstały jego dramaty, m.in. „Polowanie na karaluchy”, „Antygona w Nowym Jorku” i „Czwarta siostra”.
Autor takich tomów prozy jak: „Ostatni cieć” (2001), „Z głowy” (2004), „Jak być kochanym” (2005), „Good night Dżerzi” (2010) i „Przyszłem czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy” (2013).
Głowacki wypracował sobie własną stylistykę felietonu i własną, przewrotną strategię walki z cenzurą. Pisząc o „Ulissesie”, zestawił książkę Joyce’a z trzeciorzędną powieścią pornograficzną „Głupia sprawa” Stanisława Dobrowolskiego, sławiąc zalety tej ostatniej a krytykując dzieło Irlandczyka.
Szekspirowi Głowacki zarzucał pesymizm, czarnowidztwo i niedostrzeganie osiągnięć, chwalił natomiast Attylę za „zdrowy stosunek do zdegenerowanej sztuki rzymskiej”. Cenzura była skołowana. Część czytelników też– wspominał pisarz, który określał narratora tych felietonów jako „osobę cokolwiek ograniczoną umysłowo, ale zaangażowaną po właściwej stronie”.
W opowiadaniach Głowacki opisywał świat ówczesnych elit, artystyczny półświatek, bywalców literackich kawiarni. Materiał literacki zbierał imprezując m.in. w sławnym SPATiF-ie, Hybrydach i pobliskim barze Przechodnim, pijał z Hłaską, Andrzejewskim i Himilsbachem. W latach 60. i 70. Głowacki, stał się postacią popularną i powszechnie rozpoznawalną, bohaterem licznych anegdot towarzyskich.
Głowacki był laureatem prestiżowych nagród literackich, m.in. American Theatre Critics Association Award, John. S. Guggenheim Award, Hollywood Drama-Logue Critics Award i National Endowment for the Arts. W 2005 otrzymał Nagrodę Ministra Kultury w dziedzinie literatury, a w 2011 roku został laureatem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy – otrzymał nagrodę główną w kategorii „Warszawski twórca”.
W 2014 roku z rąk ówczesnego prezydenta Bronisława Komorowskiego odebrał Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w pracy twórczej i działalności artystycznej, za osiągnięcia w promowaniu polskiej kultury.
Lider KOD odpowiada Dudzie: Niech pan szuka SB-ków i TW w PiS, nawet na sali sejmowej
19.08.2017
Lider KOD Krzysztof Łoziński odpowiedział na oświadczenie NSZZ „Solidarność” w sprawie obchodów Porozumień Sierpniowych.
Komitet Obrony Demokracji z regionu pomorskiego w gdańskim magistracie zgłosił całodobowe zgromadzenie na Placu Solidarności w Gdańsku na 31 sierpnia. Tego dnia KOD zamierza zorganizować uroczystości rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych. KOD na te uroczystości zaprosił NSZZ „Solidarność”, która od lat sama je organizowała. W czwartek 17 sierpnia Prezydium Komisji Krajowej NSZZ „Solidarności” przyjęło stanowisko, w którym uznaje takie działania KOD za prowokację i zapowiada „zdecydowaną reakcję”, jeżeli dojdzie do jakichkolwiek prób ograniczania uroczystości związkowych.
Na to stanowisko odpowiedział lider KOD Krzysztof Łoziński, który na Facebooku zamieścił obszerny wpis, zaadresowany do przewodniczącego „Solidarności” Piotra Dudy. Łoziński przywołał jeden z fragmentów pisma związkowców:
„Będziemy przypominać ofiary tych ludzi, którzy tak chętnie zasilają dzisiaj szeregi KOD-u. Mamy tu na myśli tak widocznych i aktywnych prominentnych działaczy KOD jak byli SB-cy, funkcjonariusze WSI, TW i liczni przedstawiciele resortowej PRL-owskiej nomenklatury. Słowem: nie potrafimy sobie wyobrazić wspólnego świętowania z ludźmi, dla których refleksją nie jest słowo przepraszam, a jedynie rozpacz, że nie da się wyżyć za 2 tys. po zmniejszeniu SB-eckiej emerytury”.
„Widzi Pan, tak się składa, że przewodniczącym zarządu KOD-u jestem ja, członek honorowy »Solidarności«, tej prawdziwej z lat 1980-81 i podziemia lat następnych, uczestnik strajków sierpnia 80., działacz regionu Mazowsze »S«, działacz podziemia w Warszawie, były więzień polityczny, wcześniej aktywista marca 68., współpracownik KOR. Nie ma natomiast we władzach KOD ani jednej osoby, z tych, które jako rzekomo »liczne« Pan wymienia” – napisał Łoziński.
W dalszej części wpisu lider KOD wskazuje, że w szeregach jego organizacji są członkowie „S” i NZS z lat 1980-1981 oraz podziemia, a do niedawna 70 proc. członków i sympatyków KOD stanowili „członkowie pierwszej »Solidarności«”.
„Szanowny Panie Duda, pobudka, większość członków pierwszej »Solidarności« sympatyzuje z nami, a nie z Panem. Twierdzi Pan, że nie mamy prawa obchodzić rocznic »Solidarności«. I kto to mówi? Pan, który do »Solidarności« nawet nie należał, szef przybudówki partyjnej PiS-u, której to partii szef też nie raczył się do pierwszej »Solidarności« zapisać? Nie ma Pan do tego moralnego prawa. A SB-ków, partyjniaków, TW i członków PZPR-owskiej nomenklatury niech Pan poszuka w PiS-ie, nawet na sali sejmowej” – kończy wpis Łoziński.
https://www.wprost.pl/10070963
Z wywiadu z Różą Thun dla GW. Można nie zgadzać się z poglądami Pani poseł, ale tutaj trafia 10/10
Rozwiązłość w Barcelonie sprowokowała terrorystów? W TVP Info absurdalna rozmowa o zamachu
Dziennikarz Wojciech Reszczyński mówił m.in., że zamachy powtarzają się coraz częściej, ale „odpowiedzialne za losy Europy lewackie, liberalne i masońskie elity nie są zainteresowane rozwiązaniem problemu”. Według tej teorii, jak mówił, Europa ma być multikulturowa. – Mają zniknąć państwa narodowe i zniknąć ma chrześcijaństwo – powiedział.
Ks. Henryk Zieliński, redaktor naczelny tygodnika „Idziemy”, mówił o odklejeniu się elit zachodnich od społeczeństwa. – Nie przypadkiem zamach miał miejsce w Barcelonie, najbardziej kosmopolitycznym mieście hiszpańskim – powiedział.
„Rozwiązła Barcelona”
Zastrzegł, że nie chce być posądzony o fobię. – Ale jednym z powodów ataków jest obrzydzenie niektórymi nurtami subkultury zachodniej, zwłaszcza rozwiązłości – kontynuował.
– Jeżeli mielibyśmy szukać najbardziej rozwiązłego miasta w Hiszpanii, to ja bym wskazywał na Barcelonę. To jest dodatkowe prowokowanie tych, którzy są radykalnymi muzułmanami – powiedział ks. Zieliński. – Ja nie twierdzę, że jak ktoś jest rozwiązły, to można go zabić – zastrzegł.
Z kolei satyryk Ryszard Makowski, znany z kabaretu OT.TO, mówił, że mamy do czynienia z „hybrydową wojną religijną”. Mówił o „najeździe na Europę” oraz o tym, że zamachy są efektem tego, że ktoś prowadzi taką politykę.
„Wydalać Arabów”, „III wojna światowa z islamem”
Makowski przedstawił rozwiązanie, którym już wcześniej chwalił się na Twitterze: – Za każdego zabitego w ataku wydalać losowo tysiąc Arabów. To może by przyniosło efekty, bo sami by się pilnowali – powiedział.
– W przepowiedniach była III wojna światowa z islamem, ale nie myślałem, że ona będzie tak wyglądała, że oni po prostu przyjadą sobie tutaj pontonami i będą jeszcze goszczeni, np. w Niemczech – powiedział Makowski.
