Wśród pisowskich przygłupów. Władza szczurołapa

Zwykły wpis

PIS w pigułce.

Andrzej Duda pojawił się w Krakowie, żeby wspólnie z Siostrami Klaryskami modlić się za ojczyznę. Prezydent po raz kolejny zabrał także głos w sprawie skoczków narciarskich.

Prof. Joanna Senyszyn odniosła się do zdjęcia polityków PiS, prezydenta Andrzeja Dudy i przedstawicieli kościoła na Stadionie Narodowym.

Prof. Marcin Matczak (Uniwersytet Warszawski) i internauci o pisaniu na nowo historii przez polityków PiS.

O parafii w Chęcinach na Kielecczyźnie zrobiło się głośno za sprawą krążącej listy z nagłówkiem „Ofiary na kościół – 2018”. Poniżej znajduje się tabela z rubrykami, w których możemy poznać z imienia i nazwiska ofiarodawców, ich adres oraz wysokość kwoty, jaką postanowili podarować kościołowi. Lista opatrzona jest parafialną pieczęcią i kopertą, do której parafianie wkładają pieniądze. Krąży ona od domu do domu, aż ostatni na liście przekazuje ją księdzu proboszczowi.

Mieszkańcy, liczącej 6 tysięcy osób parafii, raczej bez większych oporów wpisują się na listę i wkładają do koperty po 100, 50 czy 20 zł. Mało kto się buntuje w tak małym środowisku, nikt nie chce „problemów”, nikt nie chce zostać wyczytany publicznie na mszy. Zresztą, przekazywana z domu do domu, lista i tak ujawnia wszystko. O całym procederze pisze szeroko portal natemat.pl. Przytacza wypowiedź proboszcza parafii w Chęcinach ks. dziekana Jana Kukowskiego: – „To prawda, że lista chodzi – tak było, jest i będzie. To było ustalone przez parafian i ja ten porządek już zastałem, jak tu przyszedłem. Zmieniłem tylko jedno – kiedyś lista chodziła co miesiąc, teraz tylko dwa razy do roku. Jeśli ktoś nie wpłaci, nikt nikomu nic za to nie robi”.

Część niezadowolonych parafian twierdzi jednak, że ksiądz kłamie, bo lista krąży co kwartał i zarzuca proboszczowi brak informacji o przeznaczeniu ich datków. Jak podaje portal natemat.pl, ksiądz Kukowski i na ten zarzut ma gotową odpowiedź: – „Jak to nie wiedzą – jest napisane: ofiary na kościół”. Na co konkretnie? Zdaniem księdza ten, kto chodzi regularnie uczestniczy w życiu parafii, powinien wiedzieć. – „Gdy chodziliśmy po kolędzie mówiliśmy, na co potrzebne są pieniądze. Więc takie uwagi uważam za nieco złośliwe” – komentuje duchowny. Jego zdaniem, sprawa jest prosta do załatwienia – jak ktoś nie chce płacić, może przyjść do kościoła i powiedzieć, żeby go skreślono z listy. Ponadto ksiądz dziekan podkreśla, że nikt, kto nie złożył ofiary nie jest wyczytywany z ambony. Podczas mszy podawane są wyłącznie nazwiska ofiarodawców. Proboszcz zapewnia, że wszystkie ofiary są uczciwie rozliczane i to właśnie dzięki szczodrości parafian udało się tak wiele zrealizować: parking, ołtarz polowy na cmentarzu.

Z opinią księdza nie zgadza się część parafian, twierdząc, że pieniądze zbierane są nie tylko przy okazji „chodzenia” listy, ale również podczas kolędy, święcenia pól i innych sytuacji. Ksiądz Kukowski na swoją obronę powtarza, że nie on jest pomysłodawcą krążących po domostwach list, ale jego poprzednik i nie zamierza rezygnować z tego zwyczaju: – „Nie widzę w tej liście nic zdrożnego. Nie mamy innej możliwości, jeżeli chodzi o ofiary” – przekonuje, zapewniając, że mało komu to przeszkadza. – „Zdarzało się, że kogoś na tej liście nie umieściłem, to zgłaszali się ludzie i mówili „jak to, przecież jesteśmy parafianami, chcemy być na liście”.

