Rewolucja PiS hamuje. W święta spokoju i uśmiechu, jak najmniej polityki

Zwykły wpis

Po lewej prawdziwy facet. Po prawej….a ja sam nie wiem kto. Jakiś dziadowski noworysz.😜

Prawo i Sprawiedliwość przypomina nastolatka, który uciekł z domu, ale – gdy tylko rodzice przestali mu wypłacać kieszonkowe – wrócił z podkulonym ogonem. Choć bunt jest dla populistycznych polityków pociągający, najczęściej bywa krótkowzroczny. System na razie okazuje się silniejszy.

Prawica swoje poparcie konsekwentnie budowała, wspierając tych, którzy kwestionowali rzeczywistość. Wspólnym mianownikiem jej elektoratu była niezgoda na to, że system może być ważniejszy od jednostki. Poszczególne grupy wyborców akcent stawiały w różnych miejscach. Jedni przeciwstawiali się wszechmocy państwa prawa, w którym zdanie sędziów i profesorów jest ważniejsze niż mądrość ludu. Drudzy wroga widzieli w liberalnej, krępującej polską tożsamość Europie. Inni opierali się bezlitosnym prawidłom ekonomii stawiającym dobro finansów ponad komfort obywateli.

We wszystkich postulatach Prawa i Sprawiedliwości odnajdziemy – mniej lub bardziej zatuszowane – wsparcie dla tych grup. Najważniejsze przesłanie polityków prawicy brzmiało: świat nie musi być tak skomplikowany. O dziecku decydować powinni tylko rodzice, katastrofa smoleńska zostanie wyjaśniona, a polskie społeczeństwo świetnie poradzi sobie samo. W centrum zainteresowania miał się znaleźć konkretny człowiek, a nie abstrakcyjny zbiór reguł i norm.

Taki sposób myślenia charakterystyczny jest dla wszystkich populistycznych partii, które w ostatnich latach doszły do głosu. Donald Trump swoją kampanię oparł na walce z systemem, który nazywał „waszyngtońskim bagnem”, a Brytyjczycy niedawno zbuntowali się przeciwko Unii Europejskiej. Rokosz polskiej prawicy miał taką samą genezę – w zależności od potrzeb system nazywany bywał „układem”, „głównym nurtem” czy „elitami”.

Nieprawdziwa byłaby jednak teza głosząca, że to politycy narzucili fałszywą wizję świata ogłupionemu społeczeństwu. Znaczna część winy za dojście populistów do władzy leży po stronie tych, którzy przez lata kształtowali rzeczywistość. W tym czasie system społeczny maksymalizował zyski uprzywilejowanych grup: ekonomiści skupiali się na liczbach i zapominali o tym, jak ważne są emocje, prawnicy traktowali swój zawód cynicznie, choć jego efekty były źródłem bezradności i desperacji, a biurokraci stworzyli świat dla elit, w którym znaczna część społeczeństwa czuje się zagubiona.

Jałowa rewolucja konserwatystów

Dotychczasowych polityków obalili właśnie pozbawieni tożsamości mieszkańcy Podlasia, Alabamy czy Northumberland. Ich reprezentantami stali się populiści niosący prosty przekaz: wcale nie musimy być częścią systemu. Donald Trump przekonywał, że Stany Zjednoczone mogą być wielkie bez kosztownych kompromisów z globalną gospodarką, ryzykownych militarnych sojuszy czy szeroko otwartych granic. Takie same były obietnice Prawa i Sprawiedliwości. Bruksela, uchodźcy czy biurokracja do niczego nie miały być nam potrzebne, mieliśmy dać sobie radę na własną rękę.

Oczywiście, odpowiedź populistów na współczesne problemy jest bezsensowna. Choćby dlatego, że nie proponują oni spójnego rozwiązania, ale przywołują przebrzmiałe kategorie, które przestały funkcjonować, gdyż swego czasu także sprawiały kłopoty. W tym sensie proponowana przez populistów rewolucja jest nie tylko głęboko konserwatywna, ale także jałowa.