Satyryk pochwalił rząd Beaty Szydło, który nie wpuszcza do Polski „nachodźców”.
Adrian Zandberg: Tradycja z podbitym okiem
Nie zazdroszczę kadrowcom Prawa i Sprawiedliwości. Po cyrku, który zrobili z Trybunału Konstytucyjnego, kolejka chętnych do orzekania tam zrobiła się dość krótka. Najnowszy kandydat na sędziego to jednak postać wyjątkowa, nawet jak na standardy PiS. Pan Justyn Piskorski sprawia wrażenie, jakby ekipa Kaczyńskiego wyciągnęła go prosto z mroków średniowiecza.
Kandydat PiS uważa, że wysyłanie dzieci do szkoły jest źródłem upadku rodziny i cywilizacji. Tak – panu kandydatowi nie podobają się państwowe, bezpłatne szkoły. Ale nie tylko one. Podejrzane są nawet szkoły katolickie. Dlaczego? Bo ograniczają pełnię władzy ojca nad dzieckiem. Przeszkadza mu też, że w szkołach uczą się obok siebie dziewczynki i chłopcy. Zdaniem pana kandydata dziewczynki robią się przez to niemiłe, a chłopcy wychodzą ze szkoły „zniewieściali”.
Włosy stają dęba na głowie, kiedy wczytać się, co pan Piskorski ma do powiedzenia o biciu dzieci. Zdaniem przyszłego sędziego TK „przemoc w rodzinie jest pojęciem fałszywym”, a prawo zmierzające do ograniczenia przemocy to „zamach na ojcostwo”. Kandydat PiS do sądu konstytucyjnego uważa, że „przemoc w rodzinie nie jest problemem, o ile jest to rodzina biologiczna”.
Otóż, panie kandydacie – myli się pan. Pobicia i morderstwa w domowym zaciszu to realny, potężny problem. Biją pijacy z marginesu i biją zamożni panowie w garniturach, prowadzący rodzinę co niedziela na mszę. W zeszłym roku policja odnotowała 90 tysięcy ofiar przemocy domowej. A to tylko zarejestrowane przypadki! Pisząc, że „przemoc w rodzinie nie jest problemem”, staje pan po stronie oprawców.
Kiedy zdaniem pana Piskorskiego pojawia się problem? Gdy dziecko przyjdzie do szkoły z podbitym okiem? Kiedy zacznie sikać w łóżko ze strachu przed ojcem sadystą? Trafi do szpitala z połamaną czaszką? Czy wzorcem ma być „biologiczna rodzina” byłego radnego PiS, który wyzywał swoją żonę od „pedałów” i groził jej śmiercią? A może kiedy bandzior sięga po nóż albo siekierę, to też jeszcze tylko „tradycyjne ojcostwo”?
Pan Piskorski w Trybunale Konstytucyjnym to zagrożenie dla bezpieczeństwa kobiet i dzieci. Bo co jeśli bandzior, który lał do nieprzytomności dziecko, złoży skargę konstytucyjną na „niesłuszną” karę? Poglądy pana kandydata na władzę ojcowską pozwalają się domyślać, jakie wydałby orzeczenie.
Sprawę bulwersujących poglądów pana Piskorskiego ujawniły kilka dni temu media. Pan kandydat powinien być już byłym kandydatem. Niestety, PiS forsuje go nadal, z uporem godnym lepszej sprawy. Dyspozycyjność znowu okaże się ważniejsza niż przyzwoitość?
Zobacz: Poseł PiS CHAMSKO do dziennikarza: WON!
Przeczytaj też: Nieudolna interwencja policjantów w Kole. Paweł Kukiz oburzony [WIDEO]
Polecamy: Najnowszy SONDAŻ partyjny. Kukiz WYBIERZE premiera
http://m.se.pl/wiadomosci/opinie/adrian-zandberg-tradycja-z-podbitym-okiem_1013775.html
Kolejne uderzenie w Fundację Otwarty Dialog. I kolejna kompromitacja [ANALIZA]
- Raport opiera się na budzących wątpliwości źródłach internetowych i mediach społecznościowych
- Wpisuje się w linię ataków na organizacje pozarządowe, nie wyjaśniając niczego
- Autor raportu Marcin Rey odmówił Onetowi komentarza
Od kilku tygodni Fundacja Otwarty Dialog jest obiektem ataków władzy i prawicowych mediów. Powodem jest opublikowany na Facebooku przez szefa rady fundacji Bartosza Kramka w czasie protestów w obronie Sądu Najwyższego tekst „Niech państwo stanie: wyłączmy rząd”.
Prawicowa prasa uznała tekst za przepis na pucz w Polsce, choć sam Kramek uważa go za zbiór instrumentów, które miałyby powstrzymać „zamach PiS na rządy prawa w Polsce”. Szef MSZ Witold Waszczykowski zapowiedział kontrolę OD. Poseł PiS Stanisław Pięta napisał na Twitterze: „@ODFoundation wynocha z Polski!”. Od tamtej pory prawicowe media nie ustają w atakach na fundację.
Najnowszy z nich przyszedł z nieoczekiwanej strony. Jego autorem jest Marcin Rey, aktywista znany i szanowany w środowisku badaczy rosyjskich wpływów w Polsce oraz autor strony „Rosyjska V kolumna w Polsce” na Facebooku. Mimo że z działającą na rzecz Ukrainy fundacją łączą go poglądy proukraińskie i antyrosyjskie, opublikował w sieci 150-stronicowy raport „Działalność i powiązania Fundacji Otwarty Dialog” posądzający fundację o ciemne interesy i związki z rosyjskim kapitałem.
Prawicowe media natychmiast podchwyciły zawarte w raporcie tezy. „Obrońcy oligarchów, współpracownicy Rosjan” – pisze niezalezna.pl, a przedrukowuje Radio Poland (Polskie Radio dla Zagranicy). „Fundację Otwarty Dialog trudno nazwać transparentną” – informuje wPolityce. „Pieniądze oligarchów i międzynarodowy lobbing” – alarmuje „Gazeta Polska Codziennie”.
Żaden z tych tytułów nie poprosił przedstawicieli Otwartego Dialogu o komentarz do raportu, ani nie zechciał sprawdzić zawartych w nim informacji na podstawie dostępnych dokumentów.
O wgląd do dokumentów lub komentarz fundacji nie prosił także sam autor raportu. Kiedy Kramek zapytał na Facebooku Reya, dlaczego ten nie sprawdził informacji u źródła, uzyskał odpowiedź: „Że się nie skontaktowałem. Odpowiedź prosta: ściemniasz na tyle bezczelnie, że to nie ma sensu”.
Co kryje się w tak obszernym raporcie? Postanowiłem to sprawdzić, opierając się o dokumenty oraz konfrontując z raportem Reya osoby związane na co dzień z fundacją.
Uczulony na wiarygodność rosyjskich źródeł Rey, tym razem czerpie z nich garściami
Od samego początku lektury raportu drażni niedbałość dotycząca faktów, nagminne mylenie funkcji, działań, a nawet relacji rodzinnych wymienianych w raporcie osób. Szef rady fundacji Bartosz Kramek raz wymieniany jest jako „mąż”, raz jako „prawdopodobny mąż” prezes Ludmiły Kozłowskiej (faktycznie jest jej mężem). Główny darczyńca fundacji i obiekt zainteresowania autora raportu Petro Kozłowski jest opisany jako „teść” Kramka, choć faktycznie jest jego szwagrem, bratem Ludmiły. Po interwencji Kramka, ten błąd został przez autora poprawiony, jednak na dalszych stronach autor wciąż myli braci, ojców, żony, a także ich zdjęcia…
MSZ wzywa Fundację „Otwarty Dialog” do usunięcia „nielegalnych” treści
Podobnie mylone są funkcje wymienianych w raporcie osób i związane z nimi wydarzenia, poczynając od prezes fundacji Ludmiły Kozłowskiej, która wbrew temu, co zostało napisane w raporcie, nie była na Majdanie podczas ostatniej rewolucji, ani nigdy nie była członkinią organizacji pozarządowej Społeczny Komitet Lustracyjny (zasiadała za to w Społecznej Radzie Lustracyjnej przy Ministrze Sprawiedliwości Ukrainy).