Parafianie nie widzą większego sensu w złożeniu skargi na swojego proboszcza do biskupa, bo to koledzy z czasów seminarium. Jedyną szansę widzą w zgłoszeniu procederu do Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych. Portal natemat.pl otrzymał odpowiedź z GIODO i nie jest ona optymistyczna dla parafian: „(…) Zarówno kościoły, jak i inne związki wyznaniowe są w zakresie swojej działalności niezależne i przy wykonywaniu władzy duchowej kierują się swoim wewnętrznym prawem, co w konsekwencji ogranicza możliwość stosowania prawa świeckiego, w tym ustawy o ochronie danych osobowych. Jakkolwiek bowiem Kościół ma prawo przetwarzać dane osobowe dla realizacji swojej działalności statutowej, to przetwarzanie tych danych powinno się odbywać z poszanowaniem godności jednostki. (…) Podanie do publicznej wiadomości informacji o tym, że ktoś wsparł kościół bądź związek wyznaniowy jest dopuszczalne, o ile osoba, która taką ofiarę złożyła, wyraża na to zgodę. Przy czym dobrze byłoby, gdyby przekazanie tej informacji nie łączyło się z upublicznieniem adresu zamieszkania ofiarodawcy, lecz by stanowiło jedynie formę podziękowania. (…) Zarówno kościoły, jak i inne związki wyznaniowe są w zakresie swojej działalności niezależne i przy wykonywaniu władzy duchowej kierują się swoim wewnętrznym prawem, co w konsekwencji ogranicza możliwość stosowania prawa świeckiego, w tym ustawy o ochronie danych osobowych. Jakkolwiek bowiem Kościół ma prawo przetwarzać dane osobowe dla realizacji swojej działalności statutowej, to przetwarzanie tych danych powinno się odbywać z poszanowaniem godności jednostki. (…) Niewłaściwą praktyką jest również upublicznianie informacji o tym, że ktoś nie wsparł kościoła czy związku wyznaniowego. Nawet jeśli przekazuje się tylko np. adres zamieszkania, to ze względu na możliwość zidentyfikowania konkretnych osób postępowanie takie jest nieuprawnione i osoba, której dane dotyczą, może złożyć skargę do Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych (GIODO). Choć podkreślić należy, że kompetencje GIODO do kościołów i związków wyznaniowych są ograniczone”.

Wydaje się, że parafianie z Chęcin znaleźli się w sytuacji, w której będą zmuszeni jawnie się zbuntować, jeżeli chcą cokolwiek zmienić. Możemy tutaj pytać, czy krążąca po parafii lista z kopertą to ofiara czy już zbiórka publiczna i czy złożenie podpisu na liście jest równoznaczne z wyrażeniem zgody na upublicznienie danych osobowych? Jedno jest pewne, Kościół po raz kolejny ustala własne zasady, z którymi na prowincji bardzo trudno jest ludziom walczyć. Pozostaje nagłaśnianie takich zachowań i poddawanie ich krytycznej ocenie opinii publicznej.

Jeszcze nie wybrzmiały do końca echa kompromitujących „zwierzeń” wicepremiera Jarosława Gowina na temat jego trudności finansowych i nie łatwym  przeżyciu od pierwszego do pierwszego, a już mamy kolejny „kwiatek”. Kulturalny – jakby się mogło wydawać – ale pospolity kłamczuch, Adam Bielan obecnie wicemarszałek Senatu, ruszył w ślady kolesia i przywódcy swego ugrupowania, o czym pisaliśmy w publikacji „Bielan też ledwo wiąże koniec z końcem?”

Opowieść pana senatora można by i wziąć za dobrą monetę, gdyby nie dociekliwość internatów, którzy bez trudu dotarli do jego oświadczenia majątkowego. Wynika z niego czarno na białym, że w minionym roku zarobił on nie ok. 10 tys. miesięcznie, a niemal dwa razy tyle.

W sieci błyskawicznie pojawił się hashtag #BiednyJakBielan, będący konsekwencją akcji internautów #BiednyJakGowin. Internauci punktują pana senatora.

„W 2016 zarobił 232 428 pln brutto (z nieopodatkowanymi dietami) czyli 19 369 zł/ mies . Więc ile to jest około 10k? – wyliczał na Twitterze internauta podpisujący się „Paweł”.