Prawo i Sprawiedliwość krytykuje europejskość za pomocą polskości, a biurokratyczność za pomocą woluntaryzmu. Zapomina, że osamotnienie przez stulecia było największym przekleństwem. W podobną pułapkę wpadł amerykański prezydent, który przywołał niespotykane wcześniej za oceanem demony. Mur na granicy z Meksykiem do tej pory nie powstał, bo nie wiadomo, kto i przed kim miałby go zbudować w przypadku narodu, który sam siebie traktuje w kategoriach politycznych.

Granica pomiędzy buntem a błazenadą bywa cienka

Populiści nie rozumieją także, że nie każdy moment jest dobry na rewolucję, a granica pomiędzy buntem a błazenadą bywa cienka. Wszyscy czasem przeklinamy, gdy czekamy na zielone światło, ale nie zaczniemy z tego powodu masowo ignorować przepisów ruchu drogowego.

Swoją stabilność system zawdzięcza temu, że wciąż daje nam znacznie więcej niż jego kontestatorzy. Możemy kręcić nosem na obowiązkowe szczepienia, jednak gdy zachorujemy, bardziej zaufamy biologom i lekarzom niż szemranym aktywistom. Spiskowa teoria o zamachu na prezydenta może być pociągająca, ale koniec końców wolimy, żeby lotnictwem zajmowali się fachowcy, a nie fanatycy. Nawet duma narodowa bywa sycąca, ale w kontekście zagrożenia ze strony Rosji wolimy uciec pod ochronny płaszcz silniejszych partnerów, niż prężyć muskuły. System ogranicza bowiem naszą wolność – i wzmaga potrzebę oporu – ale jednocześnie zapewnia nam wymierne korzyści.

Jedynym rozwiązaniem honorowy odwrót

Niedawno prawica zorientowała się, że granie w kontrze do globalnych układów skazane jest na porażkę. Taka polityka przyniosła więcej szkód niż korzyści – wstawanie z kolan pozostało wyłącznie zwrotem retorycznym w kontekście politycznej i gospodarczej izolacji. W perspektywie zbliżających się negocjacji unijnego budżetu prawica w popłochu zawróciła z dotychczasowej drogi. Władza boleśnie przekonała się, że o sile współczesnych państw decyduje nie nachalna propaganda ich tożsamości, ale miejsce na światowej scenie politycznej.

Podobny zwrot akcji nastąpił w przypadku ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Początkowo  prawica widziała siebie w roli mentora, jednak sięgnęła po pojęcia, które okazały się dysfunkcjonalne. Słowa Morawieckiego wywołały takie kontrowersje, ponieważ użył idei narodu w sposób konfrontacyjny, co jest całkowicie sprzeczne ze współczesnym dyskursem. Szybko okazało się, że nikt poważny nie chce z nami rozmawiać.

Pogarda dla rzeczywistości spowodowała, że zamiast zmieniać świat, prawica własne postulaty mogła wygłaszać wyłącznie sobie a muzom. Dialog stał się niemożliwy, jedynym wyjściem stał się więc honorowy odwrót.

Tę tendencję widać także w sferach, które przez lata wydawały się ideowo definiować prawicę. Po wielu latach pogodzono się z tym, że nie wszystkim wydarzeniom należy przypisywać wielkie kwantyfikatory, a przyczyny katastrofy samolotowej mogą być złożone. Podobnie jest z wygasającą chemią pomiędzy obecną władzą a przeciwnikami szczepień czy nacjonalistycznymi grupami. W każdym z tych przypadków początkowy urok rebelii osłabł, koniec końców system okazywał się silniejszy.

Niezgrabne wycofywanie się z dogmatów

Politycy Prawa i Sprawiedliwości próbują balansować na linii – chcą być na tyle blisko systemu, żeby być przez niego legitymizowanymi, ale jednocześnie na tyle daleko, żeby móc go negować. Właśnie taki był zamysł namaszczenia na premiera Mateusza Morawieckiego, bankiera z rogatą duszą. Na razie efekty tego manewru są mierne, co coraz wyraźniej widać w sondażach. Niezgrabne wycofywanie się z dotychczasowych dogmatów poważnie naruszyło wiarygodność ideologiczną, a zamieszanie wokół premii jak nigdy wcześniej uświadomiło wielu wyborcom, że obecna władza nie jest wyjątkowa.