Osoby wymieniane jako „pracownicy” okazują się partnerami, wolontariuszami bądź w ogóle nie są znane szefom fundacji, ani nie figurują w jej dokumentach, jak na przykład Kateryna Kudriawcewa czy Aleksander Kałużnyj.
Wielu darczyńców autor opisuje jako osoby „niezidentyfikowane”. Takimi niezidentyfikowanymi osobami okazują się poseł na Sejm od trzech kadencji Michał Jaros, obecnie Nowoczesna, czy były poseł Ruchu Palikota Tomasz Makowski, co każe podejrzewać, że przeprowadzona przez niego „kwerenda” nie była tak „głęboka” jak zapowiada we wstępie.
Opieranie raportów na źródłach internetowych, a zwłaszcza mediach społecznościowych może budzić wątpliwości, a w przypadku raportu szczególne wątpliwości budzi też jakość owych źródeł. Uczulony na wiarygodność rosyjskich źródeł Rey, tym razem czerpie z nich garściami. Nie pomija też tabloidów.
Powołuje się na osoby, których wiarygodność została publicznie skompromitowana. Jedną z nich jest choćby Wołodymyr Chanas, który został wyrzucony ze współpracującej z OD organizacji Euromajdan Warszawa za sprzeniewierzenie pomocy humanitarnej. Fundacja wytoczyła mu kilka spraw karnych. Te informacje są łatwo dostępne w internecie. Jednak w raporcie takich obrażonych na fundację źródeł jest więcej.
W wielu miejscach autor sugeruje, że wymieniane przez niego osoby są z jakichś powodów podejrzane, nie popiera jednak swoich tez faktami. Tak jest w przypadku byłego pracownika fundacji Tomasza Czuwary. Rey pisze o nim: „Podpisywał sprawozdania finansowe, na przykład sprawozdanie za 2009 rok podpisał dopiero w 2015”. Zdanie to sugeruje, że fundacja mogła dopuszczać się niejasnych machinacji.
Tymczasem fundacja została zarejestrowana w grudniu 2009 roku. W tamtym miesiącu nie wykonywała żadnych operacji finansowych, więc zdaniem księgowej nie było potrzeby przygotowania finansowego sprawozdania rocznego. Jednak w 2015 roku za radą prawników fundacji zostało stworzone tzw. zerowe sprawozdanie finansowe (zerowe, bo nie było żadnych wpływów, ani kosztów). Zostało one podpisane przez Tomasza Czuwarę jako ówczesnego członka zarządu fundacji. Zweryfikowanie tej informacji w dokumentach fundacji zajmuje nie więcej niż minutę.
Błaszczak kontrolował Fundację „Otwarty Dialog”. Nie dopatrzył się uchybień
Nie sprawdzając informacji, autor nieświadomie wkracza na ścieżki, które doprowadziły poważne redakcje do obowiązku zamieszczania sprostowań. Rey trzykrotnie pisze w raporcie, że kazachski oligarcha Muchtar Abliazow prawdopodobnie przekazywał środki założycielowi fundacji Iwanowi Szerstiukowi. W 2016 roku sugerująca to samo redakcja „Wprost” została pozwana przez OD do sądu i w wyniku ugody opublikowała jednoznaczne sprostowanie.
Zły Google finansuje obrońców bandyty
Łakomym medialnie kąskiem jest finansowanie fundacji przez irlandzki oddział Google. Rey pisze, że Google Ireland Ltd. „przekazała łącznie 480 025 zł fundacji Otwarty Dialog”, a „elementem wyjaśnienia tej hojności może być osoba Wiktora Mirosznikowa”, siostrzeńca głównego darczyńcy OD Petra Kozłowskiego, który „przebywa w USA i miał spółkę w Mountain View w Dolinie Krzemowej, tam, gdzie znajduje się siedziba Google’a”.
Jeden telefon do Otwartego Dialogu lub dokładniejsze przeszukanie podstawowego źródła raportu, jakim jest internet, wystarczyłoby, żeby nie popełnić tej samej gafy, jakie popełniły zaledwie kilkanaście dni wcześniej inne media. W rzeczywistości Google nie przelał na konta OD nawet złotówki. W twicie z 30 lipca wyjaśniła nieporozumienie Marta Poślad z Google: „To nie darowizna pieniężna, a darmowe usługi. Korzystać może każda fundacja i stow zarejestr w KRS. Są ich w PL setki” (pisownia oryginalna).
– Chodziło o usługi o tej wartości w ramach programu Ad Grants, otwartego dla wszystkich organizacji pozarządowych – wyjaśnia szczegółowo Kramek. – Usługi te polegały na bezpłatnym udostępnieniu reklam Ad Words w wyszukiwarce Google. Owe reklamy służyły nam do promocji raportów fundacji dotyczących prześladowanych uchodźców politycznych, działania ukraińskich batalionów ochotniczych czy więźniów politycznych w Rosji. Była to wartość 10 tys. USD miesięcznie. Jest to uwidocznione w sprawozdaniach finansowych jako „udostępnianie usług internetowych”.
Z tego rodzaju pomocy Google korzystają instytucje z całego świata, od Instytutu Jane Goodall po UNICEF.
Obrońcy postaci o mrocznej reputacji
Wśród dziesiątek bronionych przez fundację osób autor do swojego raportu wybiera te, jego zdaniem, najbardziej podejrzane. U czytelnika może to wzbudzać odczucie, że OD zaangażowany jest w obronę postaci o mrocznej reputacji.
Kontrola w Fundacji „Otwarty Dialog”. Zabezpieczono dokumenty organizacji
Nie ma w raporcie wszystkich więźniów z listy #LetMyPeopleGo, czyli Ołeha Sencowa, Mykoły Karpiuka, Stanisława Klicha, Hennadija Afanasjewa, Nadii Sawczenko i innych obecnych lub byłych ukraińskich więźniów Kremla. Brak w nim również robotników naftowych z Zhanaozen w Kazachstanie, uwięzionych za udział w strajkach i organizowanie związków zawodowych w 2011 roku, jak Roza Tuletajewa czy Natalia Sokołowa. Nie ma kazachskich obrońców praw człowieka, jak Vadim Kuramszin czy Jewgienij Żowtis, ani prześladowanych mołdawskich aktywistów Any Ursachi i Eduarda Rudenco, za którymi wstawiała się fundacja.
Jest za to więziony w Odessie polski obywatel Aleksander Orłow. Zawarta w raporcie charakterystyka Orłowa wzbudza wrażenie, że jest on postacią znaczącą w rosyjskim świecie przestępczym. Według „jednego ze źródeł” (raport przytacza nieaktywny link) miał nawet spotkać się z „Siemionem Mogilewiczem, najpotężniejszym ojcem chrzestnym rosyjskich mafii”.
Tymczasem Orłow w chwili zajęcia się jego przypadkiem przez fundację, przebywał w odesskim areszcie od czterech i pół roku i według posiadanych informacji był najdłużej przetrzymywanym obywatelem Polski w zagranicznym areszcie bez wyroku. Żadna instytucja nie była w stanie mu pomóc. Bez odpowiedzi pozostała nawet prośba ówczesnego prezydenta Bronisława Komorowskiego do prezydenta Ukrainy Petro Poroszenki.
OD nie zajęła się sprawą Orłowa, ponieważ wiązały ją z nim jakiekolwiek interesy, lecz na prośbę dr Hanny Machińskiej, ówczesnej szefowej Biura Rady Europy w Warszawie, a także adwokatów współpracujących z polską Naczelną Radą Adwokacką.