ObserwatorXY bez skrupułów dodał: „Bielan zaniżył swoje dochody w wywiadzie z K. Piaseckim. Mówił, że zarabia ok. 10 tys. zł na rękę. Wg wyliczeń zarobił 19 369 zł/miesiąc. To jest około 10 tys.? Kłamią i sami się pogrążają. Przecież to da się sprawdzić”.
W krytykę oderwania od rzeczywistości społeczno – gospodarczej i prawdziwych zarobków Polaków włączyli się także politycy opozycji.

Poseł PO Krzysztof Brejza skomentował: „10, 15, czy 17. Jak to powiedział wiceprezes PiS o 50 tys. „nagrody”, to ” jakieś pieniądze”. 15tys. to dla nich betka.

Coraz bardziej widoczne rozpasanie tych, którzy dwa lata temu dorwali się do koryta najtrafniej skomentowała na Twitterze Elżbieta Radziszewska z Platformy:  „Teraz przynajmniej można ocenić po co chcieli władzy i po co chcą jeszcze więcej władzy. Sądy mają nie osądzać, prokuratura ma nie oskarżać, a media mają nie pisać. Ciemny lud kupi, bo weżrą im się w dusze kłamstwami.

Dostęp do informacji publicznej to narzędzie, które chroni nas między innymi przed nadużyciami władzy. Od ponad dziesięciu lat działa w naszym kraju Sieć Obywatelska Watchdog Polska. Sieć zajmuje się edukacją obywateli dotyczącą ich prawa do rzetelnej informacji, ale także wspiera ich prawnie tam, gdzie urzędnicy tych praw nie przestrzegają.

Nikt, zwłaszcza urzędnik państwowy, nie powinien stać ponad prawem, a tym samym powinien dwa razy się zastanowić, zanim głośno wypowie się na jakiś temat. Zbyt pochopnie użyte słowa czy oskarżenia mogą stać się bronią obosieczną. Partia rządząca wielokrotnie dała pokaz własnej buty i kompletnej nieodpowiedzialności za wypowiadane słowa.

Z konsekwencji rzucanych publicznie oskarżeń, dotyczących rzekomego sfałszowania wyborów Donalda Tuska na drugą kadencję przewodniczącego Rady Europejskiej, usiłuje się wymigać Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Przypomnijmy: Polska była jedynym krajem, który głosował przeciwko wyborowi Tuska na drugą kadencję. Głosowanie zakończyło się słynnym wynikiem 27:1, a zaraz potem ówczesny minister MSZ – Witold Waszczykowski – publicznie ogłosił, że resort jest w posiadaniu ekspertyz „mówiących o tym, że Tusk został wybrany w sposób, który można zakwestionować na poziomie prawa europejskiego”.

Niespełna miesiąc po tych poważnych oskarżeniach, Waszczykowski poinformował opinię publiczną, że „rząd nie zdecydował się na kwestionowanie wyboru Tuska. Po politycznej dyskusji uznaliśmy, że nie ma sensu tego podejmować, ponieważ zapewne proces będzie trwał wiele lat i może się nie skończyć pozytywnie”.  Być może na tym oświadczeniu sprawa zostałaby zamknięta i zapomniana, ale – jak podaje portal wyborcza.pl – ujawnienia słynnych ekspertyz zaczęło domagać się wielu posłów, kierując interpelacje i zapytania poselskie. Jedyną odpowiedź, jaką udało im się uzyskać, to bardzo enigmatyczne tłumaczenie, że MSZ „nie zamawiało żadnych ekspertyz na temat fałszerstwa przy głosowaniu, a jedynie dwaj profesorowie sami zaoferowali sporządzenie materiałów na ten temat, lecz resort z tej propozycji nie skorzystał, zaś ujawnienie autorów ofert nie jest możliwe. Ekspertyzy nie stanowią własności resortu, a sam resort nie posiada praw autorskich i stosownych licencji, które umożliwiałyby ich udostępnienie”.

Odpowiedź w tym samym tonie otrzymała również Sieć Obywatelska Watchdog Polska, która w marcu ubiegłego roku złożyła niezależny wniosek do MSZ o ujawnienie ekspertyz. Wobec takiej postawy ministerstwa, organizacja złożyła skargę do sądu, „bo dokumenty te są informacją publiczną. Nie dość, że są związane z działalnością MSZ, to ponadto dotyczą funkcjonowania i sposobu działania organu władzy publicznej – Rady Europejskiej oraz jej przewodniczącego. Chcemy, aby debata publiczna opierała się na faktach oraz argumentach, które każdy z nas mógłby sprawdzić lub poddać własnemu osądowi. Obecnie jesteśmy zmuszeni uwierzyć ministrowi na słowo, że ekspertyzy faktycznie posiada, a nadto, że wynika z nich to, o czym publicznie mówi” – cytuje wyborcza.pl.