Na razie populiści – także polscy – są zbyt słabi, żeby wzniecić ogień rewolucji. Nie należy jednak traktować tych ruchów z pobłażaniem, lecz uważnie obserwować, do kogo i z czym się zwracają. Są bowiem odbiciem lustrzanym problemów i wypaczeń współczesnego świata, a z ich konsekwencjami wszyscy prędzej czy później będziemy musieli się zmierzyć.

Jan Radomski – publicysta i bloger, od 2010 roku związany z redakcją „Liberté!”, członek zarządu stowarzyszenia Projekt: Polska. Kontakt z autorem: @jwmrad

Waldemar Mystkowski o weto Dudy.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że weto Andrzeja Dudy dotyczące tzw. ustawy degradacyjnej było zwykłą ustawką. Grę w te klocki Jarosław Kaczyński ma przećwiczone, „kunszt” można porównać do gry w warcaby: kto więcej zbije, ten wygrywa.

Nie jest to więc gra w szachy, w której trzeba naprzód przewidywać ruchy przeciwnika, ale zegar i tak tyka, do końca PiS zostało 520 dni. Weto prezydenta sprawdziło się przy dwóch ustawach sądowych, tysiące protestujących zeszło z ulic, a Duda i tak podpisał zmanipulowane ustawy, na które nie daje się jednak nabierać Komisja Europejska.

Wartość weta dotyczące tej ustawy nazywanej też ustawą degradacyjną (autorstwa) Macierewicza i Błaszczaka jest niemal żadna, bo w istocie nie można zdegradować zapisów w podręcznikach. Wszak żaden autor nie napisze, że stan wojenny wprowadził szeregowy Jaruzelski, chodziło o to, aby wymierzyć symbolicznego kopa nieboszczykowi.

Przecież Duda nie zawetował ustawy o zdecydowanie większej wartości egzystencjalnej, tzw. ustawy dezubekizacyjnej, odbierającej emerytury zweryfikowanym funkcjonariuszom, którzy choć jeden dzień przepracowali w PRL w służbach.

Warto więc odnotować ustawy, które winny być zawetowane z powodów naruszenia Konstytucji bądź spychające nas do nienowoczesnych praktyk, ale „niezłomny” Duda je podpisał: o Krajowej Radzie Sądownictwa, o Sądzie Najwyższym, o IPN (oddana do TK), ograniczająca handel w niedzielę, o antykoncepcji awaryjnej, o reformie edukacji czy też nowelizację Kodeksu Wyborczego.

Przy wielkanocnym stole Polacy mają rozmawiać nie o sondażach, które coraz wyraźniej wskazują, iż PiS za 520 dni odda władzę, ale o kosmonaucie Hermaszewskim, który pozostał przy pagonach generalskich. Zresztą na nie powołał się Duda.

Po ustawce z wetem politycy PiS dostali przykazanie, aby się nie wysypać i nie komentować, o czym tweetnęła Beata Mazurek: „komentować nie będziemy”. Ta sama złotousta rzeczniczka komentowała przyjęcie ustawy w Sejmie: „Wrona Orła nie pokona (…) Precz z komuną”.

Wyłamał się z niekomentowania Antoni Macierewicz, ale on jest osobnym bytem politycznym – zdaje się, iż wraz ze swoim Misiewiczem knują w kwestii partii bardziej prawicowej niż PiS – nazwał weto „następnym krokiem w złą stronę”. Wszak pierwszy zły krok to była dymisja Macierewicza.
Weto Dudy więc brzydko pachnie, jest świątecznym jajkiem podrzuconym na polskie stoły, by nie powiedzieć zbukiem.

Wielu chrześcijan robi wrażenie, jakby ich Panem był zmartwychwstały Barabasz, a nie Jezus z Nazaretu.

Nie ma przekonywujących obrazów zmartwychwstania Jezusa. Tryumfujący młodzieniec z chorągiewką i purpurą okrywającą rany symbolizuje ideę, ale nie wyobraża samego wydarzenia, jakim było zmartwychwstanie. Wobec wielkanocnej tajemnicy sztuka wydaje się bezradna. Wiara może opierać się tylko na słowie świadków Zmartwychwstałego. Przekonywająca jest ich radość i gotowość oddania życia.

Nazbyt wiele wysiłku wkładamy w przekonywanie do prawd chrześcijańskich, uporczywie przypominamy o chrześcijańskich ideałach moralnych, a zaniedbujemy radość.