Broniąc Orłowa, fundacja realizowała swój cel statutowy, nie wnikając w to, czy i jaką rolę pełni on w rosyjskim świecie przestępczym, choć według posiadanych informacji, był on drobnym biznesmenem, który naraził się lokalnemu oligarsze Serhijowi Kiwałowowi – ten jako szef Centralnej Komisji Wyborczej był odpowiedzialny za fałszerstwa wyborcze, które doprowadziły do wybuchu pomarańczowej rewolucji na Ukrainie w 2004 roku. Orłow, jako samozwańczy dziennikarz-aktywista, publikował artykuły wytykające Kiwałowowi korupcję. Najprawdopodobniej dlatego został sfingowany przeciw niemu proces, w którym oskarżono go o zlecenie zabójstwa.
– Fundacja zajęła się sprawą Orłowa także dlatego, że przebywał on w okropnych warunkach humanitarnych. Mówiąc obrazowo, praktycznie zjadały go tam robaki – mówi Kramek. – Dodatkowo, był bity przez współosadzonych i szykanowany przez władze aresztu.
Najistotniejsze w kontekście zawartych w raporcie insynuacji jest jednak to, że Orłowowi niczego nie udowodniono. Jego sprawa stała się symbolem bezprawia panującego w ukraińskich sądach.
– Są Polacy, którzy za granicą odbywają nawet kary dożywocia, ale ten człowiek od czterech i pół roku przebywał nie w więzieniu, lecz w areszcie, ponieważ nawet skorumpowany miejscowy sąd nie był w stanie go skazać – mówi Kramek. – Kiedy zaangażowaliśmy się w proces Orłowa, on miał za sobą już blisko sto rozpraw. Sąd zbierał się tylko po to, aby odroczyć rozprawę do kolejnego terminu. Kiedy na jednej z rozpraw pojawili się obserwatorzy z Polski, ogłoszono alarm bombowy i w ogóle odwołano rozprawę.
Za sprawą OD, wspieranego przez posłów Marcina Święcickiego (PO) i Małgorzatę Gosiewską (PiS), Orłow po kilku miesiącach odzyskał wolność. Rey pisze, że OD wynajął kijowską kancelarię prawną współpracującą wcześniej z rosyjskim Sbierbankiem. W rzeczywistości prawnicy pracowali dla OD i Orłowa pro bono, a Sbierbank obsługiwali jeszcze przed wojną z Rosją.
Podobne wrażenie niejasnych intencji OD czytelnik może odnieść, czytając o przypadku Tomasza Maciejczuka, byłego wolontariusza fundacji, który nie rozliczył się z transportowanych przez niego na Ukrainę darów. „Nie udało się wtedy przekonać fundacji do ujawnienia kwot, ani do podania Tomasza Maciejczuka do sądu” – pisze Rey.
Prawda jest taka, że natychmiastową reakcją fundacji było podanie Maciejczuka do prokuratury (sprawy toczą się do dziś, bo Maciejczuk, który zamieszkał w Moskwie, nie stawia się na kolejne rozprawy). Fundacja wskazuje także kwoty sprzeniewierzenia: 18 386 zł i 1505 zł.
Autor wyprowadza w końcu atak na głównego czarnego bohatera swojego raportu.
Kim jest Petro Kozłowski?
Z pewnością nie ojcem prezes OD Ludmiły Kozłowskiej, jak sugeruje autor w pierwszej wersji raportu. Jest pochodzącym z Krymu biznesmenem, starszym bratem Kozłowskiej oraz głównym darczyńcą fundacji (w ciągu kilku lat przekazał na jej konto łącznie 1 616 384 zł).
W zawartym w raporcie opisie Petro Kozłowskiego, Rey gubi się w błędach i niepotwierdzonych insynuacjach. Założenie autora jest proste: Petro Kozłowski to biznesmen o niejasnych powiązaniach. On i jego otoczenie biznesowe wspierają OD przy udziale kapitału rosyjskiego. Według raportu, przeważająca część przychodów OD ma być realizowana przez gąszcz powiązanych ze sobą spółek i ludzi, a grupa ma ogniskować się wokół zakładu „Majak” w Sewastopolu.
Sam Kozłowski twierdzi, że to nie prawda. Choć według raportu Kozłowski dokonał ostatecznego przejęcia zakładu w 2005 roku i od tego czasu znajduje się w jego posiadaniu, to drogą mailową mieszkający obecnie w USA biznesmen przedstawił mi zupełnie inną wersję: „W roku 2003 byłem posiadaczem ok. 60 proc. akcji przedsiębiorstwa »Sewastopolski Majak«. Wszystkie akcje zbyłem w szeregu transakcji w tym samym roku. Z uwagi na upływ czasu i pobyt za granicą dysponuję w chwili obecnej umowami sprzedaży jedynie części z nich”. Jego słowa potwierdzają przesłane dokumenty o zbyciu akcji przedsiębiorstwa.
Dokumentom Rey przeciwstawia w raporcie akapit: „Petro Kozlowski raczej nie stracił Majaka”. Przytacza w nim wpis na Wikipedii, jaki o sobie utworzyło przedsiębiorstwo, informując o tym wydarzeniu na Facebooku. Wpis został „polubiony” przez Petro Kozłowskiego. Komentarz Reya: „Wydaje się mało prawdopodobne, by rzekomo wywłaszczony właściciel sympatyzował w ten sposób z aktywnością tych, którzy mu jakoby zabrali firmę”.
Cała reszta dociekań autora raportu na temat losów „Majaka” po 2003 roku, kiedy stracił on kontrolę nad przedsiębiorstwem, mija się z celem, w tym doniesienia o „brutalnej eksmisji” mieszkańców należących do zakładu bloków. Według raportu, eksmisji miała dokonać grupa bojówkarzy z „klubu sztuk walki Taeguk, którym kieruje Andriej Gross – kolega Petra Kozlowskiego ze służby w marynarce”. Na potwierdzenie służby obu panów w marynarce, autor dołącza nawet ich wspólne zdjęcie z wojska, skopiowane z profilu Grossa na Facebooku.
Zaskoczeniem dla Reya może okazać się fakt, że Kozłowski nigdy nie służył ani w marynarce, ani w żadnej innej wojskowej formacji, czy to ukraińskiej czy rosyjskiej. Powodem są poważne problemy ze wzrokiem i krwią, z którymi Kozłowski boryka się od wczesnej młodości. Także to nie on znajduje się na przytoczonym przez Reya jako dowód zdjęciu.
Głównym biznesem Kozłowskiego na Krymie po sprzedaży Majaka była telekomunikacja, w tym łącza internetowe i telefonia VOIP. Wszystko to utracił z chwilą zajęcia Krymu przez Rosjan w 2014 roku. Znany jako zaciekły obrońca Ukrainy biznesmen uciekł z Krymu w marcu 2014 roku i utracił wszystkie aktywa. Od tamtej pory jest traktowany na półwyspie jako persona non grata.
W styczniu 2016 roku była żona Kozłowskiego, która po rozwodzie związała się z pułkownikiem rosyjskiego FSB, w artykule „Sewastopolski bohater pod przykrywką” w gazecie „Informer” mówiła, że Kozłowski to „straszny człowiek. W 2004 roku sfinansował pomarańczowy przewrót. Jego pieniądze trafiły na konto partii Batkiwszczyna. Podczas ostatnich wydarzeń w Kijowie sponsorował bojowników z Prawego Sektora. (…) W tej rodzinie wszyscy patologicznie nienawidzą Rosjan i nawet naszym dzieciom (mamy ich troje) starał się to wpoić (…)”. Trudno, aby tego rodzaju osoba miała czego szukać na prorosyjskim Krymie, a tym bardziej prowadzić tam interesy.
Nie sposób prześledzić całości skomplikowanych biznesowych działań Petro Kozłowskiego na odległość. Aby to zrobić, trzeba by udać się na Krym, a nawet wtedy byłoby to skrajnie trudne, bo za związki z osobami posądzanymi o sprzyjanie Ukrainie grożą tam poważne konsekwencje.
Wskutek niepotwierdzonych dokumentami dywagacji polskich mediów na temat powiązań Kozłowskiego, na początku sierpnia musiał w ciągu jednej nocy uciekać z Krymu jeden z jego partnerów biznesowych, o czym informowaliśmy w artykule „Represje wobec darczyńców Otwartego Dialogu”.