W październiku ubiegłego roku Sąd Administracyjny w Warszawie uwzględnił skargę organizacji, uzasadniając swoją decyzję: – „Wszystkie opinie ekspertów, zarówno te wewnętrzne, jak i zewnętrzne, będące w posiadaniu Ministra Spraw Zagranicznych i wykorzystane przez niego publicznie, stanowią informację publiczną. Minister powoływał się na ekspertyzy w mediach, użyte zostały one do zaprezentowania publicznego stanowiska ważnego przedstawiciela władzy wykonawczej. W związku z tym „nieprzekonujące” są wyjaśnienia, że ekspertyzy mają charakter prywatny”.

Jak można było się spodziewać MSZ nie zgodziło się z wyrokiem i złożyło skargę kasacyjną, twierdząc, że resort nie jest w posiadaniu jakichkolwiek dokumentów.

Trudno komentować tak oczywiste mataczenia i zakłamanie ministerstwa. Na portalu wyborcza.pl czytamy fragment listu radcy prawnego Sieci Obywatelskiej, który doskonale podsumowuje całą sprawę: – „Istnieje oczywiście ryzyko, iż Organ nie tyle wyzbył się posiadanych wcześniej ekspertyz, co nigdy ich nie posiadał, zaś ich istnienie zostało zmyślone na potrzeby chwili. W tej sytuacji należałoby od Organu oczekiwać jasnego stanowiska wyrażającego się w stwierdzeniu, iż ekspertyzy nigdy nie istniały, Witold Waszczykowski publicznie kłamał i wprowadzał opinię publiczną w błąd, a nadto fałszywie oskarżał o sfałszowanie głosowania”.

Wojciech Maziarski na koduj24.pl pisze o Jenocie.

Poseł Tarczyński, znany dotąd głównie z agresywnych tweetów i z pozowania na fotkach w stylu podrzędnego gangstera, zapowiada, że napisze ustawę z karami za fake newsy.

– „Skończyła się dyktatura łżemediów. Nikt się was nie boi” – zapewnia na Twitterze PiS-owski poseł Dominik „Jenot” Tarczyński. I grozi dziennikarzowi Onetu, zwracając się do niego per „ty”, nie do końca sprecyzowanymi konsekwencjami: – „Wstydu przy ludziach mam ci narobić?”. Że niby co? Walnie go pięścią? Naśle na niego kumpli z osiedlowego gangu?

Oczywiście, gdy „Jenot” deklaruje, że nie boi się krytycznych mediów, nie mówi prawdy. Wprost przeciwnie, bardzo się boi i właśnie, żeby zagłuszyć ten strach, grozi i wymyśla dziennikarzom. To postawa charakterystyczna dla ludzi pełnych kompleksów, lęków, zahamowań, o niskim poczuciu własnej wartości. By zamaskować to wszystko, czego tak bardzo się wstydzą i boją, ludzie ci zbijają się w gangi (najczęściej osiedlowe, ale czasem też przybierające postać partii politycznych), obwieszają się łańcuchami, sygnetami, futrzanymi kołnierzami, fotografują się w towarzystwie atrakcyjnych kobiet, w luksusowych limuzynach, na tropikalnych plażach, z cygarami i egzotycznymi drinkami w dłoniach. I grożą swym krytykom: „Wstydu mam ci narobić? W ryj chcesz?”.

O tym, jak bardzo „Jenot” boi się wolnych mediów, świadczy zainteresowanie, jakie im poświęca. Wśród jego wpisów na Twitterze wątek dziennikarzy i redakcji wraca co chwila. Ot, choćby taki przykład sprzed kilku dni: – „Sprzedaż >Gazety Wyborczej<, po raz pierwszy w historii, spadła w styczniu tego roku poniżej 100 tys. egz. Niebawem święta i znowu będziemy składać sobie życzenia. Szczere…” – pisze Tarczyński, wmawiając samemu sobie i swoim kumplom, że gazeta, której tak bardzo się boją, przestaje być groźna, słabnie, robi bokami, kona. Można to uznać za rodzaj autoterapii, niestety nieskutecznej, bo opartej na fałszu: sprzedaż papierowej „Gazety Wyborczej” spada, bo czytelnicy przechodzą na wersję elektroniczną, a liczba prenumerat internetowych wzrasta w tempie przekraczającym spadek sprzedaży papieru.