Głoszenie chrześcijaństwa z pozycji wyższości krytycznie ocenia papież Franciszek. W rozmowach z Dominikiem Woltonem zauważa, że kluczem, który otwiera drzwi komunikacji, jest pokora. –„Porozumiewać się może równy z równym. Komunikujemy się od dołu. Ale jeśli chcesz to robić tylko z góry, nie uda ci się”. Słychać tu echo mądrości Simone Weil, która w swej duchowej wędrówce dotarła zaledwie do progu wiary. Napisała, że prawda zawsze ucieka z obozu zwycięzców.

Zwycięstwo Chrystusa nad śmiercią i grzechem jest realne i radykalne, eliminuje pychę. Nie ma wiary w Zmartwychwstałego Chrystusa bez nawrócenia, bez porzucenia zakorzenionego w ego dążenia do przemocy. Wielu chrześcijan robi wrażenie, jakby ich Panem był zmartwychwstały Barabasz, a nie Jezus z Nazaretu.

Pokusa upolitycznienia Mesjasza ciągle trwa. Zwolennicy uwolnienia Barabasza stawiali na militarną skuteczność obrony przed okupantem. Rzymianie ograniczyli suwerenność podbitej Palestyny i stanowili zagrożenie dla tożsamości żydowskiej, zbudowanej na doświadczeniu religijnym. Bunt przeciwko ich panowaniu miał podłoże religijne, a mimo to podporządkowywał on religię polityce.

W zarządzonym przez Piłata plebiscycie Jezus przegrał z Barabaszem nie tylko dlatego, że uczciwi ludzi zwykle nie mają szans w sytuacji, nad którą panują zręczni populiści. Na próżno szukać winowajców jego śmierci, można ją tylko zrozumieć, gdy przyjmie się, że była ona jego wyborem, wyrażającym afirmację ludzkiej kondycji, uznaniem prawdy o kruchości człowieka. Kenoza Chrystusa – dobrowolne wyniszczenie, lecz nie cierpiętnictwo – jest sposobem komunikowania się Boga z nami. Czy można oczekiwać jeszcze większej bliskości Boga?

Chrześcijaństwo nie miałoby sensu bez wiary w obecność Zmartwychwstałego pośród nas. Jak weryfikować istnienie takiej wiary? Statystyki wiernych w kościołach coś pewnie mówią, ale nie dotykają sedna sprawy. Zmagają się we mnie lęk i nadzieja. Lęk wypiera radość, a nadzieja ją odbudowuje.

Zapis lęków obecnego czasu odnajduję w budzącym dreszcz wierszu Tomasza Różyckiego:

„Podróżowanie w kosmos się zaczyna
zwyczajnie: rankiem znajdziesz w gazecie
wiadomość, że prezydent w nocy wreszcie
podpisał prawo i że już za chwilę
rozpocznie się dla ciebie odliczanie:
najpierw kilka donosów, dwa wezwania

w celu złożenia wyjaśnień, rutyna.
Potem kolejne, do zwolnienia z pracy.
Podwyżka opłat i nieznani sprawcy
niszczą samochód, mażą drzwi. Ta mina
sąsiada, gdy przyjdą. Nawet nie zdążysz 
powiedzieć dzieciom, że to podróż w kosmos”.
(Podróż w kosmos, Zeszyty Literackie 2018 nr 1, s. 30.)

Cóż na to biedny chrześcijanin? Na pewno nie jest mu lżej niż niechrześcijaninowi. Kondycja ludzka jest ta sama, sąsiedzi wszędzie mogą okazać się nikczemnikami. Co gorsza, mogą nimi być współwyznawcy i rodacy.

Wiara jest paradoksem: przenosi góry, nie ruszając ich z miejsca. Nie pozbawia nas cierpienia, ale jest łaską, dzięki której widzimy jego sens. Zdarza się, że nieznajomy, ktoś spotkany w drodze w czasie ucieczki po klęsce, to właśnie Zmartwychwstały. Towarzyszy nam niezależnie, czy go rozpoznajemy. Błysk rozpoznania – jak w Emaus – sprawia radość.

ks. Alfred Marek Wierzbicki

Dodaj komentarz