W ostatnich dniach kolejną ofiarą takich dywagacji padła liderka wspomaganej przez Kozłowskiego sewastopolskiej Polonii Tatiana Gornostajewa-Krasowska. Po wielokrotnych przesłuchaniach przez FSB kobieta trafiła do szpitala, gdzie obecnie przebywa w ciężkim stanie. Czyżby rosyjskie FSB przeoczyło jej „wpisy jednoznacznie popierające Rosję”, jak pisze w swoim raporcie Rey? Autor, który tak dobrze zna realia funkcjonowania rosyjskich służb, powinien być świadomy, jak łatwo skrzywdzić tam niewinnego człowieka. Te kwestie ostrożnie tłumaczy w swoim oświadczeniu prezes OD Ludmiła Kozłowska.
O komentarz do artykułu poprosiłem Marcina Reya. Odmówił.
Prof. Robert Grzeszczak: ustawa o dekoncentracji mediów może być sprzeczna z prawem Unii Europejskiej
2017-08-19
Po wakacjach Prawo i Sprawiedliwość przedstawi w Sejmie gotowy projekt ustawy o dekoncentracji w mediach. Jednak prof. Robert Grzeszczak z Katedry Prawa Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego w analizie przygotowanej dla serwisu Wirtualnemedia.pl zastrzega, że w kształcie proponowanym przez PiS ustawa może być sprzeczna z przepisami UE. – Unijne rozumienie pojęcia pluralizmu mediów jest szersze niż to, jakie wyłania się z wypowiedzi twórców nowej polskiej ustawy. Komisja Europejska zbada czy nowe przepisy nie utrudniają bardziej niż podmiotom krajowym możliwości wejścia na rynek polski i rozpoczęcia tu działalności gospodarczej – zapowiada Robert Grzeszczak.
Dekoncentracja mediów jest jednym z sztandarowych projektów Prawa i Sprawiedliwości. O reformie mówi się o objęcia władzy przez PiS – pod koniec lipca do tematu odniósł się na antenie Telewizji Trwam prezes PiS, Jarosław Kaczyński, prognozując, że ustawa spotka się z „wielkim oporem”. Na początku sierpnia wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego Jarosław Sellin potwierdził, że projekt ustawy trafi do Sejmu po wakacjach.
Temat wrócił do mediów w ostatnich dniach za sprawą publikacji w „Super Expressie”. Tabloid, powołując się na słowa anonimowego posła PiS, podał, że według projektu ustawy zagraniczne koncerny będą mogły mieć maksymalnie 15 proc. udziałów w polskim medium. Ograniczeniom ma podlegać także tzw. koncentracja krzyżowa, czyli jednoczesne posiadanie różnych typów mediów – telewizji, radia, prasy czy serwisu internetowego.
Takie regulacje mogłyby mieć poważne i niekorzystne konsekwencje dla zachodnich koncernów medialnych obecnych na polskim rynku, takich jak RASP, Bauer czy Scripps Networks.
Do tej pory poważne zastrzeżenia na temat planowanej ustawy dekoncentracyjnej wyrazili medioznawcy, pomysł PiS nie spotkał się też ze społecznym poparciem.
Teraz wątpliwości co do zgodności ustawy z normami unijnymi wyraża prof. Robert Grzeszczak z Katedry Prawa Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego w przygotowanej dla serwisu Wirtualnemedia.pl analizie, którą prezentujemy poniżej:
Trzeba mieć na uwadze, że postępująca koncentracja w gospodarce jest charakterystyczna w wielu działach gospodarki, co jest związane z procesami globalizacji. Uwaga ta dotyczy także mediów. Koncentracja może stwarzać zagrożenia dla samych mediów i ich niezależności, a w efekcie dla demokracji. Koncentracja mediów może prowadzić zwłaszcza do uzyskania przez grupy kapitałowe monopolu na informacje, sposobu ich prezentacji czy zaniku lokalności poszczególnych mediów. W efekcie państwa mogą wprowadzać różnorakie ograniczenia w działalności mediów powołując się na ochronę interesu publicznego jakim jest zachowanie pluralizmu mediów.
Regulacja prawa medialnego jest kompetencją państw członkowskich, ale nie pozostaje bez związku z prawem Unii Europejskiej. Państwa członkowskie UE mogą tworzyć prawo w zakresie regulacji mediów, w tym przepisy ograniczające ich koncentrację, określać udział państwa w spełnianiu niekomercyjnej produkcji medialnej, a także mechanizmy gwarantujące niezależność mediów i statuujące gwarancje dla niezależności dziennikarzy od różnych form nacisku, jak np. układów politycznych i gospodarczych.
Unia Europejska stawia jednak pewne granice dla takich regulacji krajowych. Przede wszystkim nie mogą one naruszać zasady niedyskryminacji podmiotów ze względu na pochodzenie państwowe. Poza tym, co jest w ścisłym związku z zasadą niedyskryminacji, regulacje medialne nie mogą ograniczać swobód rynku wewnętrznego, w tym wypadku zwłaszcza swobody przepływu kapitału oraz prowadzenie przedsiębiorczości i świadczenia usług.
Oczywiście system oparty wyłącznie na wolnorynkowej konkurencji nie jest w stanie sam zagwarantować pluralizmu mediów. Dlatego zadanie to podejmują ustawodawcy krajowi i przepisy zmierzające do pluralizacji mediów i zapobieganiu monopolu (dekoncentracji) obowiązują już od pewnego czasu np. w Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii czy poza UE – w Rosji i w Stanach Zjednoczonych. Także ustawodawca polski zapowiada zmiany w prawie medialnym których ratio legis ma być zapewnienie dekoncentracji mediów.
Oczywiście bez analizy całego projektu ustawy nie można jednoznacznie wypowiedzieć się co do tego czy i w jakim zakresie jest ona zgodna lub niezgodna z prawem UE i ewentualnie czy są argumenty prawne, które mogłyby uzasadnić tę niezgodność.
Unia Europejska dąży bowiem do ochrony i propagowania pluralizmu mediów jako podstawowego filaru prawa do informacji i wolności wypowiedzi zawartego w art. 11 Karty praw podstawowych, pozostających podstawowymi zasadami obrony demokracji, pluralizmu obywatelskiego i różnorodności kulturowej.
Ale unijne rozumienie pojęcia pluralizmu mediów jest szersze niż to, jakie wyłania się z wypowiedzi twórców nowej polskiej ustawy. Nie ogranicza się tylko do sprawy koncentracji własności przedsiębiorstw, gdyż obejmuje również kwestie dotyczące nadawców publicznych, władzy politycznej, konkurencji gospodarczej, różnorodności kulturowej, rozwoju nowych technologii, przejrzystości oraz warunków pracy dziennikarzy.
Projektowane ustawodawstwo polskie będzie więc kontrolowane pod kątem zgodności z zasadami i prawem unijnym. Ustawa zostanie zapewne poddana kontroli przez Komisję Europejską, która zbada które z jej przepisów utrudniają lub wyłączają przepływ kapitału i swobodę przedsiębiorczości. Innymi słowy zbada czy celem i skutkiem ustawy będzie wyeliminowanie podmiotów z innych państw członkowskich. Jeżeli odpowiedź będzie pozytywna to ustawodawca polski musi wykazać, że przyjęcie przepisów ograniczających swobody rynkowe ma silne uzasadnienie.
A co może je uzasadnić? Przede wszystkim wskazanie prze prawodawcę polskiego interesu publicznego, który miałby być nimi chroniony. Będzie nim zapewne ochrona pluralizmu mediów. Jednak wskazanie samego interesu (dobra) publicznego to za mało. Należy wykazać, że celu tego, tj. ochrony pluralizmu nie można było osiągnąć krokami mniej ingerującymi w podstawowe wolności gospodarcze. Innymi słowy – należy wykazać, ze podjęte środki są proporcjonalne, konieczne i adekwatne. Co więcej, zbadaniu ulegnie też skutek nowej ustawy w tzw. teście dostępu do rynku. Oznacza to, że ustalane będzie czy nowe przepisy nie utrudniają bardziej niż podmiotom krajowym możliwości wejścia na rynek polski i rozpoczęcia tu działalności gospodarczej. To wydaje się, wobec zapowiadanego kształtu zmian być zamierzeniem niezwykle trudnym.