W gruncie rzeczy „Jenot” jest tego świadomy, więc nie poprzestaje na triumfalnych tweetach. Zapowiada, że przygotuje ustawę nakładającą na media drakońskie grzywny za publikowanie rzeczy, które uderzają w interesy jego środowiska. – „Za fake newsy płaci się w Niemczech do 0,5 mln euro, na Węgrzech 600 tys. euro. Ja proponuję w Polsce 1 mln euro, czyli ponad 4 mln zł” – chełpi się, prężąc muskuły i robiąc niezwykle groźną minę.

Nie tylko Tarczyński – cały jego gang boi się mediów. To dlatego Krystyna Pawłowicz latem zeszłego roku groziła dziennikarzowi Onetu, zapowiadając, że „po wakacjach zajmiemy się wami”. Dlatego Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nałożyła na TVN gigantyczną karę za transmitowanie protestów pod Sejmem. I dlatego ministerstwo kultury – pod pozorem „repolonizacji” czy „dekoncentracji” – pichci ustawę mającą zniszczyć niezależne media.

Jednak, jak na razie, ani groźby Pawłowicz, ani zapowiedzi „dekoncentracji” nie zostały spełnione, a z grzywny nałożonej na TVN upokorzona Krajowa Rada musiała się wycofać, podkulając ogon pod siebie, włażąc pod stół i publicznie odszczekując. Co za hańba! Jakiż to wstyd i cios w prestiż gangu…

A skoro już mowa o publikacji Onetu, która tak rozzłościła „Jenota”, to mamy tu do czynienia z precedensem w skali światowej. PiS najpierw oskarżył redakcję, że opublikowała fake newsa, bo to wszystko nieprawda – stosunki z USA są świetne i nie ma mowy o bojkocie polskich władz przez Waszyngton. A następnie doniósł do prokuratury na Onet, że publikując wewnętrzne materiały MSZ na ten temat naruszył klauzulę niejawności tych dokumentów.

W ten oto sposób na liście największych polskich osiągnięć, które wzbogaciły całą naszą cywilizację, obok teorii Kopernika, mazurków Chopina i polonu, mamy nową pozycję: pierwszy na świecie fake news, który zarazem jest tajemnicą państwową.

Do takiego wniosku można dojść, kiedy czyta się nawoływanie m.in. rzeczniczki PiS do zgłaszania przypadków nielegalnego handlu w niedziele. Beata Mazurek w swoim wpisie na Twitterze powołuje się na „S”: – „NSZZ „Solidarność” apeluje o zgłaszanie wszystkich przypadków łamania ustawy ograniczającej handel w niedzielę. Zastrzeżenia można zgłaszać w samym związku, a także przesyłać do Państwowej Inspekcji Pracy”.

Niewiele więc brakuje, a rząd PiS – śladem władz PRL – przywróci funkcjonowanie działających w latach 80-tych ubiegłego wieku Inspekcji Robotniczo-Chłopskich. Powstałe po stanie wojennym tzw. IRCHy miały tropić nielegalny handel.

11 marca to pierwsza niedziela, podczas której nie zrobimy zakupów w większości sklepów. To konsekwencja ustawy o zakazie handlu w niedziele przegłosowanej przez PiS. Sprawdzaniem, czy nowe prawo jest przestrzegane, zajmować się będzie Państwowa Inspekcja Pracy. W każdym powiecie będzie dyżurował przynajmniej jeden kontroler. Za złamanie zakazu handlu w niedziele grozi kara w wysokości od 1 tys. zł do 100 tys. zł.

„S” nawołuje więc do zgłaszania przypadków łamania zakazu, a OPZZ krytycznie ocenia ograniczenie handlu w niedziele. – „Z naszych doniesień wynika, że już teraz są naciski na to, żeby wydłużać czas pracy, przede wszystkim w piątki i w soboty. Nie dość, że będzie dłuższa praca, to na dodatek będzie cięższa z powodu większej liczby klientów” – powiedział rzecznik OPZZ Piotr Szumlewicz.

Najbliższe niedzielne zakupy będą możliwe dopiero 25 marca.

Dodaj komentarz