Przyjmując zatem, że Komisja Europejska uzna przepisy nowej polskiej ustawy medialnej za niezgodne z prawem unijnym będzie mogła je zaskarżyć do Trybunału Sprawiedliwości UE w trybie art. 258 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Jest to ten sam tryb w którym KE przeprowadziła już wiele postępowań w efekcie których trzeba było zmienić ustawodawstwo krajowe. Ostatnim słynnym już przykładem jest postępowanie w sprawie wycinki Puszczy Białowieskiej.
Także samodzielnie podmioty gospodarcze dotknięte skutkami tej ustawy będą mogły ją skarżyć przed polskimi sądami, powołując się na niezgodność z prawem unijnym. W takim przypadku właściwy sąd powszechny będzie mógł się zwrócić z pytaniem prawnym (prejudycjalnym) do sądu luksemburskiego czy przepisy polskie są zgodne z unijnymi. To także jest skuteczny środek który może zniwelować lub wręcz wyrugować z systemu prawa polskiego planowaną ustawę. Wymagać to będzie jednak czasu, a dodatkowo straty gospodarcze będą trudne do odrobienia przez takiego poszkodowanego przedsiębiorcę.
Rekordowe podwyżki w Trybunale. A sędziowie się nie przepracowują
19.08.2017
Rząd PiS chwali się świetną kondycją gospodarki. Wzrost gospodarczy sięga już 4 procent. Wraz z nim według GUS rosną zarobki Polaków. Czujecie to? My wątpimy. Za to wyższe zarobki ma władza. A już rekordowe podwyżki czekają na sędziów Trybunału Konstytucyjnego! Mało kto z nas może liczyć na aż takie pieniądze!
Od nowego roku sędziowie TK zainkasują solidną podwyżkę. Wszystko dzięki wysokości przeciętnego wynagrodzenia w II kwartale 2017 r. opublikowanej niedawno przez Główny Urząd Statystyczny. To wskaźnik, od którego zależy uposażenie sędziów w kolejnym roku kalendarzowym.
I tak płaca sędziego Trybunału wzrośnie o 1209,66 zł i będzie wynosić 24 324,14 zł. Na jeszcze więcej mogą liczyć najważniejsi ludzie w TK. Prezes Julia Przyłębska (58 l.) dostanie 1451,58 zł więcej i będzie zarabiać już ponad 30 tys. zł – dokładnie 30 388,96 zł. Z kolei jej zastępca Mariusz Muszyński (53 l.) dostanie co miesiąc o 1219,33 zł więcej i jego pensja będzie wynosić 25 526,73 zł!
Oczywiście, to kwoty brutto, ale sędziowie – w przeciwieństwie do większości Polaków – nie płacą składek emerytalno-rentowych! A ci, którzy je płacą a zarabiają najmniej, rząd zapewnia od nowego roku zaledwie 100 zł więcej. Niewiele też zmienią się pensje w budżetówce.
„Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy” – mawiano w czasach PRL. Nic się nie zmieniło. A warto wspomnieć, że sędziowie się nie przepracowują. Ostatni raz zebrali się 28 czerwca, kolejną rozprawę mają dopiero 11 września!
Tak wzrosły płace urzędników w 2016 roku
Krajowe Biuro Wyborcze:
średnia podwyżka 1037 zł;
średnia pensja 6334 zł
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji:
średnia podwyżka 797 zł;
średnia pensja 7160 zł
Sąd Najwyższy:
średnia podwyżka 700 zł;
średnia pensja 12 100 zł
Kancelaria Senatu:
średnia podwyżka 545 zł;
średnia pensja 8762 zł
Trybunał Konstytucyjny:
średnia podwyżka 456 zł;
średnia pensja 10 929 zł
Naczelny Sąd Administracyjny:
średnia podwyżka 435 zł;
średnia pensja 10 207 zł
Biuro Rzecznika Praw Dziecka:
średnia podwyżka 370 zł;
średnia pensja 5940 zł
Instytut Pamięci Narodowej:
średnia podwyżka 365 zł;
średnia pensja 5955 zł
http://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/rekordowe-podwyzki-w-trybunale-konstytucyjnym/qfgsyjg
IPN rozpoczyna polowanie na Lecha Wałęsę
Chodzi o postępowanie karne wszczęte przeciwko Lechowi Wałęsie przez Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku. Badane jest składanie fałszywych zeznań przez byłego prezydenta ws. materiałów poświęconych TW “Bolek”, które zostały znalezione w domu generała Kiszczaka. Lech Wałęsa określił owe materiały jako fałszywe, podczas gdy opinia biegłego IPN potwierdziła ich autentyczność, a pion śledczy umorzył śledztwo w sprawie podrobienia przez funkcjonariuszy SB na szkodę Lecha Wałęsy dokumentów znajdujących się w teczce TW „Bolek”. Chodziło dokładniej o znalezione zobowiązanie do współpracy oraz pokwitowania odbioru pieniędzy.
Problemem w całej sprawie nie jest jednak sama próba wyjaśnienia czy doszło do składania fałszywych zeznań, ponieważ nawet największe legendy historii muszą być gotowe zmierzyć się pojawiającymi się wątpliwościami jeśli takowe są uzasadnione. Skandalem jest przyjęta forma postępowania, która jest złamaniem panującego w naszym kraju prawa.
Po pierwsze postępowanie ws. składania fałszywych zeznań zostało wszczęte zanim sprawa autentyczności dokumentów z teczki TW “Bolek” uległa uprawomocnieniu. Nie bez znaczenia jest fakt, że Lech Wałęsa przedstawił opinie prywatnych biegłych sprzeczne z ustaleniami IPN, co czyni sprawę wciąż otwartą.
Najbardziej jednak szokujące jest przekroczenie przez Instytut swoich kompetencji w sposób zaprzeczający celowi, w jakim instytucja została powołana, co zagraża jej powadze. Pion śledczy IPN ma za zadanie zajmować się ściganiem zbrodni nazistowskich, zbrodni komunistycznych oraz innych przestępstw stanowiących zbrodnie przeciwko pokojowi, ludzkości lub zbrodnie wojenne. Jest to zadanie bardzo doniosłe i wymagające wyjątkowej delikatności i cierpliwości. Tymczasem prokuratorzy IPN zostali zaangażowani w sprawę przestępstwa pospolitego, czyli składania fałszywych zeznań, która nie jest ujęta w kompetencjach ustawowych Instytutu.
Cała sprawa wygląda na kolejne zlecenie polityczne, które ma wywołać zamieszanie wokół Lecha Wałęsy, aby podtrzymać teorie spiskowe PiS, które stają się osią retoryki Prawa i Sprawiedliwości za każdym razem, gdy partia zostaje przyparta do muru. Hipokryzja PiSu nie powinna oburzać tylko opozycji, ale i konserwatywne środowiska patriotyczne, ponieważ w powyższy sposób rządzący odbierają powagę i szacunek wobec pracy Instytutu, co może podważyć realizację przez niego szczytnej i ważnej pracy na straży historii i pamięci o jej licznych ofiarach.
Źródło: dziennik.pl
http://crowdmedia.pl/ipn-rozpoczyna-polowanie-na-lecha-walese/
Polecam najnowszy numer „Faktów i Mitów”, a w nim, jak co tydzień, mój felieton. Na zdjęciu fragmencik na zachętę
Portal koduj24.pl powołuje się na Gazetę Wyborczą i cytuje słowa Barbary Szalińskiej (rzeczniczka Izby Administracji Skarbowej w Gdańsku).
W sytuacji, gdy wartość otrzymanej darowizny przekroczy kwotę wolną od podatku, czyli 4902 zł (ale także kwota powyżej 2280zł!) będzie to oznaczać obowiązek zapłaty podatku. W przypadkach uzasadnionych ważnym interesem podatnika lub interesem publicznym podatnik może zwrócić się do naczelnika urzędu skarbowego z wnioskiem o udzielenie ulg w postaci odroczenia terminu płatności podatku, umorzenia w całości lub w części zaległości podatkowej bądź rozłożenia zapłaty podatku na raty – mówi Wyborczej Szalińska.
9 lat temu po tornadzie nad Opolszczyzną Tusk podczas wizyty na zniszczonych terenach oświadczył, że żadnego zabierania podatków nie będzie – przypomina redakcja koduj24.
Morawiecki też nie chce pomagać ofiarom nawałnicy?
Państwo PiS w obliczu ludzkich tragedii po nawałnicy w Pomorskiem kompletnie się nie sprawdziło. Dotyczy to także Mateusza Morawieckiego, który – jak dotąd – nie podjął ważkiej decyzji. Chodzi o zwolnienie z opodatkowania osób, firm i organizacji pozarządowych, niosących pomoc poszkodowanym. Może to zrobić właśnie minister finansów, którym jest właśnie Morawiecki.
– „W sytuacji, gdy wartość otrzymanej darowizny przekroczy kwotę wolną od podatku, czyli 4902 zł, będzie to oznaczać obowiązek zapłaty podatku” – mówi „Gazecie Wyborczej” Barbara Szalińska, rzeczniczka Izby Administracji Skarbowej w Gdańsku. Zwolniona z podatku jest praktycznie tylko najbliższa rodzina. Ci, którzy w tej chwili pomagają poszkodowanym w katastrofie mogą więc spodziewać się monitów z urzędów skarbowych.
Podatek będą także musieli zapłacić obdarowani, jeśli dostaną pomoc w kwocie, która przekroczy 2280 zł. – „W przypadkach uzasadnionych ważnym interesem podatnika lub interesem publicznym podatnik może zwrócić się do naczelnika urzędu skarbowego z wnioskiem o udzielenie ulg w postaci odroczenia terminu płatności podatku, umorzenia w całości lub w części zaległości podatkowej bądź rozłożenia zapłaty podatku na raty” – informuje Barbara Szalińska. Zaznacza jednak, że każda z takich sytuacji musiałaby być rozpatrywana indywidualnie.
A wystarczyłoby zachować się jak rząd PO-PSL po tornadzie, które dziewięć lat temu przetoczyło się nad Opolszczyzną. Wtedy Donald Tusk podczas wizyty na zniszczonych terenach oświadczył, że żadnego zbierania podatków nie będzie. Być może Morawiecki też jest na urlopie, odpoczywając po wyczerpującym snuciu nierealistycznych planów.
Niezwykłe wsparcie dla Rytla. 6-letnia Ola pisze list, 9-letni Maciek oddaje wszystkie słodycze
DLOGD (RENATA DĄBROWSKA / Agencja Gazeta / http://www.facebook.com/Sołectwo-Rytel)
W nawałnicach, które przed tygodniem nawiedziły Polskę, ucierpiało kilkaset tysięcy osób. Zniszczona została infrastruktura wielu miast, zawaliły się setki domów, w wielu miejscowościach brakuje jedzenia, prądu, paliwa, wody. Na pomoc poszkodowanym ruszyło mnóstwo instytucji, ale też prywatnych osób.
Tragedia poruszyła także najmłodszych. List, który mała Ola wysłała do sołtysa zniszczonej wsi Rytel, jest po prostu niezwykły.
„Proszę przekazać maskotki”
Wzruszającym listem od 6-letniej olsztynianki pochwaliło się sołectwo Rytel: „Proszę przekasać maskotki dzieciom, którym jezt zmutno po burzy, żeby miały do kogo zie przytulici [pisownia oryginalna]” – czytamy w odręcznie napisanym liście.
Mała Ola dodała również, że w domu ma dużo zabawek, dlatego chętnie podzieli się nimi. „Ucieszę się, jeśli jeszcze jakimś dzieciom sprawio radość” – pisze sześciolatka.
Maciej i jego bombonierki
To nie jedyny wzruszający gest małego bohatera. 9-letni Maciej Kuzioła dla ludzi pracujących w Rytlu przy usuwaniu skutków nawałnicy przekazał słodycze – wszystkie bombonierki, które dostał w prezencie na komunię.
– Jak tylko usłyszał, że jest zbiórka rzeczy na pomoc strażakom i ludziom dotkniętym klęską żywiołową, sam wpadł na pomysł, by chociaż w ten sposób im pomóc – mówi w rozmowie z „Gazetą Pomorską” tata chłopca. I dodaje: – Jakby mógł, to pojechałby do miejsca klęski i wręczył je poszkodowanym.
Zobacz także: Kim jest wojewoda pomorski Dariusz Drelich? To jego obwiniają o nieudolność po wichurach
Burze nad Polską: 6 ofiar, wiele osób rannych
Przypomnijmy: w ubiegłym weekend – w nocy z piątku na sobotę – gwałtowne burze i wichury siały spustoszenie w niemal całej Polsce. Zmarło 6 ofiar, ponad 50 osób zostało rannych, w tym 12 strażaków. Zniszczonych zostało 3 688 budynków, a także 30 tysięcy hektarów lasów i prawie 8 mln metrów sześciennych powalonych drzew. Wśród miejscowości, które najbardziej ucierpiały w wyniku potężnych nawałnic, jest m.in. znajdująca się w Borach Tucholskich wieś Rytel.
Wytrychy do TVP. Tak Prawo i Sprawiedliwość majstrowało przy prawie medialnym
19.08.2017
Ustaw – jako wytrychu do drzwi telewizji i innych mediów publicznych – PiS użył już za swoich pierwszych rządów. W tej kadencji zmajstrował ich już cały pęk, chociaż nie wszystkie pasują do zamka.
W tym roku zakiełkowały trzy ustawy dotyczące mediów. Dwa projekty – zasilający kasy mediów publicznych oraz uderzający w media komercyjne – nie opuściły jeszcze Ministerstwa Kultury. Trzeci – wspomagający finanse publicznego radia i telewizji – po tym, jak wiosną został oprotestowany przez branżę mediów i telekomunikacji i wzbudził społeczną dezaprobatę, okrywa się szronem w zamrażarce sejmowej komisji kultury.
Za to dzięki ustawom wprowadzonym w życie w 2016 r. PiS niepodzielnie rządzi w publicznym radiu i telewizji. Najskuteczniejszy okazał się wytrych. I to ten najprostszy.
Intronizacja bez vacatio legis
Koniec 2015 r. był dla mediów publicznych gorący. 30 grudnia o godz. 19.18 Sejm przyjął nowelizację ustawy o radiofonii i telewizji. Głosowało za nią 232 posłów: PiS, dwóch kukizowców, jeden z PSL i jeden niezrzeszony. Dalej też było błyskawicznie. 31 grudnia podali się do dymisji dyrektorzy kluczowych działów Telewizji Polskiej: TVP 1, TVP 2, Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, kadr i TVP Kultura. 7 stycznia 2016 r. nowela ukazała się w Dzienniku Ustaw. Vacatio legis nie przewidziano i już następnego dnia Jacek Kurski został przez ministra skarbu intronizowany w siedzibie Telewizji Polskiej. Zastąpił prezesa Janusza Daszczyńskiego, kilka miesięcy wcześniej wybranego przez radę nadzorczą w trzyetapowym konkursie.
Nowemu prawu brakowało finezji, było jednak skuteczne jak prawy prosty. Drzwi mediów publicznych otwierały zmienione nowelizacją artykuły 27 i 28 ustawy o radiofonii i telewizji. Teraz zarządy radia i telewizji miał powoływać minister skarbu – dotychczas robiła to Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji na wniosek rady nadzorczej. Minister wyręczył też KRRiT w kwestii powoływania rad nadzorczych. W ten sposób mała nowelizacja skasowała władze wszystkich 19 spółek publicznej radiofonii i telewizji, a resort skarbu bezzwłocznie obsadził zwolnione stanowiska zaufanymi ludźmi.
Ustawowy blitzkrieg był rozwiązaniem tymczasowym, obliczonym wyłącznie na przejęcie mediów. Nie rozwiązał żadnego z podstawowych problemów tych spółek: niewystarczających środków z abonamentu ani uzależnienia od władzy politycznej. Ten drugi jeszcze pogłębił, głównym kadrowym radia i telewizji czyniąc członka rządu – bo była to najszybsza i najprostsza droga wymiany zarządów w sytuacji, gdy Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji składała się z ludzi wybranych jeszcze przez partie opozycyjne wobec PiS. Oczywiście wpływ władzy politycznej na media istniał i przed styczniem 2016 r., bo członków KRRiT wskazywali Sejm, Senat i prezydent. Był jednak pośredni i zawoalowany, gdyż osób powołanych do KRRiT w zasadzie nie można odwołać.
W PiS wrze! „Spiep*****śmy to koncertowo”
18.08.2017
Spóźnione reakcje, nieprzemyślane wypowiedzi i ewidentne wpadki – PiS nie poradził sobie z reakcją na kryzys związany z nawałnicami. Świadomość klęski medialnej jest w szeregach partii rządzącej raczej powszechna. – Spiep*****śmy to koncertowo – mówi nam jeden z polityków rządzącej partii.
Przez pierwsze doby po nawałnicach rząd nie spieszył z pomocą poszkodowanym, choć apelowali o nią mieszkańcy Pomorza, organizujący się sami i przy wsparciu wymęczonych nieustanną pracą strażaków. Premier Beata Szydło (54 l.) i szef MSWiA Mariusz Błaszczak (48 l.) pojawili się na miejscu dopiero po kilku dniach, by zobaczyć, jak przebiega akcja. Wcześniej powierzyli jej koordynację wojewodzie pomorskiemu Dariuszowi Drelichowi (50 l.), który wezwał wojsko trzy dni za późno.
Wściekłość miejscowych wywołał też wicewojewoda, który w poniedziałek na miejscu rzucił sołtysowi Rytla, że „nie ma wielkich zniszczeń”. Kiedy już zdecydowano o wysłaniu wojska, na miejsce pojechał szef MON Antoni Macierewicz (69 l.). A tam dał się nagrać, gdy mówił żołnierzom: „Uważajcie przede wszystkim, naprawdę, nie ma tutaj co ryzykować”. Symbolem jego wizyty najpierw stał się jego samochód, który utknął w błocie, a potem relacje miejscowych o tym, jak wojsko wdraża w życie zalecenie szefa MON i nie przykłada się do pracy.
– Krok po kroku seria wtop – nie ukrywa ważny polityk PiS. Uszczypliwie dodaje, że gdy tylko dowiedział się, że Macierewicz jedzie na miejsce nawałnic, był pewien, że dojdzie do jakiejś wpadki.
Kilku polityków PiS przyznało nam, że rządowi zabrakło koordynacji działań i przekazu medialnego. – Doradcy medialni premier są na urlopach. Na miejscu jest tylko rzecznik rządu Rafał Bochenek, ale – widać – sprawa go przerosła – mówi polityk PiS i dodaje z rozgoryczeniem: Spiep*****śmy to koncertowo!
„Państwo”. Etykieta zastępcza
Witold Głowacki, 18 sierpnia 2017
Gdybyśmy naprawdę mieli zaufanie do państwa, jego służb i instytucji, nie potrzebowalibyśmy tak bardzo po każdej kolejnej klęsce żywiołowej tego rytualnego widoku strapionych lecz zachowujących dziarski fason najwyższych oficjeli w terenie, w obowiązkowych goretexowych i twarzowych „kurtkach kryzysowych”. Nie potrzebowalibyśmy gorących zapewnień ministrów ani szefowej rządu, że zwalone drzewa zostaną usunięte, dostawy prądu przywrócone, a poszkodowani objęci odpowiednią opieką i wsparciem. Przecież trudno byłoby o coś bardziej oczywistego – chyba właśnie między innymi po to mamy wspólne państwo, nieprawdaż? I chyba 38-milionowy kraj jest jednak w stanie poradzić sobie szybko i sprawnie ze skutkami nawałnic, które dotknęły kilka powiatów? Naprawdę nie potrzeba do tego osobistego nadzoru ministrów ani szefa rządu.
Tak właśnie byśmy rozumowali, gdybyśmy mogli naprawdę szczerze zaufać własnemu państwu, gdybyśmy mieli okazję wielokrotnie oglądać je w sprawnym działaniu, gdybyśmy wiedzieli, że jego poszczególne filary, elementy, służby i instytucje funkcjonują zarówno osobno, jak i jako naprawdę spójna, dobrze naoliwiona i zsynchronizowana całość.
Zamiast przemówień najwyższych rangą polityków i ich „kryzysowych” gestów wystarczyłyby nam wtedy słowa dowódcy strażaków, policjanta albo urzędnika z centrum zarządzania kryzysowego (mamy takie w każdym powiecie i to od lat, choć wiem, że w kontekście ostatnich doświadczeń może być niełatwo w to uwierzyć).
Życzę i Państwu, i sobie, żebyśmy kiedyś jeszcze dożyli takich czasów – i zdołali zbudować Państwo przez wielkie „P”, takie któremu będziemy mogli zaufać.
Niestety nadal nie mamy tego komfortu. Widzimy zarówno ofiarność strażaków dających z siebie naprawdę wszystko, jak i to, że nie ma kto im dowieźć jedzenia. Widzimy zwykłych ludzi na wakacjach rzucających się do pomocy w Rytlu czy Suszku, i widzimy wojsko czekające na rozkaz z samej góry. Widzimy energetyków pracujących pełną parą przez 24 godziny na dobę i widzimy Wojska Obrony Terytorialnej Wojewódzko Nieistniejące, jakoś tak to ujęto w oficjalnym komunikacie tłumaczącym ich brak w akcji. Widzimy wiceministrów bełkocących coś o rutynowej sytuacji i widzimy ujęcia z powietrza pokazujące tysiące hektarów zmiecionego z powierzchni ziemi lasu.
Widzimy więc państwo funkcjonujące w wycinkach, kawałkami, niepoukładane, w wiecznej budowie lub przebudowie. Widzimy państwo, którego nadal nie sposób traktować całkiem serio i któremu nie sposób w pełni zaufać. Które może i jest W Budowie, ale wciąż nie jest do końca zbudowane. Które może i Wstaje Z Kolan, ale wciąż niestety zdecydowanie zbyt łatwo wywraca się na twarz.
I pewnie właśnie dlatego potrzebujemy widoku Ważnych Osób w Żółtych albo Pomarańczowych Kurtkach w miejscach dotkniętych powodziami, pożarami albo potężną wichurą. Potrzebujemy wiedzy, że pilnują, że będą dzwonić tam gdzie trzeba, że załatwią, że jak będzie trzeba, to pogonią – i tak dalej. Potrzebujemy nawet tych ich automatycznie wypowiadanych słów, że będzie dobrze, że sytuacja jest pod kontrolą.
Jest więc bardzo źle, kiedy przez trzy długie dni po klęsce żywiołowej nikogo takiego nie widzimy – bo długi weekend, bo wakacje, bo zaspali. Ale jest jeszcze gorzej, kiedy czwartego dnia na miejsce klęski fatyguje się śmigłowcem minister, tylko po to, by następnie ugrzęznąć wraz ze swym usłużnie podstawionym pod lądowisko Land Roverem w błocie.
Bo właśnie wtedy polskie państwo wygląda tak głupio, jak tylko może głupio wyglądać stojący po kostki w trzęsawisku minister w garniturze.
Czytaj więcej: http://www.polskatimes.pl/opinie/komentarze/a/panstwo-etykieta-zastepcza,12397906/